Dzisiaj będzie opowieść, o pewnej pani, nie o mnie, bo tu czasem ktoś ma podejrzenia, że to o mnie, to są szkice, do większej części, może do zbiorku opowiadań, więc proszę mnie z tą kobietą nie łączyć.
Rozsypała po stole koraliki i próbowała złożyć z nich całość, jakoś nanizać je na sznurek, by tworzyły coś w rodzaju kompozycji.
Kompozycja jak życie nie chciała się układać, bo wciąż było za dużo czarnych koralików, a tych czerwonych, zielonych i białych, jak na lekarstwo.
Myślała, ile można ich wpleść, by nie zawojowały układanki.
Dramat jednak nie polegał na tym, że tak naprawdę było dużo tych czarnych, a że były większe i jakby pulsowały nanizane, a kolorowe traciły blask.
Zagarnęła ze złością do pudełka wszystkie koraliki i zamknęła wieczko, poczuła się lepiej, jakby zażegnała jakąś katastrofę, może nie fizyczną, ale tą z podświadomości…i wtedy wzięła pudełko, by schować je do szuflady, a paciorki zagrzechotały złowrogo…
Poczuła w sobie ciężar i jakby brak światła, bo wiedziała, że chowając coś nawet głęboko i ukrywając nawet przed sobą, w końcu zagrzechocze, jak te koraliki, bo to tylko chowanie, a nie amputacja, a jednak szkoda było jej te paciorki wyrzucić.
Pozdrawiam serdecznie.