Pocztówki znad krawędzi

B: Tak na początek – dlaczego muzyka Amandy Palmer? Jak pisał klasyk, it began as a mistake – ale czasem skutki długotrwałe są całkiem pozytywne, tak jak w tym przypadku. Poznałem muzykę Dresden Dolls prawie dwa lata temu jesienią i tak już zostało, że jest to od tamtej pory jeden z moich ulubionych wykonawców. Czas temu jakiś zawiesili działalność, ale ładniejsza (moim zdaniem) połowa składu, czyli Amanda Palmer, wydała solową płytę i, ku wielkiej radości niżej podpisanego, przyjechała z koncertem do Amsterdamu.

A: Gdy napisałeś mi o tym koncercie, nie zastanawiałam się ani chwili. Natychmiast odpisałam, że idę. A przecież do muzyki Dresden Dolls musiałam się dość długo przekonywać. Gdy jakaś ich piosenka wyskakiwała mi na Pandorze (czy ktoś jeszcze pamięta panodora.com?) zirytowana przeskakiwałam do następnego utworu. Ale w końcu coś zaskoczyło.

B: Coś jest w tej muzyce, co się do człowieka przyczepia i nie odpuszcza. Nie jest to jakieś niesamowicie odkrywcze muzycznie, ale chwyta za bebechy i nie chce puścić. Mam taką teorię, że to psychiczna wiwisekcja, której Amanda regularnie dokonuje na sobie. Rozwalone związki, niemożność poradzenia sobie ze sobą, nałogi, jazdy z własną seksualnością, pokręcona amerykańska kultura… Jest tego trochę. Mogłoby to brzmieć pretensjonalnie, jak koncesjonowany bunt spod znaku „emo” – ale nie brzmi.

A: Odkrywcze może to to i nie jest, ale w porównaniu do otaczającej nas zewsząd papki, muzyka Amandy Palmer nie jest mdła. Jest tam trochę pieprzu i cytryny, a czasem nawet odrobina miodu. Co do tekstów, wiesz, ja właściwie nie wsłuchuję się w słowa piosenek, przynajmniej nie na początku. Najpierw musi mi się spodobać muzyka i głos wykonawcy. Ale u Amandy wszystko tworzy zgraną całość: melodie, barwa głosu i teksty.

B: To jest takie podstępne słuchanie czasem i masz rację z tą kolejnością. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem „Half Jack” – świetnie wykonany na żywo, swoją drogą – i najpierw spodobała mi się dynamika utworu, melodia i wokal… A potem wsłuchałem się w tekst (utwór jest o dylematach transseksualisty, jakby kto pytał) i stwierdziłem, że ktoś tu jedzie po bandzie . I wcale nie zamierza przestawać, czego sztandarowym przykładem poruszające temat pedofilii „Missed Me”.
Próbka tego, o czym tu właściwie rozmawiamy:

i do kompletu jeszcze:

A: „Missed Me” to jedna z moich ulubionych piosenek The Dresden Dolls. Piosenka brzmiąca niczym dziecięca wyliczanka, a temat trudny i bolesny. Aż kusi mnie, by z miejsca zabrać się za analizę tego utworu, ale chyba za bardzo oddalilibyśmy się od koncertu Amandy w Amsterdamie.

B: Jedno jest pewne: Amanda Palmer na scenie to jest widok. Powiedzieć o niej, że śpiewa i gra na pianinie to jakby rzec o występach Hendrixa, że ze stoickim spokojem grał delikatne instrumentalne pasaże… Ta kobieta nie wydobywa z klawiszy melodii, ona w nie tłucze, terroryzując biedny instrument – aż wydobędzie się akompaniament do psychicznego skowytu.

A: Bez przesady, Amanda potrafi z instrumentem obchodzić się delikatnie, jak chociażby w utworach „Ampersand” czy „The point of it all”, w których dźwięki pianina zdają się być tylko tłem dla niezwykłego głosu Amandy: silnego, głębokiego, dość niskiego, bardzo zmysłowego, seksownego, ale bez najmniejszej odrobiny mizdrzenia się do (męskiej części) słuchaczy.

B: A nie nie, nikt nie mówi o mizdrzeniu się – wręcz przeciwnie, pani Palmer wywleka swoje psychiczne wnętrzności na wierzch, ale pozostaje przy tym kobietą silną i niezależną. Zresztą wystarczy sobie obejrzeć klip do „Astronaut”, żeby wyleczyć się ze złudzeń o delikatnej kobietce, która słodko mruga oczętami. Nie żeby jej się takie zachowania nie zdarzały, ale efekt – zamierzony, jak przypuszczam – bywa wtedy lekko niepokojący, „creepy” jak ująłby to ktoś anglojęzyczny.

A: W tym momencie mogę Tobie najwyżej przytaknąć i pozwolić Ci pisać dalej.

B: Wspomniałem o seksualności i różnych przejawach tejże? Pani Amanda jest dziewczyną zgrabną, choć zbudowaną na skalę lekko epicką – a libido ma proporcjonalne do sylwetki i specjalnie tego nie kryje. Z jednej strony w tekstach, w których potrafi się podzielić wrażeniami z pierwszego orgazmu – a z drugiej, w zachowaniu na scenie: może po prostu jak każdy męski szowinistyczny wieprz myślę tylko o jednym, ale w jej zachowaniu na scenie jest coś mocno zmysłowego.

A: Bo Amanda nie tylko gra i śpiewa, ona daje przedstawienie. Jej makijaż – mocny, kabaretowy, z wyrysowanymi w esy-floresy brwiami, które stały się jednym z jej znaków rozpoznawczych. Jej strój – biustonosz, gorset, spódnica z krótkim przodem, pończochy i… ciężkie glany. Trochę jak z domu publicznego z czasów Dzikiego Zachodu, czy też amsterdamskiego portu z piosenki Brela. A zachowanie – Amanda nie trzepocze rzęsami, ona uwodzi Cię od środka, hipnotyzując Twoje pierwotne instynkty.

B: Wracasz do tych instynktów, z czym ja się właściwie zgadzam – to ja też polecę swoim refrenem: z jednej strony instynkty, ale z drugiej naprawdę bezkompromisowe zagłębianie się w mętne wody własnej psychiki. Nie wiem, na ile to szczere, a na ile kreacja, ale robi to wrażenie i mnie osobiście zawsze się podobało. Tak jakby wywlekała na wierzch myśli, sugestie czy zachowania, które wielu z nas spycha na tył głowy wskutek przejmowania się tym, co wypada.

A: Postawiłabym na szczerość, odrzucając podejrzenia o kreację. Zresztą Amandzie zdarzało się czasem uchylić rąbka tajemnicy, jakie wydarzenia z jej własnego życia zainspirowały ją lub były tematem jej piosenek. Zostawmy jednak Amandę na chwilę i poświęćmy kilka linijek na support.

B: Który wygląda tak:

B: Jason Webley wygląda jak traper z głębokiej północy, gra na akordeonie i butelce z monetami, a śpiewa jak trzeźwy Wysocki skrzyżowany z nieco odmłodzonym Tomem Waitsem. Brzmi to dziwnie? Owszem, ale takie też jest pierwsze wrażenie.

A: Teraz ja sobie pozwolę na sprowadzenie kogoś do poziomu obiektu seksualnego. Gdy Jason pojawił się na scenie, od razu skojarzył mi się z mniej wymuskaną wersją Johny Deppa z „Piratów z Karaibów”. Smakowite ciasteczko – żeńska część czytelników tekstowiska przyzna mi rację. Do tego gra na akordeonie, na który według Czesława Mozela, dziewczyny lecą bardziej niż na chłopca z gitarą. A śpiewa – tego trzeba po prostu posłuchać.

Możemy chyba zdradzić, że nas tak urzekło, iż bez zastanowienia jeszcze podczas koncertu kupiliśmy płyty.

B: W ilości trzech, nie inaczej. Aż się szczerze mówiąc sam zdziwiłem własną decyzją – ale ujęła mnie bezpretensjonalność pana Jasona, który poprosił nas o kupowanie płyt, bo za dwa dni kończy tournee i ostatnia rzecz, której potrzebuje, to wiezienie tego całego kramu z powrotem do Stanów. Bezpretensjonalność, humor i niesamowita energia – tak w największym skrócie można chyba podsumować jego występ. W życiu nie sądziłem, że ktoś może tak (purystów przepraszam za kolokwializm) dawać czadu przy użyciu głosu na pół oktawy i opisanego wyżej, minimalnego instrumentarium.

B: Osobną gratką u pana Jasona jest ogólny klimat – mnie osobiście przyczepiła się głowy „Moskwa – Pietuszki”. Wiem, gdzie Dworzec Kurski, a gdzie macierzyste Seattle Jasona – ale będę się upierał, że jest wspólny mianownik. Ta muzyka po prostu ocieka klimatem z gatunku: trzecia nad ranem, towarzystwo siedzi nad kolejną flaszką i prowadzi głęboko filozoficznie, pesymistyczne debaty o życiu. A z drugiej strony – Waits. Przy czym nie jest to, broń Boże, sugestia plagiatu – po prostu słychać, że ktoś tu słuchał Toma Waitsa za młodu, spodobało mu się i zachowując szacunek dla oryginału, wybrał swoje ulubione fragmenty. Tutaj aż się prosi o „Dance while the sky crashes down”...

A: Pozostaje nam życzyć Jasonowi jak najlepiej i mieć nadzieję, że zawita jeszcze kiedyś w okolice Amsterdamu (czy też gdzie nas życie nie poniesie) już jako gwiazda wieczoru a nie support.

B: Oby. Po dwugodzinnym prawie seansie wypędzania psychicznych demonów przyszła pora na lekkie rozładowanie nastroju w postaci trzech wytupanych bisów. Najpierw Amanda razem z towarzyszącą jej trupą tancerzy powygłupiała się przy dźwiękach odtwarzanego z playbacku „Umbrella” Rhianny, potem razem z Jasonem zaśpiewali „Amsterdam” Brela (co oczywiście wzbudziło dziki entuzjazm widowni), a potem piosenkę żart „Electric Blanket”.

B: A na całkiem ostatni bis poszło „Creep” Radiohead, wykonane (praktycznie) a capella.

A: (Praktycznie) tzn. przy akompaniamencie ukulele (małej gitarki), na którym Amanda sama sobie dogrywała.

B: I jak tu podsumować? Może tak: świetny koncert, znakomita muzyka – jeśli trafi wam się okazja, idźcie obejrzeć. Warto.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Witam

Cholera, szkoda że na muzyce się nie znam. Jeszcze bardziej niż na reszcie. Ale dobrze poczytać dobry kawałek pisania.

Jest nas więcej, bedzie to – czuję – dobry kawałek chleba. Czas pokaże.

Pozdrawiam konfederacko.


Słucham na razie

dopiero pierwszego utworu, choć już Dresden Dolls kojarzyłem (acz słabo wcześniej), więc o muzyce nie za bardzo się wypowiem.
Ale tekst znakomicie napisany, wciąga.
Tylko szkoda że utworki linkowane a nie w tekście wklejone.

Pozdrawiam “Half Jack” słuchając.

A no i witam nową blogerkę, świetny debiut.

pzdr


@ Griszeq & grześ

Dziękuję za miłe słowa, ale śpieszę z wyjaśnieniem, że tekst nie wyszedł wyłącznie spod mojej klawiatury. Został napisany na cztery ręce. Uznanie należy się też zatem B., który to namówił mnie do wspólnego spisania wrażeń z koncertu, uparcie domagał się nowych wersji, a gdy tekst był już gotowy (ponad miesiąc po koncercie – ale ta zwłoka to tylko i wyłącznie z mojej winy), postanowił pozostać anonimowy.

grzesiu: wedle życzenia utworki wkleiłam :-)


Pani Aniu

Czołem…
Ale czemu odbiera pani nadzieję Grzesiowi?
Tym, całym B.?
;)


Igło

Nie mogę przecież dziękować za słowa pełne uznania, zatajając jednocześnie fakt, że nie należą się one wyłącznie mi. Mam nadzieję, że nie odbierze to calej nadziei Grzesiowi – przecież nie obyło się bez mojego wkładu własnego :-)


No teraz jestem przy ostatnim utworku,

stwierdzam, że dobre to jest wszystko.

Panie Igło, no co pan, nie mam nic przeciwko B.:)
A nadzieję to ja straciłem już dawno:(

P.S. Ale “Creep” wolę jednak w oryginale w sumie.


Tu grabarz nadziei (grzesiowej)

Wątek komentujący się udziwnił i zdryfował, więc dla ustalenia uwagi: jam jest B. Czy uwaga komentujących może wrócić do muzyki?

@Igła: “tym całym”?

@grześ: no dzięki, że nie masz nic przeciwko, ale żeby nadzieję tracić? A “Creep” bez durnowatego ukelele byłoby świetne, porównywalne z oryginałem.


Bananie,

no ale co się dziwisz, gdzie Igła przyjdzie a w dodatku ja, to trza się liczyć, że wątke zdryfuje na dziwne jakieś tory i w dodtaku spamować ktoś zacznie.

A “Creep” mnie jednak nie przekonało, ale na koncercie to się inaczej odbiera niż koncertu słuchając w domu.

pzdr i czekam na dalsze teksty duetu A i B

:)


Subskrybuj zawartość