Patusan, 18.XII.b.r.
Wielmożny Panie Halls !
Proszę o pilną dostawę towaru, najlepiej na kredyt. Magazyny puste – nawet myszy zeszły i nie mam czym handlować. Ale po kolei…
Z ulgą donoszę, że powróciłem z wyprawy do buszu cały i zdrów, choć bez orangutana i wstrząśniony na umyśle. Do końca życia nie zapomnę tego, co tam zobaczyłem, a przecie niejedno w życiu widziałem i raz nawet byłem na posiedzeniu Izby Gmin w loży za trzy pensy. Ale takiego widoku jak łowcy głów, to najgorszemu wrogowi nie życzę. Widziałem jak osaczyli parkę główek, chyba samiczkę i samczyka, bo jedna miała warkocze, a druga wąsy. Krzyczeli na nie dziko, niby coś w rodzaju „wyczha ! wyczha !”, i przeganiali z gałęzi na gałąź, dopóki te głowy nie opadły z sił. Wtedy capnęli je w sieć i zabrali z sobą. Nie bardzo jeszcze władam językiem tych dzikusów, więc nie zrozumiałem czy biorą je na tucz, czy na strzyżę, bo żadne z tych słów nie trafiło do mojej książeczki „Język dzikich w 30 dni” i po czterech dniach nauki ledwo potrafię spytać „Czy ma pani coś przeciwko temu, że zamknę parasol ?”
Tak mną wstrząsnęła ta scena, że straciłem orientację i zacząłem się błąkać po lesie. Już się bałem, że zabłądzę na amen, gdy posłyszałem nawoływanie: „Dominik ! Doooominiiik !” Patrzę, a to Malaj Ktopyta łazi po lesie i słonia szuka. Gapowaty on jest trochę i już zapomniał, że mi go pożyczył przed sklep, a przebranie renifera tak mi akuratnie wyszło, że nie poznał swojej własnej nierogacizny i poszedł do lasu szukać. Kiedy mu wyjaśniłem, że słoń, w odróżnieniu ode mnie, nie zginął, ucieszył się i zaproponował, że mnie zaprowadzi do domu. Spytałem, jak w takim gąszczu drogę znajduje. Wyjaśnił, że kiedyś było łatwo, bo się pomodlił chwilę do duchów przodków, a najlepiej stryjecznego pradziadka, bo reszta go niespecjalnie lubiła, i już wiedział jak iść. Ale teraz został agnostykiem, więc pójdziemy świecko według słońca. No to poszliśmy: najpierw na wschód, potem na południe a w końcu na zachód. Co jakiś czas pytałem go podejrzliwie, czy jest pewien kierunku, a ten mi na to, że „Ktopyta nie błądzi”. Było już ciemno, kiedy dotarliśmy do brzegu, a idąc plażą prędzej czy później trafi się do portu, co też o świcie nastąpiło.
Zdrzemnąłem się trochę i poszedłem w południe zmienić Molly w sklepie, a tam jak raz Lord Dżin w towarach przebierał. Zaproponowałem mu skrzynkę „Halls Finest” po promocyjnej cenie, a ten bezczelnie powiedział, że nie po to ciężko pracował na przezwisko, żeby teraz go „Lord Bimber” zaczęli nazywać. I pyta, czy mam na składzie róg bawoli, tylko – powiada – żeby był długi, cętkowany i kręty, jak wąż boa albo pyton tygrysi, bo to niby muzykalny jest od dziecka i kiedyś nawet zrobił sobie skrzypki z gnota (nie wiem co to takiego, a wstyd pytać), ale taki miały dźwięk zgrzytliwy, że Stradivarius i Amati w domu się mu zagnieździli jako duchy postukujące i powywające, aż trzeba było egzorcystę wołać, a ten zakazał grania. To tyle już wiem przynajmniej, że skoro wołał egzorcystę, to papista, więc pewnie Włoch albo Hiszpan. Wyjaśniłem mu, że bawoły nie mają takich długich rogów, w każdym razie nie tutejsze, ale mogę złożyć zamówienie w centrali. Skrzywił się i spytał, czy chociaż złoty róg mam albo rożek angielski. Odparłem, że miałem, ale wycofaliśmy jako niechodliwy towar i że tu jest porządna firma, a nie jakiś muzyczny sklepik na rogu, więc niech kupi coś normalnego albo złoży zamówienie. Pogrymasił, kupił dwa metry sznurka i poszedł.
Ale zanim poszedł, to na odchodnym najnowszą plotkę przekazał, że a propos rogów, to Szeryf Ali ogłosił wojnę przeciwko niewiernym. Jak to moja Molly usłyszała, to aż zbladła, pisnęła i poleciała do Jenny Maturin. Musiałem za nią pobiec, ale zanim zamknąłem sklep i wywiesiłem kartkę, że wyszedłem na pocztę, to trochę zeszło. Zgarnąłem felczera po drodze i przybiegamy do jego domku, a tam obie kobitki siedzą i płaczą przerażone. Maturin je uspokaja, że jakby co, to najpierw się Ali dobierze do wielebnego Russella i jego agnostyków, a zanim z nimi skończy, to mu przejdzie. A Molly popatrzyła na niego jak na przygłupa i pyta, czemu niby do Russella, kiedy on nawet żony nie ma, to jak ma być niewierny ? Nie wiem, o co jej chodziło, ale wywlokłem z domku i wytłumaczyłem, że nie ma co się bać, bo tę plotkę sam puściłem tego ranka.
Muszę się przyznać, że kiedy tak człowiek nocą drepcze po plaży, to mu różne pomysły lęgną się w głowie i wymyśliłem, żeby puścić plotkę o wojnie, to zaraz opchniemy sól, zapałki i cukier nawet bez przedświątecznej gorączki. O świcie spotkałem w porcie Russella i zaraz mu tę bujdę sprzedałem. No więc teraz wysłałem Molly do domu, a sam poszedłem do sklepu, żeby czekać na spodziewane tłumy. Stoję za ladą i słyszę tupot mnóstwa ludzi nadchodzących, ale jakiś podejrzanie miarowy. A kiedy ich zobaczyłem, to przekląłem swój spryt, bo akurat dziwnym trafem zawitał do portu parowiec z ekspedycją wojskową do Afryki i Russell zaalarmował ich, żeby zeszli na ląd tumultom zapobiegać. Jak się cały pułk rozkwaterował po wioskach, to trzy dni zabawili, a najbardziej się na nasz sklep uwzięli. Najpierw kupowali normalne wojskowe artykuły, czyli alkohol i rajstopy, a potem to już wszystko jak leci. I nic dziwnego, bo płacili kwitami rekwizycyjnymi, które na kolanie wypisywali bez opamiętania. Kiedy odpływali, spytałem ich dowódcę, generała Gordona, czy rząd spłaci te kwity. Powiedział, że ręczy głową i odpłynął do Chartumu, bo się tamtejsza ludność zbuntowała pod wodzą niejakiego Mahdiego. Lord Dżin przyszedł go pożegnać i powiedział, że jeśli generał spotka w tamtych okolicach chłopca i dziewczynkę z psem i słoniem, to ma powiedzieć, żeby wracali, bo stary Rawlison już się nie gniewa za ten stłuczony wazon. Chyba się nie znam na ludziach, bo jak raz Dżin wyglądał na trzeźwego, a takie brednie wygadywał.
Krótko mówiąc: obrót mamy kolosalny, a kasę i magazyny – puste. Załączam kwity rekwizycyjne, choć może być z nimi nieco zachodu, bo większośc podpisana jest Jan Woreczko, a każdy innym charakterem pisma. Molly nie chce jeszcze wychodzić z piwnicy, ale gdyby wyszła, to na pewno kazałaby pozdrowić Pana wraz z całą rodziną, co i ja czynię z wyrazami szacunku
Jonasz Philby
komentarze
-->Aspik
Referencie
Aspik, cwaniak, opisuje moje przygody tropikalne, ale niech mu bedzie. Moja wina, ze mu się przy kielichu zwierzałem.
Aspiku! Czołem , czołem!
Jacek Jarecki
Jacek Jarecki -- 19.12.2007 - 10:13--> Referent
Dziękuję. Komentarz zaprotokółowałem i pozdrawiam.
Aspik -- 19.12.2007 - 10:14--> JJ
Czołem, czołem. Jak mogłem zapomnieć o dopisku, że imiona postaci autentycznych zostały zmienione, a jakiekolwiek podobieństwo pozostałych jest przypadkowe ? No i jeszcze, że żaden słoń nie ucierpiał podczas pisania tekstu…
Aspik -- 19.12.2007 - 10:18Aspiku
Zaraz się przekonam czy tu Igła wyczytuje wiedzę o tropiku. Spójrz na tytuł jego postu. Przecież się samo narzuca: Śledż w zupie a Igła w…
Pozdrawiam!
Jacek Jarecki
Jacek Jarecki -- 19.12.2007 - 10:31a Igła w ...
... stogu siana, bo gdzieżby indziej. I jeszcze pochrapuje.
Aspik -- 19.12.2007 - 12:08Tak się jeszcze zastanawiam ...
--> Referent
Dobre pytanie. Ja, na przykład, myślałem, że wiem, ale wklepałem w Google i się zdziwiłem… W każdym razie, chodzi mi o tego, który naprawdę nazywał się Mr. Sanders.
Aspik -- 19.12.2007 - 14:06Teraz ...
-->Aspik
--> Referent
Do Żabienki muszę jeszcze dojrzeć. Na pewno nie TAK miała być niedokończona tamta opowieść. Może świąteczny nastrój dopomoże.
Pozdrowienia.
Aspik -- 20.12.2007 - 12:54Znikam na Święta...
... więc wszystkim odwiedzającym składam serdeczne życzenia samych dobrych rzeczy.
Aspik -- 22.12.2007 - 16:37-->Aspik
-> Referent Tajemniczo Zniknięty
Coś z tym “Skarbem” jest nie tak. Ja nie mogłem przez to przebrnąć już w podstawówce, a potem nie próbowałem. Zostało mi tylko wspomnienie tajemniczego słowa “westmani”. Pozdrowienia noworoczne.
Aspik -- 03.01.2008 - 15:26