Zawsze, gdy na zbyt długo utknę w swoim mieście zaczynam się rozrzewniać i myślami wracać do jednego z nielicznych miejsc, które udało mi się odwiedzić, i co do których mam pewność, że mógłbym w nim zamieszkać. Nie chcę pisać o jakiejś magii tego miejsca, bo to słowo już się niemiłosiernie zdewaluowało. Każdy byle przewodnik, byle ulotka biura podróży, lichy folder zachęca do odwiedzenia magicznych miejsc, a każde miasto będące w ofercie wycieczek renomowanych biur podróży jest magiczne. W Polsce takim najbardziej magicznym miastem jest chyba Kraków, choć ja osobiście nie potrafię się nim zachwycać. A te wszystkie ckliwe piosenki, wierszyki o Krakowie trącą zwyczajnym kiczem. No ale nie o Krakowie miałem zamiar pisać.
Budapesztu nie nazwę miastem magicznym. Nie widzę w ogóle potrzeby, by określać go jakimkolwiek epitetem, które w gruncie rzeczy mają znaczenie głównie marketingowe. A nigdy mi się nie zdarzyło wyjeżdżać do Budapesztu na wycieczkę zorganizowaną przez biuro podróży. Szczerzę takich wycieczek nie znoszę. Do Budapesztu zawsze jechałem z intencją, by poczuć się w nim jak u siebie. Gdziekolwiek zresztą bym nie wyruszał, zawsze mam nieprzepartą potrzebę poczucia się jak w domu. W Budapeszcie udało mi się osiągnąć taki stan, który po całodniowych wyprawach dawał mi złudne poczucie powrotu do własnego domu, w którym muszę przygotować kolację, zajrzeć do książki, obejrzeć wiadomości – nawet jeśli są w języku węgierskim. Ostatnim razem trafiła mi się kwatera w modernistycznym bloku z dwudziestolecia międzywojennego z dziurami w ścianach i balustradach na galerii po ostrzale czołgów sowieckich z czasu powstania w 1956 r.
Budapeszt choć porównywalny z Warszawą pod względem wielkości, pod każdym innym względem jest całkowitym jej zaprzeczeniem. Wyjście z Dworca Centralnego w Warszawie na ulice Warszawy z początku stanowiło dla mnie niemal traumatyczne przeżycie. Wyjście z dworca Keleti w Budapeszcie było z kolei zachętą do wejścia w to miasto. Warszawy nie lubię, choć znam ją tylko powierzchownie. To miasto usiłuje z neoficką gorliwością udowodnić przyjeżdżającemu, że jest czymś lepszym niż w rzeczywistości, że jest miastem na wskroś europejskim, chłonącym wszelkie nowinki. Budapeszt jest inny, nie ma kompleksów, nie usiłuje niczego udowodnić, nawet pomimo tego, że nie ma rozmachu zachodnioeuropejskich stolic. I choć – jak stwierdziła kiedyś znajoma mieszkająca już kilkanaście lat w Wiedniu – Budapeszt jest poniekąd miniaturką Wiednia, to jest mu z tym dobrze i nie usiłuje neurotycznie niczego dowodzić.
Na tym stwierdzeniu przerwę opowieść, by wrócić do Budapesztu – mam nadzieję – już jutro.
Załącznik | Rozmiar |
---|---|
Opera w Budapeszcie | 625.44 KB |
komentarze
fotki, fotki
az się prosi:)
max -- 02.01.2008 - 14:44Prezes , Traktor, Redaktor
maxie
:-)
Gdzieś mam fotki, moment
wenhrin -- 02.01.2008 - 14:48@Wenhrinie
Kombinuj.
Właśnie tak.
Tak, mając jako odniesienie Warszawę.
Bo niby co?
Sztokholm?
Igła – Kozak wolny
Igła -- 02.01.2008 - 15:05hehe
w Sztokholmie nigdy nie byłem, punktem doniesienia może być tylko Wawa ;-)
wenhrin -- 02.01.2008 - 15:12A ja nie wiem,
o Warszawie się wypowiadał nie będę, bom stronniczy.
A Budapesztu, też stronniczo, nie lubię. Przypomina mi takie rozrośnięte Kielce (no offence). To nie jest miasto, gdzie się uśmiecham, kiedy przyjeżdżam.
Pamiętam jak w latach siedemdziesiątych, późnych, w blokach mieszkaniowych wszystkie zasłony były tam w jednym kolorze (dla każdego bloku innym), mocą zwierzchniego nakazu i pokornego podporządkowania się mieszkańców.
Każdy ma inne wspomnienia, więc zazdroszczę Panu
Ale może za mało znam Budapeszt. Albo na moją ocenę wpływa fakt, że w ubiegłym roku przebijałem się przez korki, które nawet mnie jeżdżącemu po Warszawie, wydały się chore.
Ale to faktycznie jakaś jest chemia. Wizytując Węgry przekonałem się, że nie ma reguły. Źle się czułem w Sopronie, a zupełnie fantastycznie w Egerze. Ale to wszędzie tak chyba jest.
W Austri, dla przykłądu Wiedeń jest dla mnie obrazem upadku imperium, Graz miejscem do którego zawsze chętnie wrócę, a z Linzu wyjechałem przed terminem, bo miałem wrażenie, że otacza mnie Herrenvolk.
A ze stolic to, proszę Pana, lubię Lizbonę. I te wsie, które się – dla uproszczenia – nazywa Londynem.
yayco -- 02.01.2008 - 15:29bo do Budapesztu trzeba przyjechać na co najmniej dwa tygodnie
i bron Boże nie mieszkać na blokowisku, bloowiska widziałem tylko z okien pociągu.
W następnych wpisach uzasadnię dlaczego akurat Budapeszt
wenhrin -- 02.01.2008 - 15:48