Allenby to jedna z głównych ulic Tel Awiwu. To tu, pod numerem 94, znajduje się słynna polska księgarnia, tu w obskurnym hoteliku Victoria, gdy nie miał pieniędzy, nocował “na słowo honoru” Marek Hłasko.
Allenby nie jest tak kolorowa jak usiany butikami Sheinkin, jest bardziej hałaśliwa od aleji Rothschilda. To ulica rosyjskich sklepików z pirackimi kompaktami i komediami ze złotych czasów Związku Radzieckiego, punktów z tanią elektroniką i ubraniami. Ulica sprzedawców książek układających swój towar na stertach, bez półek. Tom na tomie – wieże z książek proszące się o nagłą, malowniczą katastrofę.
Przed dziewiątą Allenby zapchana jest samochodami, niebieskimi, miejskimi autobusami, lawirującymi w ulicznym ruchu skuterami. Przy ruinach teatru Mograbi, w drodze na północ miasta, ta cała rozpędzona lawina wlewa się w prowadzącą aż do telawiwskiego portu aleję Ben Yehuda. Allenby gwałtownie skręca, zmienia się w prowincjonalną, spokojną uliczkę z widokiem na Morze Śródziemne.
Pod zegarową wieżą.
Pod numerem Allenby 30, w zakładzie fotograficznym Pri-Or , zaraz za zakrętem, Miriam Weissenstein pochyla się nad starymi zdjęciami.
Ma na nich dwadzieścia sześć lat, opalone ciało pręży w akrobatycznych figurach. Miriam na tle białego od upału letniego nieba uśmiecha się radośnie, w tle półpustynny krajobraz, cyprysy, pudełkowaty dom. Ciężko uwierzyć, że to 1942 rok, rok konferencji w Wannsee, rok budowy ośrodków zagłady – Treblinki, Sobiboru, Bełżca.
Dziś, mimo zaawansowanego wieku Miriam wciąż jest pełna energii. “To dzięki temu, że byłam gimnastyczką” – mawia z dumą, krążąc po najsłynniejszym zakładzie fotograficznym miasta. Zdjęcia robił jej mąż – Rudi Weissenstein. Przyjechali do Palestyny z Czech w 1936 roku. Rudi stał się znanym reporterem i fotografem, kronikarzem powstania państwa Izrael.
Do swojej śmierci w 1992 roku Rudi Weissenstein wykonał ponad ćwierć miliona zdjęć. Ze starych fotografii patrzą angielscy oficerowie, tłumy gromadzą się pod Tel Awiwskim ratuszem po śmierci pierwszego burmistrza miasta Meira Diezengoffa. Do brzegów przybijają statki z emigrantami z Polski, młode, uzbrojone dziewczyny w chustkach na głowach strzegą kibuców, gimnazjaliści koszą zboże, dumnie prezentują się pracownicy mleczarni “Tnuva”.
W 1936 roku przypłynęli statkiem. Jak tysiące imigrantów przed nimi wysiedli w Jaffie – pamiętającym bibilijne czasy porcie, z którego wypłynąć miał na spotkanie z wielorybem prorok Jonasz, do którego nabrzeża przybijały okręty z libańskimi cedrami na świątynię Salomona.
Labirynty wąskich uliczek. Wrzynająca się w morze skała na której zawieszone jest miasto zwieńczone pióropuszami palm, kopułami kościołów i wieżami minaretów. Jakież wrażenie musiała zrobić zamieszkała w większości przez Arabów, orientalna Jaffa na przybyszach ze złotej Pragi?
Wysiedli pod uwiecznioną w imigranckich piosenkach starą wieżą zegarową, tę samą, którą jako pierwszy znak nowej ziemi zobaczył trzydzieści lat wcześniej pewien przybysz z Płońska – David Ben-Gurion – przyszły pierwszy premier Izraela.
Sen Białego Miasta
W tym czasie na północ od Jaffy powstawało nowe miasto – Tel Awiw. Początkowo budowane osiedla miały być alternatywą dla zbyt drogiej dla przybyszy Jaffy. Pierwsze, pod koniec XIX wieku, powstały poprzecinane wąskimi uliczkami skupiska malowniczych, małych domków o czerwonych dachówkach – Neve Tzedek, Neve Shalom, zamieszkała głównie przez Żydów z Jemenu Kerem Hatemanim – “Winnica Jemeńczyków”. W 1908 roku towarzystwo budowlane Ahuzat Bayit kupiło rozległe tereny na północ od Jaffy, dwa lata później przyjęta została wspólna nazwa dla powstających osiedli – Tel Awiw. Ceny mieszkań w Jaffie i ciągłe konflikty z arabską ludnością skutecznie zachęcały żydowskich imigrantów do osiedlania się w Tel Awiwie.
Na dziesięć lat przed przyjazdem Weissensteinów przyjęty został plan zabudowy stworzony przez słynnego szkockiego biologa, a zarazem architekta-wizjonera Patricka Geddesa. Rozpoczęła się budowa “Białego miasta”, miasta marzenia, powstałego z wyjątkowego amalgamatu tęsknoty za uporządkowanym, spokojnym, mieszczańskim światem Europy Środkowej i syjonistycznego, socjalistycznego entuzjazmu, wiary w bezpieczną, lepszą przyszłość.
W Niemczech w 1933 roku Naziści zamknęli szkołę Bauhausu. W Jaffie, pod zegarową wieżą lądowali znakomici, wykształceni przez Bauhaus architekci. Dla nich Tel Awiw był fascynującym wyzwaniem, czystą kartą, miastem bez właściwości, któremu mieli nadać charakter.
Zaadoptowali europejski Bauhaus do nowych, orientalnych warunków. Budowali estetyczne, tanie, funkcjonalne, wielopiętrowe domy o płaskich dachach. Nieduże okna i odbijające światło wielkie, białe powierzchnie ścian miały chronić przed nieznośnym, letnim upałem. Długie, narożne, ocienione balkony zapewniały dopływ świeżego powietrza. Do 1950 roku wzniesiono ponad 4000 takich budynków, tworzących unikalny kompleks architektoniczny. W 2003 roku Tel Awiwskie “Białe miasto” zostało wpisane przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa kulturowego.
Wściekły Toscanini i zamyślony Buber
Do Weissensteinów szybko uśmiechnęło się szczęście. Kilka miesięcy po ich przyjeździe polski wirtuoz skrzypiec Bronisław Huberman zebrał żydowskich muzyków osiedlających się w Tel Awiwie i stworzył orkiestrę symfoniczną. Pierwszy występ orkiestry, którym dyrygował sam Arturo Toscanini, prawie skończył się katastrofą. Oficjalny fotograf używał lampy błyskowej, która rozpraszała muzyków i doprowadziła Toscaniniego do furii. Występ został przerwany, z najwyższym trudem udało się załagodzić gniew dyrygenta. Nikomu nieznany Weissenstein, małym, reporterskim aparatem uwiecznił to wydarzenie. Seria świetnych portretów Hubermana i Toscaniniego otworzyła mu drzwi do kariery.
Rudi Weissenstein był nieodrodnym dzieckiem złotego wieku fotografii reporterskiej, jej izraelskim pionierem. Szalejącym z małym, poręcznym aparatem, kronikarzem swego czasu. Jego prace mają tą samą siłę oddziaływania co inne legendarne fotografie epoki – zdjęcie przedstawiające śmierć żołnierza podczas hiszpańskiej wojny domowej autorstwa Roberta Capy, dramatyczne obrazy z frontu japońskiego Williama Eugene Smitha, marynarz całujący dziewczynę podczas parady zwycięstwa na Times Square sfotografowany przez Alfreda Eisenstaedta.
Miriam w zanurzonym w lekkim półmroku zakładzie na Allenby 30 z dumą pokazuje fotografie męża. Weissenstein był wszędzie – wśród imigrantów pod Bramą Syjonu w Tel Awiwskim porcie, między budowniczymi “Białego miasta”, w powstających kibucach, na rautach izraelskiej elity, w sali ówczesnego tel-awiwskiego muzeum sztuki, w momencie gdy Ben-Gurion ogłaszał powstanie państwa Izrael.
Z czasem zdjęcie wykonane przez właściciela Pri-Or stało się jednym z symboli społecznego i politycznego awansu. Na fotografiach aktorka Hana Rovina w swoim mieszkaniu na ulicy Gordon w Tel Avivie spogląda w dal, melancholijna i zamyślona, Martin Buber czyta książkę. Pozują w mundurach młodzi wojskowi – Icchak Rabin i Ariel Sharon. Marc Chagal wskazuje coś palcem, obok leży zdjęcie młodziutkiego Leonarda Bernsteina.
W 2002 roku w hali turbin słynnej, nieczynnej tel-awiwskiej elektrowni Reading, której kominy wciąż górują nad północnymi dzielnicami miasta, otwarta została wystawa fotografii Weissensteina. Sto osiemdziesiąt zdjęć dokumentujących rozwój Izraela obejrzało ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów.
Pusty kraj
Weissenstein był fotografem syjonistycznego snu. Tęsknoty za nowym, doskonałym światem, który stanie się przystanią dla prześladowanych. Snu, który owocował naiwnym egalitaryzmem pierwszych przywódców Izraela. Postawą premiera Dawida Ben Guriona, z uporem maniaka wpisującego do wszelkich dokumentów jako zawód – „robotnik rolny”. Dziwactwami najdłużej sprawującego swój urząd prezydenta kraju – Icchaka Ben Cwi, mieszkającego w zwykłym bloku, mającego zwyczaj zastępować na dwie godziny dziennie posterunkowego w budce wartowniczej przed rezydencją rządową. Snu, który dawał siłę mieszkańcom Tel-Awiwu, kopiącym pod koniec maja 1968 na miejskim stadionie doły pod zbiorowe groby spodziewanych ofiar nadchodzącego starcia z wrogimi sąsiadami.
Ten sen ma także swoją ciemną stronę. Słynna izraelska piosenkarka Naomi Szemer śpiewała:
“plac targowy opustoszał...nikt nie schodzi nad Morze Martwe drogą jerychońską.” To tekst piosenki “Jerozolima ze złota”, która stała się po zakończeniu wojny sześciodniowej drugim, nieoficjalnym hymnem Izraela.
Znakomity izraelski pisarz Amos Oz rozważa te słowa w jednym ze swych esejów – “to oczywiście znaczy: Na placu targowym nie ma Żydów i żaden Żyd nie podąża ku Morzu Martwemu przez Jerycho”. Dla wielu wyznawców syjonizmu wypełniona Palestyńczykami wschodnia Jerozolima i zatłoczona droga przez Zachodni Brzeg ku Morzu Martwemu była pusta.
Oglądając zdjęcia Weissensteina czasami także można odnieść wrażenie, że fotografowany przez niego kraj zamieszkują świeżo przybyli imigranci, pełniący tam służbę Anglicy i wielbłądy.
Pri-Or
Zakład Pri-Or jest wciąż czynny. Zdjęcie do legitymacji (cztery kopie) kosztuje dwadzieścia szekli i jest gotowe w pół godziny. W środku panuje kontrolowany nieład. Dziesiątki pooprawianych, czarno-białych zdjęć. Wiszą na ścianach, stoją poopierane o pękate teczki wypełniające półki. Portrety wszelkich rodzajów przemieszane z pejzażami, suche palmy w pełnym słońcu. Nad wszystkim góruje wielka panorama Jerozolimy. Tani, ścienny zegar wskazuje dziesięć po drugiej. Tysiące negatywów w jasnobrązowej szafie. Na stole szpikulec do nabijania papieru, na nim wypełnione notatkami kolorowe karteczki. Z nowszych sprzętów skaner i faks. W rogu fotograficzne lampy i otwarte parasole. Stalowa ławeczka z lekko wytartym, czerwonym pluszowym obiciem czeka na klientów.
Dziewięćdziesięcioczteroletnia Miriam Weissenstein pracuje z jedną pomonicą, emigrantką z Indonezji. Stosunki między obu paniami wydają się być napięte. Pracownica spełnia polecenia chlebodawczyni z lekkim ociąganiem, ledwo ukrywaną irytacją.
Miriam opiekuje się spuścizną męża. Właśnie wybiera zdjęcia na przekrojową wystawę, która za dwa miesiące zostanie otwarta w Londynie.
Wyraźnie czuje się samotna, z otwartymi ramionami wita gości przekraczających próg pracowni wypełnionej zdjęciami i starym sprzętem fotograficznym. Celebruje każdą czynność. Z namaszczeniem podpisuje dla mnie album z fotografiami męża. Od kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski mówi do mnie po czesku.
Na sztalugach przy wejściu ustawione jest wielkie zdjęcie ulicy Allenby z lat pięćdziesiątych. Beczułkowaty autobus wyjeżdża z poprzecznej ulicy, piesi śpieszą do swoich zajęć, sprzedawcy rozpinają markizy nad wystawami sklepów.
Wiosna wśród starożytnych kamieni.
Za drzwiami Pri-Or, w ostrym słońcu południa tętni życiem współczesny Tel Awiw. Wokół białego miasta wyrosły wieżowce mieszczące banki, apartamenty, siedziby wielkich firm. W oknach luksusowych hoteli ustawionych wzdłuż szerokiej, piaszczystej plaży, odbija się Morze Śródziemne. Rodziny z dziećmi spacerują nadmorskim bulwarem, od wypełnionej jachtami mariny na północy miasta, po oświeloną zielonym światłem minaretów Jaffę. W kawiarni Bialik, blisko rogu Allenby i wypełnionego modnymi butikami Sheinkinu, zbierają się stali bywalcy, zamawiają kawę, piwo Gold Star bądź Maccabi. Kelnerki, każda z obowiązkowym kolczykiem w nosie, uwijają się wśród klientów. Ulicami sunie nieprzerwany sznur aut.
Na początku XX wieku Nahum Sokolow przetłumaczył na hebrajski słynną literacką utopię “Altneuland” (Stary-nowy kraj) napisaną przez duchowego ojca syjonizmu Theodora Herzla. Hebrajskiemu tłumaczeniu nadał tytuł “Tel-Aviv”. “Tel” to w archeologicznej nomenklaturze wzgórze kryjące ruiny starożytnego miasta. “Aviv” to po hebrajsku wiosna.
To miasto jest pełne sprzeczności. Otwarte i kosmopolityczne, zarazem w dziwny sposób prowincjonalne. Tęskniące za Europą i coraz bardziej bliskowschodnie. “Białe miasto” z syjonistycznego snu fotografowanego przez Weissensteina i zarazem scena krwawego palestyńsko – izraelskiego konfliktu.
- A teraz jesteś jeszcze mi coś winny – mówi pani Weissenstein i odkłada na bok album z dedykacją. – Tak? – pytam się zdziwiony – Co? – Całusa – odpowiada 94 letnia Miriam Weissenstein i uśmiecha się figlarnie.
komentarze
Czołem..
Witam po staropolsku.
Igła -- 01.02.2008 - 16:34No i temat też taki jest.
;)
Igła
Witam Igło!
Pozdrawiam tekstowisko – wszystkich czytajacych, blogujacych i komentujacych :)
xipetotec -- 01.02.2008 - 17:06Xipetotec
Piekny, ciekawy i dla mnie niezwykle bliski tekst. Musze koniecznie jak najszybciej odwiedzic te niezwykla dame. Gdyby nie szabat pewnie juz bylbym w pociagu;-)
Borsuk -- 01.02.2008 - 18:23Pozdrawiam serdecznie
Pri Or
Pri – Or, Owoc swiatla – celniej nie mozna opisac fotografii.
Borsuk -- 01.02.2008 - 18:51Pozdrawiam raz jeszcze i zapraszam do postow na txt – Okiem i lapa
Borsuk
Oczywiscie, ze zagladam do Ciebie Borsuku – robilem to takze na salonie…
Pri-Or polecam – a potem piwo w Bialiku :)
swiat jest maly – czy byles moze w Warszawie w czasie komorniczego oblezenia Le Madame?
xipetotec -- 02.02.2008 - 01:21Xipetotecu
bardzo ciekawy tekst.
julll -- 02.02.2008 - 03:23pozdrowienia
Dodam tylko,
że Ben Gurion dopłynął do Palestyny za podarowane mu przez polskiego przyjaciela z podwórka w Płońsku dwie złote pięcioróblówki.
Igła -- 02.02.2008 - 08:00W testamencie zlecił odwiezienie ich do Płońska co stało się w latach osiemdziesiątych.
Igła
Zachęciłeś mnie!
Do odwiedzin bardziej, niż moja córka potrafiła, a mieszka opodal już niemal dwa lata…
jotesz -- 02.02.2008 - 10:07:)
xipetotec
Podczas oblezenia komorniczego Le Madame bylem w srodku.
Borsuk -- 02.02.2008 - 11:24zdjecia,
tutaj maly wycinek z bogatego zbioru fotografii Weissensteina…
http://www.zalmania.co.il/images/hzalmania_Presentation.swf
@borsuk
tak, tak… tez tam (w Le Madame) jedna nocke na strazy spedzilem. A potem obudzony o swicie patrzylem jak ostatnich obroncow po bruku przeciagaja…
@jotesz
do odwiedzin w Pri or? Czy moze szerzej – w Tel Avivie :)?
@igla
takich malutkich polonicow – jak tak historia z Ben Gurionem, jest tam tyle co kamykow na cypryjskich plazach…
xipetotec -- 02.02.2008 - 13:02trzeba je zbierac, bo pokolenie polskich zydow powoli zaczyna odchodzic. A z nimi bezpowrotnie odchodzi pamiec…
jestem pod wrażeniem
rewelacyjny tekst…
“Stay Rude, Stay Rebel”
Docent Stopczyk -- 03.02.2008 - 18:17