Czasu mało, weny jeszcze mniej, słowem matura niedługo.
Dzisiaj więc trochę wtórnie, ale ciekawie- proza autorstwa Juliana Tuwima.
Pochodzący z “Cyrulika Warszawskiego” felieton “O wizytach”- w Internecie raczej się go nie uświadczy :-)
Walcząc wytrwale i nieustępliwie z różnorakimi zmorami życia codziennego, czyli po prostu życia (bo gdzież jest poza codziennością to inne, przez duże Ż pisane?), chciałbym omówić groźny obyczaj składania wizyt oraz peryferie tego demonicznego zjawiska. Jeżeli istnieją kary policyjne za zakłócenie spokoju publicznego, to stokroć surowsze grzywny, i to pieniężne, należy nakładać na osobników zakłócających spokój prywatny, albowiem my hause is my castle – a lekkomyślne nawiedzanie mej warowni przez tzw. „znajomych” (patrz traktat o znajomych) jest wołającym o pomstę do Boga pogwałceniem najelementarniejszych praw człowieka do ciszy i spokoju.
Oczywiście, każdy z nas posiada śród znajomych ludzi miłych, bliskich, rozumnych, z którymi chętnie pogada godzinkę, nawet pół godziny, nie tylko pogada, ale i pomilczy z nimi, siedząc przy stole; każe bodaj wytoczyć kilka szklanic herbaty, poda nieodzowne ptifury lub jabłka (tępe nożyki owocowe!). Powtarzam: owszem. Taki gość w dom – to radość, bez przesady. I szczęście – z przesadą.
Ale są wizyty piekielne, wizyty koszmarne- przymusowe, jak ciężkie roboty. O tych właśnie chciałbym obszerniej pomówić, a pomówiwszy – przekląć.
Mianowicie: nagłe, niespodziewane wizyty krewnych, powinowatych i z bożego dopustu znajomych oraz tychże osób odwiedziny dawno zapowiedziane. Przypatrzmy się z bliska tej ohydzie w obydwu nikczemnych odmianach.
- Proszę pana, jakiś pan.
- Nie ma mnie w domu.
- Kiedy już powiedziałam, że pan jest.
Dziewczę z województwa lubelskiego, spełniające w moim domu funkcje pomocnicze w tzw. prowadzeniu gospodarstwa, zostaje obrzucone przez swego chlebodawcę spojrzeniem zapowiadającym, iż chlebodawczość może ustać.
l oto gość wiesza już palto w korytarzu, wyciera nos, poprawia przed lustrem włosy, zapina się, gdzie należy, aż wreszcie z świąteczną i wesołą miną wchodzi do pokoju.
Zamiast powiedzieć mu surowo i stanowczo, z miejsca i bez pardonu: „won!” – a gdyby się upierał, wziąć za kark i wyrzucić na schody, z jakimś bydlęcym uśmiechem udaję, że przybycie faceta jest dla mnie jedną z najmilszych niespodzianek:
- Dzień dobry! Jak się pan miewa? Proszę!... Niech pan siada.
No i zaczyna się. „Rozmowa” się zaczyna. Zbrodniarz wygłasza najpierw kilka zdań wstępnych:
- Dawno się już do pana wybierałem, ale, wie pan, jestem tak zajęty, że trudno było. Teraz właśnie przechodziłem, więc wpadłem na chwilę. Nie przeszkadzam?
Jedyną szczerą oraz istotną odpowiedzią byłoby: „Tak jest. Pan mi przeszkadza. Nawet bardzo. Do widzenia”. Po czym, lekko popychając gościa, należałoby zaprowadzić go do korytarza, dać mu do ręki palto, kapelusz, laskę, kalosze oraz inne rzeczy, które przyniósł ze sobą, i usunąć go do sieni. Niech się tam ubierze. Ale wrodzona łagodność i uprzejmość nie pozwalają mi na stosowanie tych nie przyjętych, aczkolwiek całkiem naturalnych metod postępowania.
Odpowiadam więc:
- Ależ nie! Bardzo proszę...
- Może przerwałem pracę? (A widzi bestia, że na biurku leżą otwarte książki, rozłożone papiery i że stalówka mokra!)
- Nie… Tak… W ogóle… Proszę, niech pan spocznie. (Siedzi już od paru minut, ale co ja mu innego powiem?)
- l cóż pan porabia? – zapytuje miły gość.
- Tak, pracuje się...
- Jak tylko jest robota, to dobrze. Nie wyjeżdża pan?
Po tym pytaniu – genialna myśl błysła mi w głowie: Odpowiedzieć, że wyjeżdżam! Wyjeżdżam za pół godziny! Ale kto wie, czy groźny ten człowiek nie zechce mnie odprowadzić na dworzec? Mówię tedy:
- Wybieram się... Chciałbym pojechać, ale pieniędzy nie mam.
- Tak, te pieniądze, rzeczywiście… Powszechna bolączka. Chociaż, wie pan, jeżeli się za granicą praktycznie urządzić, to wcale nie drożej kosztuje niż u nas. Teraz jeden znajomy pojechał do Francji, to pisze, że…
l zaczyna opowiadać. Z sufitu zwisają już ciężkie stalaktyty stężałej nudy. Patrzę ponuro na rozprawiającego ochoczo gościa i marzę, że kiedy skończy relację o życiu za granicą („inny świat, inni ludzie, tempo życia, kultura, dla pana jako poety”...), to wstanie i pójdzie. Ale człowiek ten jest Wezuwiuszem rozmowności. Literatura, sztuka, polityka, nauka – słowem, najdziksze tematy. Wreszcie pyta, która godzina. Odpowiadam, że wpół do ósmej (przyszedł o piątej). „A, mówi, to trzeba uciekać. Miałem gdzieś być o siódmej”, l siedzi jeszcze pół godziny. Potem żegna się. Bardzo długo. W korytarzu, kiedy jest już w palcie, rozmawia jeszcze. Klamkę od drzwi trzyma w ręku przez kilka minut. Na odchodnym mówię mu: „Niech pan kiedy wpadnie” (myśląc sobie: pod samochód). Wtedy gość prosi, żebym ja go odwiedził, rozpina palto, odwiązuje szalik, rozpina marynarkę, wyjmuje z kieszeni portfel, z portfelu bilet wizytowy i daje mi swój adres. Ale na wizytówce nie ma numeru telefonu. Więc gość wraca do mego gabinetu, aby mi zapisać ten numer. A kiedy zapisuje – spostrzega na biurku jakąś książkę... l oto, stojąc w palcie, zaczyna na nowo rozmowę – rozmowę o tej książce… Policja-a-a!!!
Nie mniej obmierzłym zjawiskiem jest tzw. „przyjęcie na kilka osób”. Tego typu wizyta nie spada wprawdzie jak grom, gdyż już na kilka dni przedtem wiadomo, że „będą goście”, ale jest nie mniej potworna. Mówiąc ściśle: gorsza od poprzedniej przez posępną świadomość, że goście przyjdą, lepsza zaś o tyle – że obecność kilku osób zwalnia gospodarza od obowiązku intensywnego „prowadzenia rozmowy” i „bawienia” gości. Sprytny gospodarz może nawet zostawić gości samych, sam zaś – siąść w odległym pokoju przy oknie i patrzeć sobie na podwórze. Ale wiem z doświadczenia, że pani domu sprzeciwia się zazwyczaj takiemu postępowaniu. W licznym gronie rozmowa toczy się bardzo wartko. Mówi się o mieszkaniu, o tym, że się daleko mieszka (to nie przyłaźcie, jeżeli wam daleko!!), że jest ślisko, że w tym roku było w Zakopanem przepełnienie, że w każdym domu grypa, że w „Perskim Kwi-proku” świetny program, że Słonimski „już trochę zanadto”, że w Paryżu inne życie, ale ten frank teraz… że Sylwester był, albo będzie, lepszy albo gorszy niż w zeszłym roku, że od kilku lat klimat się zmienił, że „Cyrulik” bardzo dobry, że Litwa, że strajk górników w Anglii, że Piłsudski, że charleston, że Dekobra, ze Kaden, że drogo, że Bodo, że radio, że kikarabasa rabamfuka dypa homba punta breks!...
Jedni żłopią herbatę, inni kawę, ci jedzą ciastka, tamci obierają mistrzowsko pomarańcze i jabłka (są tacy artyści od obierania owoców), stół zaśmiecony, pokój zaśmiecony, gospodyni namawia do jedzenia, gramofon gra, zaczynają tańczyć. – Valencia-a-a-a-a-a! – Policja-a-a-a-a-a!!!
————————————————-
A na koniec Rocky XXXVII- warto.
komentarze
Hehe :D
Genialne! Dawno czegoś tak dobrego nie czytałem :) “Ześmiałem się ze śmiechu “
Szymon Sójka -- 18.12.2007 - 19:26Pozdrawiam i jeśli jest możliwość, proszę o jeszcze :D
@Szymon Sójka
Planuje jeszcze cos wrzucic na dniach- skaner dobra rzecz :-)
pzdr
Lux ferre -- 18.12.2007 - 19:35