Krawężnik się przydaje. Daje może i złudną nadzieję bezpieczeństwa dla tego za kółkiem i tego na chodniku. Nawet tak niewielka różnica poziomów daje komfort, gdy chcesz usiąść.
Po co siedzieć na krawężniku? To dłuższa opowieść.
Wracamy zachwyceni pogodą, widokami, serdecznością ludzką, by we Lwowie paść ofiarą amatorów łatwego zarobku. Nie ma się co tak znowu zachwycać ludzką serdecznością – myślę.
Około północy jesteśmy już niedaleko granicy. Posuwamy się w żółwim tempie, choć pora dnia nieprzypadkowo została wybrana, po północy kolejki są ponoć krótsze. Przed nami kursowy autokar Lwów – Kraków bodaj, za nami ukraiński autokar pełen dzieci.
No, Ukrainę opuściliśmy.
Jeszcze kilka kilometrów, ot drobiazg. Czekam, aż złapie mnie polska sieć komórkowa. W końcu te 6 zł za minutę rozmowy i 2 zł za sms (do dziś zresztą obowiązujące) mogę zaoszczędzić. I do domu jeszcze za 100 km…
Czekamy wszyscy. Głęboka noc, kto potrafi – śpi, autokar ma włączoną klimatyzację, a więc i silnik – jak większość tych przed nami.
Wychodzę na zewnątrz. Spaliny nie dają oddychać, ale niezrażona idę naprzód. Łażę tam i z powrotem, przysłuchując się ludzkiej paplaninie, obserwując barwy zmieniającego się nieba. Świta.
Udając, że nie patrzę w ich stronę, obserwują zabiegi mrówek: bez zażenowania ściągają spodnie, podnoszą spódnice, pakując pod bieliznę, przyklejając wokół ud dobra wszelakie. Nie wnikam. Zastanawiam sie tylko, jak to jest możliwe, by celnicy na granicy nie mieli świadomości, co się dzieje kilkaset metrów od ich posterunku. Nie wnikać?
Ileż jednak można chodzić?
W autokarze miarowy oddech przerywany pochrapywaniem. Zrobiło się chłodniej, klimatyzacja już niepotrzebna, ale zmieszane oddechy i inne zapachy nie zapraszają do środka.
Siadam na krawężniku. Jest coraz jaśniej. Siedzę nadal i czekam. Obok siedzą inni, a nawet nie chce nam się rozmawiać.
W końcu sprawa się wyjaśnia: czekamy, gdyż do miejsca, w którym można się rozjechać na unijne i nieunijne miejsca odpraw, prowadzi jedna zatłoczona do granic droga.
Patrzę na zegarek i myślę o tym, że ktoś w tym czasie zakończył swą zmianę w fabryce.
Jesteśmy już w takim miejscu, że kilka próśb o manewry skutkuje i inni kierowcy są w stanie odblokować nam kawałek drogi. Wreszcie podjeżdżamy. Widzimy, jak na uboczu nasi celnicy patroszą wnętrze ukraińskiego autokaru. Ten z dziećmi został daleko za nami.
Ruszamy.
Osiem godzin na granicy. Lipiec 2006.
Jeszcze nikt nie mówił o Euro 2012.
Kilka miesięcy później rozpoczęto modernizację przejścia.
I?
komentarze
komentarz
I tu bym przytoczyła relację jakiegoś Ukraińca ;)
Oni też mają ciekawe spostrzeżenia. Kiedy w listopadzie wracałam z Babskiego Kameralnego, wracałam zapchanym “Ślązakiem”. To legendarny skład relacji Przemyśl – Kraków – Wrocław – Zielona, temat na osobny tekst. Tam, w tym pociagu, tradycyjnie się naoglądałam, napatrzyłam. Pani Ukrainka spokojnie relacjonowała, że ma i papierosy, i wódkę w torbie: “prezenty” – jak wyjaśniła, u, ha, w takiej ilości, rzeczywiście.
Co oni zdązyli zmodernizować??
Kłaniam się zielono
Sosenka -- 25.01.2008 - 12:37Ja cały
czas mam w pamięci obraz tych dzieci z autokaru.
One jeszcze czekały, a przed nimi były inne.
Ukraińcy handlują, tak jak i Polacy z okolic nadgranicznych. U mnie na rynku można nawet zamówienia składać – tak słyszałam. Nie wiem, jak jest teraz.
A co do granicy: nie mogę przestać myśleć o tych kierowcach tirów. Nie wiem, gdzie to było, ale po przekroczeniu granicy od razu widać było różnicę: ogromne parkingi z ławkami, budynkami sanitarnymi – prysznic gratis! – a wcześniej tylko las i rów.
Agnieszka -- 25.01.2008 - 13:01O przejściach granicznych...
... to całe powieści można pisać. Zawsze było ciekawie.
sajonara -- 25.01.2008 - 13:08We Lwowie na wycieczce byłem 3-4 lata temu oraz rok temu. Raz jechaliśmy z jakimś ukraińskim urzędasem w otwartych drzwiach. Ten z kierowcą autokaru nawzajem się wyzywali i wrzeszczeli na siebie. W końcu urzędas wyskoczył, bo się zbyt daleko od posterunku znalazł i stracił rezon. Chodziło o ściągnięcie jeszcze jakiegoś ubezpieczenia od naiwnych.
Drugim razem gdy wracaliśmy ze Lwowa to połowa zakupów została spożyta. Noc oczekiwania na odprawę. integracja z dwoma innymi autobusami oraz jednym busem. Taaaka impreza była i komedia szmuglerki. Na granicy nie chcieliśmy zapłacić expresówki to jeszcze dowalono nam przerwę na herbatę, a po samowar chyba do samego Lwowa jeżdżono.
Sajonaro,
myśmy z Krymu wracali: dzień jazdy, nocleg w Barze, niemal dzień jazdy. No i ta granica.
Agnieszka -- 25.01.2008 - 13:15A integrację popieram, tylko siły trzeba na nią mieć – zdecydowanie raczej męską, że seksizmem trącę.
Agnieszko,
kilka razy przekraczałam tę granicę. Pamiętam “przygody” z początku lat 90-tych i te z lat ostatnich. Za każdym razem (pociąg, własny samochód) byłam zdumiona tym, co widzę, czego doświadczam i czego się ode mnie oczekuje. Mam wrażenie, że nic się nie zmienia.
barabasz - baszka -- 25.01.2008 - 16:22Szoda, bo bym chętnie moją 70-letnią mamę zabrała w jej strony…
barabasz – baszka
Baszko,
weź Ją.
Bo czy będzie lepiej? I kiedy?
Agnieszka -- 25.01.2008 - 17:03dwie kategorie
kilka lat temu wracając z wakacji granicę Białoruś-Polska przekraczaliśmy osobowym, który zaczynał bieg zaraz przed granicą. Wpierw zapchany bezcłowy – tylko wódka i papierosy. Potem przelewanie tego do torebek plastikowych, kobiety tyją w oczach trzy-pięciokrotnie. Potem wchodzi straż graniczna. Kilka kobiet odesłanych. Celnik rozkręca pół pociągu, z latarką i lusterkiem sprawdza trudno dostępne miejsca. Zostajemy w przedziale sami, pociąg rusza dalej. Przez cały skład przechodzi chłopak – bezbłędnie ze znanych sobie miejsc wyciągając butelki i kartony z papierosami. Kilka lat później, granica piesza w Medyce. Ku mojemu zaskoczeniu większość mrówek to Polacy.
Druga strona medalu. On z Warszawy, ona ze Lwowa. Jeszcze nie tak, żeby brać ślub, a teraz bez papierka każde spotkanie się komplikuje. Gigantyczne kolejki na Białorusi po wizę – jeszcze przed naszym wejściem do Schengen – http://twoserge.fotolog.pl/1098458,komentarze.html [w ogóle polecam bloga TwoSerge’a, już kiedyś pisałam o nim na Salonie].
Dobrze pamiętam, jak przy okazji starania o wizę albo wjazdu do lepszego świata dawano mi się do zrozumienia, że jestem osobą drugiej kategorii – bo ambasada nie może umawiać ludzi na godziny – więc od świtu godziny w kolejce przed konsulatem, potem w małym pomieszczeniu z za małą ilością siedzeń; bo dla non-EU jedno okienko z gigant kolejką, kiedy trzy puste dla wybrańców. To, że nasze państwo stosuje podobne praktyki… Brak mi słów.
julll -- 25.01.2008 - 21:04Nóż w kieszeni
Nie potrafię tego wynoszenia się urzędniczego zrozumieć.
Skąd to się bierze?
Nie mogę sobie darować, że kilka lat temu nie pojechałam na wycieczkę śladami Mickiewicza – ponoć teraz większość miejsc jest niedostępna.
PS Dzięki za adres bloga, chyba już tam byłam (dzięki Tobie zapewne), ale dobrze wrócić.
Pozdrawiam.
Agnieszka -- 25.01.2008 - 21:40