Oierwszy dzień w pracy II

Pierwszy dzień w pracy II (cd)

Nalałem sobie następną kawkę z ekspresiku. Dobra! Jakoś pomyślało mi się życzliwie o koledze z pracy…
– Nalać ci też, Karol?
– Dzięki. Mam prawie połowę termokubka. Zawsze, gdy uruchamiam ekspres to sobie najpierw nalewam…
Taa… Do takich obyczajów personelu też muszę się przystosować. W końcu sam jestem personel…
Widoki za oknem… Szaro, buro i popaduje troszkę… Droga wąziutka… Pnie przydrożnych drzew prawie włażą na asfalt… Coraz więcej pożółkłych i zbrązowiałych liści na drodze i coraz mniej zieloności w koronach drzew…
Chwileczkę! A gdzie on mnie wiezie?!
– To właściwie gdzie my jedziemy, Karol? Z tego co pamiętam to „Fetuson” ma siedzibę pod Szczecinem…
– Tylko zakład produkcyjny… No, kiedyś tam była również siedziba zarządu… Teraz centrala jest w Byrczy… Taka dziura. Właściwie to nie ma w niej nic, poza „Fetusonem” oczywiście…
Nie miałem pojęcia dlaczego to ma być takie oczywiste…
– Dopij tą kawkę, bo zaraz skręcamy na gruntową drogę i trochę będzie bujać… Wasz Aeroklub mógłby wreszcie zrobić przyzwoity dojazd na to lądowisko… Szkoda auta na takie wertepy…
– Masz jakiś interes w tym Aeroklubie do załatwienia?
– No, można to i tak nazwać… Samolocik szefa tu jest…
– Aha.
– Mówiłem ci przecież, że trochę trzeba się pospieszyć bo pogoda się psuje… Ten samolocik to nie Boeing, a ten trawniczek tutaj i drugi taki u nas w Byrczy, to nie lotniska wyposażone w te wszystkie bajery do startu i lądowania po ciemku i we mgle…
Przełknąłem ślinę. Wcale nie jestem nerwowy! I nie boję się latania! Wcale! Ja tylko nie lubię takich niespodzianek!
Bujaliśmy się w poprzek wielkiej łąki, pełnej kretowisk i bruzd. Trawniczek! Przemknęliśmy obok barakowozu robiącego za wieżę kontroli lotów i kilku szopek oraz czegoś w rodzaju stodoły z rozwartymi wierzejami. Przed nami, daleko, na końcu trawniczka majaczyło coś co wyglądem i wielkością przypominało samolocik. Taki za 9,90, z kiosku Ruchu. Do samodzielnego sklejania. Na mój gust, Lincoln, który miałem opuścić, był większy i na pewno wygodniejszy! A jakbym się uparł? Mam chorobę lokomocyjną!
Przy samolociku kręcił się gościu w militarnym stroiku, z usmoloną szmatą zwisająca mu z kieszeni portek i dwoma śrubokrętami w ręku.
– Jesteś nareszcie… Mówiłem ci Karol, żebyś nie marudził, co? Mówiłem. A ty co? Jeszcze dziesięć minut i pewnie nie wypuściłbym ciebie stąd, wiesz? A za pół godziny to nawet mojej budy z tego miejsca nie zobaczysz!
– Nie marudź, stary. Przecież przyjechaliśmy o czasie. Zabierz autko do garażu. A nas już tu nie ma…
Na mnie jakoś żaden nie zwracał uwagi. Karol wyciągnął moją walizę i wstawił za fotele samolociku. Były tylko dwa. Pomyślałem sobie, że dobrze zrobiłem biorąc mniejszą walizkę. Gdyby była ciut większa to poleciałby tylko ona, albo tylko ja.
Z poważną miną wdrapałem się do kokpitu. Z drugiej strony, z gracją węża wsunął się na siedzenie Karol.
– Fajna maszynka, nie?
– Ładnie wygląda. Jeżeli do tego jeszcze lata i daje się tym gdzieś wylądować – spróbowałem żarcików…
Pozapinaliśmy się w te wszystkie szelki i Karol wetknął łeb plastikowa kokilkę ze słuchawkami i mikrofonikiem na druciku. Już warczało i furkotało, to nic więcej nie słyszałem. Karol sięgnął za plecy i wyciągnął drugą taką kokilkę i gestem kazał mi założyć. Miał rację.
– Bez tego nie usłyszałbyś nawet własnych myśli! To bydlę jest hałaśliwe jak ruski kukuruźnik. A tak to sobie pogadamy trochę…
Głupi, czy co? Ja mam gadać w samolocie?
Ooo. Już kołujemy do początku pasa startowego! Początek to taki sam trawniczek jak i koniec. Tylko ten koniec jakby coraz bardziej zamglony…
– To wypieprzaj już stąd, Karol! Chyba widzisz co się dzieje, nie?
W słuchawkach zaskrzeczał głos należący niewątpliwie do gościa w tym militarnym ubranku.
Zaczęliśmy wypieprzać! Poprawiłem się w fotelu, tak żeby pasy mi nie przeszkadzały i żeby nogi dało się jakoś wyprostować. Ciepełko w kabinie funkcjonowało. Ja tam więcej wygód nie potrzebuję do spania. Buczy, grzeje i leci…
– To ja się prześpię, Karol, wiesz? Pogoda dzisiaj i tak nie do oglądania widoków.
I już mi było dobrze… Chyba nawet trochę chrapałem… Gdy zasypiam, to zawsze słyszę swoje pierwsze chrapnięcie…
Coś mną nagle zatarmosiło, poczułem że pasy jakoś mnie uwierają i usłyszałem kilka słów pod rząd, które wszyscy uważają za brzydkie.
Trzęsło mną, telepało, więc nie starałem się odzywać, żeby języka sobie nie przygryźć.
Ale oczy otworzyłem. Mknęliśmy w nerwowych podskokach po łące składającej się przeważnie z kretowisk i kolein. Moje stopy zaczęły odruchowo szukać pedału hamulca. W tym modelu nie przewidziano. Wycieraczki szyb były przewidziane i działały. Deszczyk sobie kropił. Kulaliśmy się na łeb i na szyję do jakichś budynków i drzew na końcu tego trawnika. Nawet jakby coraz wolniej. Może jednak są tu hamulce, tylko nie po mojej stronie?
No proszę! Stoimy. Na prawdziwej ziemi!
Jeszcze dzień jak byk, to widzę mimo deszczu, że od budynków odkleja się autko. Bliźniak tamtego Lincolna?
– Fajnie było, nie?
Jak maszynka nie warczy to można gadać ze sobą bez tych baniaków na głowie. Bo dla lepszego spania słuchawki wyłączyłem na samym początku.
– Nie mam pojęcia, Karol… W każdym razie wyspałem się na pewno… Nie gniewaj się… Wiem, że pewnie chciałeś się pochwalić swoim profesjonalizmem, ale mnie, przez całe moje życie, jeszcze ani razu nie udało się zobaczyć żadnego startu, ani żadnego lądowania. Jak tylko silniki zaczynają swoją muzyczkę, to zwyczajnie zasypiam. Pewnie ze strachu… A może taka rasa jestem?
Bliźniak Lincolna podjechał zamaszyście pod samo skrzydło i wysiadł z niego, też prawie bliźniak tamtego ze szmatą i śrubokrętami. Tyle że tym razem ubranko było nie militarnie, ale w stylu antyterrorystów albo innych ninja. Czarne.
– Cześć Karol. O czasie jesteś. A tamci to i tak w nerwach czekają na ciebie… Cholera wie po co przyjechali pół godziny wcześniej? Przecież mówiłem, o której będziesz…
Nie zostałem gościowi przedstawiony, a on nawet na mnie nie popatrzał. Dziwne. Całkiem jak na tamtym lądowisku… Zasada jak w CIA? Dont ask, dont tell… o pasażerach.
Odbija mi! Już zaczynam pisać! A naciesz się troszkę, człowieku, nową posadą!
Podjechaliśmy pod biały parterowy budyneczek i przyjąłem do wnętrza limuzyny mój komitet powitalny. Limuzyny są gabarytami do tego rodzaju zdarzeń przystosowane. Karol najwidoczniej, też, bo bez pytania i dodatkowych poleceń ruszył.
– Ojciec uprzedził mnie, że pan dzisiaj przylatuje i kazał przeprosić, że nie mógł przywitać się osobiście…
– Nie szkodzi – przerwałem te dyrdymały. – Stasiu zadzwonił dziś do mnie i uzgodniliśmy wszystko…
– Aha. Tak. To dobrze. Ja mam na imię Wiktor… Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy mówili sobie po imieniu? Jak wszyscy w firmie? Wolę się zapytać, bo jednak jest różnica wieku…
– Mnie ta różnica nie przeszkadza, Wiktor. Możesz mówić do mnie Rysiek. Tak jak wszyscy…
Dlaczego już go nie lubiłem? Podobniutki do Stasia z dawnych lat. Tylko jakoś bardziej wygładzony. Powiedzieć można, że wypolerowany i naoliwiony… I głos ma podobny, choć jakby kapinkę wyższy. I pewnie w momentach, gdy nie krępuje się konwenansami, gada tak, jak Stasiu, z luzacką manierą. Ja chyba w ogóle nie lubię tych młodych, zdolnych… Bo są młodzi, i piękni, a ja już tylko piękny! O!
– Przedstawisz mi panią, Wiktor?
Co mi zależy? Mogę się powygłupiać! Pani wygląda na damę w wieku odpowiednim, abyśmy się we dwoje pobawili w dawne czasy i ceremonie.
– No właśnie… przepraszam. To jest Krysia. Pani Krysia…
– Krysia wystarczy, Wiktor – skorygowała go takim tonem, że dal wszystkich i tak było jasne, że to „Pani” i tak ma być w domyśle, niezależnie od obyczajów i „filozofii firmy”!
Jakby się Wiktor troszkę zacukał!
– No tak. Krysia jest twoją asystentką… Będzie niejako przewodniczką twoją po sprawach firmy.. Oczywiście, gdybyś mnie potrzebował, to jestem do dyspozycji… W końcu zastępuję ojca…
– Na długo?
– Co? A tak… To nie jest precyzyjnie określone… Myślę, że w ciągu kilku tygodni … Taki objazd w interesach, kluczowych miejsc…
Wyglądało na to, że Wiktorek zaczyna pleść od rzeczy.
– Stasiu polecił mi, żebym zaraz po przyjeździe zgłosił się do waszego dyrektora finansowego… Podobno czeka na mnie…
– No tak… To jedź Karol, najpierw do biura…
– Oczywiście
A ja sobie w tym czasie mogłem popatrzeć na moją Krysię! No, nieźle Stasiu wybrał. Nie podfruwajka… Raczej dama… Ale taka świetnie utrzymana i „na chodzie”… Może być miło… Ciekawość dręczy, które to pisulki moje przeczytała… Jak to Stasiu powiedział? Maślane oczy? Damom maślane oczy raczej się nie robią. Damy najczęściej już doskonale wiedzą czego chcą… Tak myślę… Chociaż czy ja mam aż tyle doświadczenia z damami? Stary dureń! Gapię się na fajną kobitkę i roi mi się to i owo!
– Czy Stasiu wprowadził ciebie w temat mojej pracy? W końcu masz być moją asystentką, Krysiu…
– Imię dodałem na końcu. Bardziej dla wprawy i przywyknięcia do osobliwości firmy niż z potrzeby gramatycznej.
– Wiesz, Rysiek… Właściwie niewiele mi powiedział… Oczywiście, wiem, że zatrudnił ciebie jako autora książek… Wyobrażam sobie, że masz napisać coś, co będzie w jakiś sposób związane z naszą firmą… Może w celach marketingowych? Może dla PR? A ja mam być dla ciebie pomocą techniczną… Oczywiście… kazał mi przeczytać, to co wydałeś dotąd… Żebym wiedziała z kim mam do czynienia…
– I co? Wiesz?
– Uhm…
No! To wcale nie były maślane oczy! To były przewrotne, roześmiane gwiazdy pierwszej wielkości!
Dobrze rozwijające się zacieśnianie kontaktu pomiędzy personelem, przerwał Wiktor.
– Wy i tak jedziecie do finansowego teraz… To mnie podrzućcie do domu. Przebrać się muszę. Jakby co to jestem pod telefonem do osiemnastej. Potem mam posiedzenie rady nadzorczej…
– Przecież nie musisz dezorganizować swojego kalendarza zajęć, tylko dla tego, że ja przyjechałem… Zanim ja się przekopię przez te materiały, które Stasiu zostawił, to trochę potrwa… uprzedził mnie że tego jest sporo…
Dyrektor od pieniędzy był fajnym facetem. Choć na mój gust wcale nie wyglądał na typowego księgowego. Ani na finansistę. A czy ja wiem, jak powinien wyglądać prawdziwy finansista? Coś jak minister finansów, czy może jak Warren Buffet? A ten był bardziej w typie maklera giełdowego. Taki Michael Douglas. Skojarzyło się bo Michał miał na imię.
– Fajnie, że już jesteś, Rysiek. Podpiszesz mi kilka papierków z dzisiejszą datą i dzięki temu wszystkie koszty sprowadzenia ciebie tutaj wrzucę w koszty tego przedsięwzięcia. Kartę kredytową możesz sobie aktywować nawet przez Internet. Wolałbym, żebyś płacił kartą jak będziesz miał wydatki związane z pobytem tutaj, albo z pracą… Faktury podpisuj i oddawaj Krysi. Ona wie co z tymi papierkami robić… To jest umowa o użytkowanie służbowego autka. To na twój apartament…
Podpisywałem wszystko szybciutko, sprawdzając tylko czy nie ma gdzieś tam znowu czegoś drobnym drukiem, co będzie potem z mojego honorarium potrącone. Ale nie było.
– Michał, jesteś miłym facetem – pochwaliłem go.
– To napisz o mnie coś sympatycznego w tej swojej książce…
– Czemu nie? Całkiem nieźle za to płacisz!
Poczułem, że przyjął to jako komplement kiepskiej jakości.
– Płaci ci firma. A to jednak różnica…
Uwaga była wygłoszona suchym, belferskim tonem.
– Wybacz, Michał… Chodzi mi o to, że załatwiasz moje sprawy szybciutko, od ręki i bez urzędniczych ceregieli… Nigdy nie znosiłem urzędasów.

Średnia ocena
(głosy: 3)

komentarze

Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki :)

czekam z niecierpliwością na dalsze relacje


c.d. nastąpi

Dorciu! Mam gotowych (prawie) kilkanaście następnych kawalków, więc jakas nadzieja jest na kontynuację.


Panie Ryszardzie,

zlituj się Pan i choć z tytułu proszę usunąć literówkę...
:(


Subskrybuj zawartość