Sobota integracyjna IV
Witek zjechał punktualnie, jakby z cateringiem się umówił! Nie powiem! Ulżyło nam! Nareszcie mamy szefa i będzie komu brać na siebie gliny i inne takie upierdliwości! Jednak firma bez szefa, to nie bardzo chce funkcjonować. Nawet w weekend.
A ja byłem gotów nawet osobisty medal dać Witkowi! Przywiózł ze sobą cud dziewczynę! Prawie tą samą, jaką sobie wymyśliłem! No to co, że nie Janeczka i nie zielone kropki w oczach!
– Ada, to jest ten zwariowany kumpel Stasia, który ma nas wszystkich obsmarować. Mocno się stara, to już ktoś go za to znielubił i nawet mamy tu gliny na karku w związku z tym. Nie wiem czy bardzo się z tego cieszę, ale do nich iść muszę…
Wyciągnęła do mnie rękę, a ja prawie zapomniałem jak mam na imię!
– No… ten Rysiek jestem… Ty Ada, za śliczna jesteś, żebyś była prawdziwym naukowcem!
– Zrewanżuję się tobie… Zupełnie nie widzę powodu dla którego ktoś miałby ciebie struć. Wyglądem nie możesz tu konkurować u pań, z nikim obecnym…
– Wiesz, to przez ten nos i guza…
– Też. Ale to nieszczególnie świadczy o twojej sprawności… A to, co piszesz… Może jakiemuś magistrowi polonistyki się naraziłeś?
– Chyba jednak ciebie polubię, wiesz? Może polubiona, nie będziesz mi tak dokuczać? Mam tu resztkę takiej wiśnióweczki cudownej, na swój wyłączny użytek. Ale gdy kogoś lubię, to czemu nie podzielić się dobrością?
Ada poczęstunek ocieplający stosunki przyjęła chętnie i nawet z apetytem.
– Witek ciebie woła… – szturchnęła mnie w ramię zanim otworzyłem usta do kontynuacji ocieplania stosunków.
Rzeczywiście, Witek stał w drzwiach biura i kiwał na mnie zamaszyście i z irytacją.
– Chcą wiedzieć czy nie kłamię – poinformował mnie przepuszczając mnie w drzwiach przodem. Starszy byłem.
– Siadajcie…
O-o! Oficjalnie! Nieciekawie. I to tem mój znajomek gada!
– Dlaczego pan, panie prezesie, dzwoniąc do niego z samego rana i informując że zabiera mu asystentkę, nie wyprowadził go z oczywistego błędu? Pozwolił mu sądzić, że rozmawia z pana ojcem…
Myślało mi się powolutku. Po wiśnióweczce. Okoliczność łagodząca?
Witek wzruszył ramionami.
– Bo to było cholernie zabawne! A on, na dodatek, najbardziej ze wszystkiego interesował się stanem cywilnym i życiem uczuciowym swojej asystentki… To mało brakowało, żebym zapomniał jak mam na imię…
– Naprawdę nie poznałeś?
To chyba było do mnie… A ten Witek, to dopiero niezwyczajny japiszon! Zabawnych rzeczy w rodzinnym biznesie się doszukuje! Ale glinom trzeba odpowiedzieć…
– Zupełnie naprawdę. Raz, że obaj mają głosy bardzo podobne przez telefon… Już wcześniej też się pomyliłem. A po drugie, była zupełnie nieprzyzwoita godzina…
Witek wzruszył ramionami i miną pokazał, że przecież to dokładnie już ze dwa razy opowiedział.
– To z prezesem nie miałeś kontaktu?
– Wychodzi na to, że nie.
– A skąd wiesz, że inni takiego kontaktu nie mają?
– Wcale nie wiem! Przecież ja tylko książkę piszę! Wymyśliłem sobie!
– To, że firma ma za coś zapłacić, też?
– No pewnie. Żadna sztuka. Każda firma musi ciągle za coś płacić. Nawet, gdy czasem szefa nie ma na miejscu.
– Mnie się wydaje, że ktoś chyba doszedł do wniosku, że za dobrze zgadujesz, wiesz?
– Po to płacę podatki, żebyście mnie przed takimi bronili. Słuchajcie… Tam już garami trzaskają… Zjadłbym coś. A wy nie? Fetusonowi nie ubędzie, jak weźmie na dożywianie dwóch gliniarzy…
Witek kiwnął głową.
– Jeżeli nie pasuje wam usiąść z resztą towarzystwa, to obsługa może wam podać tutaj – zaproponował.
– Dzięki, ale lepiej nie… Zresztą na dziś prawie kończymy – inicjatywę przejął ten drugi. Ważniejszy? – Potrzebujemy jeszcze tylko jedno… Dlatego czekaliśmy na przyjazd pana. Chcemy zobaczyć umowę regulującą sprawę pisania tego bloga, czy książki… Dyrektor finansowy powiedział nam, że do tego zgoda obu panów jest konieczna.
Witek wpadł w nałóg kiwania ramionami.
– Zgadzasz się, Rysiek?
– Czemu nie?
– Zrobicie nam kopię na poniedziałek?
Gliniarze wyrazili nieśmiałą nadzieję.
– Dlaczego na poniedziałek? Tu jest drukarka – zaproponowałem łaskawie. – A umowę mam zapisaną na pendrivie…
Co mi szkodziło pochwalić się nowoczesnym obyciem.
Obiad podawano do stołów ustawionych na sposób bankietowy. Niby miało to integrację ułatwiać. Ale już przy przystawkach dało się zauważyć, że towarzystwo jest od dawna zintegrowane wedle swojego własnego schematu i obecność takiego jednego, którego na razie otruć się nie udało, niewiele ich obchodzi. Dobrze, że Krysia moja poczuwała się do obowiązku asystenckiego, to miałem z kim kulturalnie konwersować.
– Wspomniałaś, że jeszcze Heniu Janeczek miał być…
Bardzo się zdziwiłem, że wyraźnie posmutniała. Aż tak dziewczynę wzięło? Ten Janeczek to takie cudo?
– Coś mu wypadło… Może jeszcze dojedzie… Zupy są do wyboru… Prawdziwa niemiecka gulaszowa, prawdziwe nasze flaki w rosole i…
– Zdecydowanie flaki w rosole – przerwałem rekomendację. – A na potem, jeżeli mają jakiekolwiek swoje kluchy, obojętnie z czym to wybieram kluchy!
– Od tego się tyje!
To od lewego boku Ada skrytykowała mój wybór.
– Czy ja wyglądam na szczególnie wypasionego?
Nawet podniosłem się za stołem i rozpiąłem marynarkę. Pozwoliłem paniom podziwiać moją płaskość brzucha, a panom wyposażonym w mięsień piwny – zazdrościć. Chyba byłem jednak już troszkę pijany…
– Gdybyś miał odpowiedni brzuch, jak ja, – wypiął się Michał – to drzwi nie rozwaliłby ci buźki, tylko na brzuchu się zatrzymały.
Niby prawda. Michał też już zdążył cokolwiek łyknąć?
– Trochę niepokojący jest ten brak kontaktu ze Stasiem…
Eee… Chyba nie łyknął, bo do spraw wymagających trzeźwości wrócił.
– Gdyby cokolwiek się działo, to przecież ktoś by już się skontaktował z nami, ze Stanów albo z Manili…
Witek jakby zbagatelizował brak kontaktu z tatusiem. – Na razie nic się nie dzieje… No, poza zamieszaniem wywołanym Ryśka obecnością.
No proszę! On też był pewien, że to wszystko moja wina! – Słyszysz, Krysiu, o czym oni mówią? A ty sugerowałaś, ze to będzie coś w rodzaju wieczoru autorskiego… Nawet sobie przygotowałem kilka zgrabnych kłamstw, na swój temat, dla szczególnie ciekawskich. – To lepiej już tych kłamstw nie wygłaszaj, co?
Witek wciął się natychmiast i nie pozwolił odezwać się Krysi. – Niby dlaczego? Literackie kłamstwo to taka licencja poetica… – A skąd wiesz w co uwierzy jakiś dureń? Jeżeli tym razem będzie miał więcej szczęścia, a ty większego pecha?
No rzeczywiście! Mogę nie lubić szefów. Może mnie drażnić młodość i japiszonowatość Witka. Może wiśnióweczka dodawać mi kurażu. Ale forsą za ten kontrakt będę mógł się ucieszyć tylko wtedy, jeżeli przeżyję jego realizację. Nieboszczykowi, kasa jest na nic!
Jakbym troszkę wytrzeźwiał.
Integracyjna obiado-kolacja rozpadła się na grupki paru osobowe i różnopłciowe, na oko w odmiennych konfiguracjach niż te na wejściu. Nawet moje niedoświadczone integracyjnie oko dostrzegło, że nie pasuję do żadnej konfiguracji! O zasmucona Krysia też nie pobudzała mojej towarzyskości, bo ciągle oglądała się na drzwi z nadzieją… Nawet ucieszyłem się, że dziewczynie wreszcie ulżyło i jej Heniu cudowny się pojawił. Jakby blask z dziewczyny zaczął promieniować!
Żaden dziw. Z takim gościem konkurować nie mogłem w żaden sposób. Przystojny blondyn. Na wygląd pasowałby do narodowej reprezentacji w siatkówce. Taki ćwiczy pewnie biegi długodystansowe codziennie, w trampkach, dresach z ręcznikiem na karku. I gość ważny widać i dla reszty towarzystwa, bo obskoczyli go na przywitanie… Gdyby Krysia się nie kropnęła i nie dopełniła asystenckiego obowiązku przedstawienia mnie, to Heniu nawet by mnie nie zauważył!
Strzępki rozmów jakie do mnie docierały były mało zrozumiałe i na pewno nie dotyczyły mnie osobiście, bo nikt nie zwrócił uwagi, że powolutku oddzieliłem się od towarzystwa. Powód miałem racjonalny. Musiałem do kibelka. W moim wieku kibelkowanie zajmuje już sporą część doby. – Pogadać z tobą chciałem, Rysiek – Witek jeszcze na moment mnie zatrzymał… – Możemy jutro? – Pewnie. Zadzwonię rano… – W niedzielę, rano u mnie zaczyna się koło dziewiątej… – Już wiem. Wszyscy artyści tak mają? – Nie mam pojęcia. Nigdy nie znałem żadnego artysty. – To kim ty byłeś w czasach, gdy byłeś jeszcze normalny? – Różnie. Po studiach ekonomicznych to się było w tamtej epoce, przeważnie jakiś kierownik, albo wiceprezes najmarniej. Potem prywaciarz. Z tych drobnych. Z przerwami na bezrobocie, dotrwałem do emerytury… Banał. – To pisanie, kiedy z ciebie wylazło? – Emeryt trochę się nudzi, a trochę frustruje otoczeniem. Temu młodszemu otoczeniu ma za złe… – Co, ma za złe? – No, że jest młodsze! To jak się te frustracje trochę wypisze, jest jakoś lżej… – Aha… Ty… Uważaj jakoś na siebie, co? Choć tutaj wszystko jest monitorowane i na noc mostek Bronek podnosi… – Tam też było wszystko pod kamerami i pozamykane – przypomniałem. Nie dodałem już, że bardzo mi się nie podoba przebywanie w takim towarzystwie i w miejscu tak fajnie strzeżonym.
Po zaliczeniu kibelka, powędrowałem do baru, przy którym urzędowała Krysia z Heniem, przy flaszeczce winka. Teraz blask bił już z obojga. Choć we flaszce mieli prawie pełno! – Krysiu, masz wolne! Do poniedziałku… Do południa – dodałem, żeby nie przyszło jej do głowy dzwonić do mnie o siódmej rano!
Kiwnęła radośnie beżową główką, oczy zalśniły jej jak gwiazdy i chyba Heniu też był zadowolony?
Teraz czekał mnie manewr zdobywania zaplecza baru. Już wcześniej wypatrzyłem, że na froncie stoją flaszki w pojedynczych egzemplarzach. Natomiast na zapleczu, na regałach są calutkie kartony! I moja sherry cordial również! Czasem dobrze jest mieć taki zapasik podręczny. Nazwijmy go survivalowy.
Zamiana pustej flaszeczki na pełną, nie wzbudziła niczyich zdziwień. W barze, samoobsluga stosowana była konsekwentnie.
Z kuchni dobiegało trzaskanie garami. Puste i zbędne ładowano do furgonetki.
Przeszedłem przez kuchnię do wyjścia służbowego. „Dla służby” bo to jednak pałacyk… Kierowca, stał na schodkach z kubkiem kawy w ręku i palił papierosa dyskretnie chowając go w stulonej dłoni… – Palenie jest tutaj be?
Zdziwiłem się towarzysko i na luzie. – Tu nawet popielniczek żadnych nie ma. I żadnego ukrytego getta dla palących… – Mnie to nie przeszkadza. Ze czterdzieści lat paliłem… I żyję. To inni też mogą wypróbować… Dałoby się zabrać z tobą do Zajazdu? – A pewnie… Za jakieś dwadzieścia minut pojadę. Nudno? – Już nie na moje zdrowie takie biesiadowanie. Pojadł, popił i to i łeb się kiwać zaczyna. Jeszcze jakby telewizor kto włączył, to zasnę natychmiast. – Myślałem, że taki co książki pisze… – Taki co książki pisze też pospać lubi. Wrócę za parę minut, żebyś nie musiał specjalnie wyczekiwać…
Poszukałem okiem Bronka… Po co ma robić panikę i szukać zaginionego gościa. Przewrażliwieni są oni wszyscy. – Bronek… – Czego? A, to ty… – Łeb mi się kiwa trochę po tej kolacji… Spać idę… – Zmogło cię, bo prawie pół litra, samodzielnie, tej wiśniówki wydoiłeś… – No, fakt. Głowa już nie ta.
W przelocie, obok Witka i Ady, pomachałem im rączką i grzecznie życzyłem im dobrej nocy… Byłem gotów się założyć, że nikt nie widział, że nie wszedłem na schody, tylko zniknąłem obok w przejściu służbowym.
Furgon był już załadowany. A kierowca kombinował gdzie tu pozbyć się niedopałka. – W aucie nie masz popielniczki? – A nie mam. Zakaz palenia! – Ale czasy! I to ma być ta wolność i demokracja – westchnąłem. – No… – kierowca przychylił się do mojej opinii. W piętnaście minut byliśmy w Zajeździe, pięć minut potem siedziałem w swoim pokoju zaopatrzony w termos z kawą, filiżankę i kielonek odpowiedni do nienaruszonej jeszcze flaszki.
Najpierw kawa. Potem wrzucić bloga. Potem podłubać za różnościami w Internecie. Czasem nawet zupełnie tajni i specjalni agenci służb jeszcze tajniejszych mają swoje profile na naszej klasie czy fejsbuku… A często, jak się w Gogle wpisze czyjeś nazwisko i imię, to o właścicielu nazwiska sporo dowiedzieć się można. Choćby tego, że ktoś bloguje na jakiś ściśle fachowy temat, albo udziela się na jakimś profesjonalnym, branżowym portalu.
Pół termosu kawy wydoiłem, nadużyłem kibelka ze dwa razy i nie dotknąłem nawet flaszeczki. Wreszcie padłem. Prawie trzeźwy. Ale telefon wyłączyłem. Nie miałem nawet za grosz zaufania do fetusonowskich wyobrażeń o przyzwoitych godzinach budzenia kogokolwiek telefonem.