W ramach prezentacji prac nagrodzonych w konkursie “Mój 13 grudnia” zapraszamy do lektury dwóch tekstów Jacka Trzaski.
Stan wojenny w Polsce
Trzynastego grudnia 1981 roku doszło do napadu na polskie społeczeństwo, zwanego „Stanem Wojennym”. Tak właśnie generał Jaruzelski, (pochodzący z ziemiańskiej rodziny herbu „Ślepowron”?!) zasłaniając się racją stanu, pracował na drugi już w swojej karierze order Lenina. Pierwszy otrzymał za najechanie Czechosłowacji w 1968 roku.
Społeczeństwo polskie było łatwym celem napadu, ponieważ od czasu drugiej wojny światowej wolne wcale nie było, do bogatych też trudno je w tamtym czasie zaliczyć, toteż popisy ZOMO i Ludowego Wojska Polskiego przy gnębieniu własnych obywateli sprawiały przykre wrażenie. Nie miały one problemu przy ściganiu na przykład starszych pań po bramach przed końcem godziny milicyjnej i temu podobne. Zresztą dla uważnych obserwatorów było jasne, że w PRL armia służyła przede wszystkim do walki z cywilami, takimi jak na przykład Czesi lub Polacy i że do niczego innego się nie nadawała. Dużo słów pada, kiedy wspomina się ofiary stanu wojennego, opozycję… , ale co z faktami o zwykłych ludziach?
Przeciętny Polak chciał po prostu żyć, a w komunistycznym kraju, jeśli ktoś nie był członkiem PZPR albo nie miał odpowiednich koneksji, choćby wśród sprzedawców…. czegoś tam, życia łatwego nie miał. Rzeczywistych działaczy Solidarności zaangażowanych w walkę z panującym systemem było stosunkowo niewielu, trudno teraz to oszacować, może dziesięć tysięcy, a może mniej? Reszta to w zasadzie kibice! Ale jedno jest pewne: według takich jak Jaruzelski nauczka należała się wszystkim Polakom! Ponieważ każdy miał w rodzinie lub wśród swoich znajomych kogoś, kto był w PZPR, ewentualnie sympatyzował z tą organizacją, albo pracował w milicji, mógł więc usłyszeć o tym, jak to Solidarność przygotowała broń taką jak siekiery, łańcuchy itp. aby dokonać krwawej zemsty na swoich przeciwnikach, co miało być usprawiedliwieniem wielu wyczynów funkcjonariuszy biorących udział w pacyfikowaniu narodowego ducha. Po dziś dzień nikt o tym nie mówi, a szkoda – bo motyw „zemsty”, to stała i stara zagrywka lewaków chcących usprawiedliwić swoją nikczemność. Z drugiej strony nie ma im się co dziwić – przecież nikt lepiej od nich nie wie, ile zła wyrządzili, toteż ukrywanie prawdy po dziś dzień jest ich drugą naturą.
Stan Wojenny oznaczał w praktyce dla przeciętnego obywatela to, że nie będzie on mógł wyjść na ulicę po godzinie milicyjnej, chyba że miał specjalną przepustkę – do pracy, że musi mieć dowód osobisty przez cały czas przy sobie i że nie wie kiedy dostanie pałką po plecach, ponieważ spotkania z patrolami mogły się skończyć bardzo różnie. Wystarczyło niewiele, by ktoś nie spodobał się jakiemuś mundurowemu zbirowi, często mocno pijanemu… Ponadto nie można było podróżować z jednej miejscowości do drugiej chyba, że – znowu – „miało się przepustkę”… Mundurowi w pierwszych godzinach „wojny” zniszczyli wszystkie centrale telefoniczne, co było chichotem historii, ponieważ w tamtym czasie telefony prywatne posiadali tylko „wybrani”. Oczywiście wyprowadzenie wojska na ulicę musiało kosztować, toteż niemały już kryzys gospodarczy, jeszcze się powiększył. Naturalnie władze zwalały winę na strajki – jako przyczynę wszelkiego niedostatku i zła. Tymczasem przeciętny Polak musiał w praktyce zapomnieć o normalnych zakupach i przyzwyczaić się do tych, nawet jak na standardy PRL, nienormalnych – po prostu sklepy były puste. Do tego w tamtym czasie dołączył się strach, o który zresztą wojskowym chodziło; chcieli pozbawić ludzi wszelkiej nadziei, a przecież nikt nie wiedział czym to się skończy i chociaż niektórym teraz łatwo się ocenia, chamstwo tamtych dni…
A kogo ratował Jaruzelski i przed czym? Otóż w roku osiemdziesiątym, kiedy doszło do strajków na wybrzeżu, pokolenie zdolne do jakiejś walki zbrojnej, czyli biorące udział w drugiej wojnie światowej, było już pokoleniem nieco leciwym; a młodzi, to urodzeni i wychowani w PRL-u ludzie, którzy mieli wśród swoich znajomych: ze szkoły, z pracy i nie tylko, nierzadko przyjaciół mocno przemieszanych – że tak można rzec – ideowo. Posądzenie o to, że Solidarność jest zdolna napadać kogokolwiek i jest żądna krwi, było zwykłą głupotą i brakiem wyczucia społecznej rzeczywistości. (No chyba, „że każdy sądzi według siebie” i stąd przekonanie władzy ludowej, że skoro ona nie ma sumienia, to i inni też nie mają!) Dlatego można założyć, że generał utwierdzając siebie i innych w socjalistycznej paranoi, grubo przesadził! Udało mu się przetrącić zdrowy kręgosłup społeczny tak, że po dziś dzień wielu ludzi boi się angażować w politykę, a lęk przed mundurem jest stałym elementem życia społecznego.
Jaruzelski ratował takich jak on sam, ludzi sprzedajnych, dla których Polska to coś w rodzaju rosyjskiej własności, którą się zarządza, niczym z woli cara, w całkowitym oderwaniu od społeczeństwa i jego problemów (oprócz dwóch orderów Lenina otrzymał jeszcze order Rewolucji Październikowej i order Czerwonego Sztandaru – to, komu służył powinno być jasne). Dla pewnych ludzi Polska nic nie znaczy i wystarczy, że… jak to mówił generał „historia przyznała mu rację”. Bezwzględna polityka faktów dokonanych, świadczy o tym najlepiej. Jest coś niepokojącego obecnie w polityce, co jest spuścizną po tamtych czasach, a mianowicie chamstwo. Stan Wojenny to nic innego, jak chamstwo w stosunku do obywateli, chamstwo nagradzane przez całe lata, chamstwo nie osądzone, chamstwo w fałszywych tezach. Nie osądzona brutalność wojny ze społeczeństwem daje fatalny efekt w obecnej polityce, gdzie również chamstwo przynosi korzyści określonym partiom zastępując jakąkolwiek merytoryczność. W Polsce rządzi się na siłę, stosując zakrzyczenie, używając nierzadko tych samych argumentów, których używano w latach osiemdziesiątych przeciwko Solidarności, a przede wszystkim okłamując młodzież na temat historii naszego kraju.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia, którą przy okazji należy zauważyć. Co jest ważniejsze dla lewaków z tamtych i obecnych czasów? Czy ważniejsza dla nich jest lojalność wobec rodaków z Polski, którzy na przykład na nich głosują, czy też lojalność wobec socjalistycznej międzynarodówki, a dawniej Związku Radzieckiego? Dopóki Polacy uczciwie nie odpowiedzą sobie na to pytanie, dopóty będą popierać tych, dla których sami nie wiele znaczą, czego arogancja stanu wojennego i obecnej polityki liberalnej, kontynuowanej od lat dziewięćdziesiątych, jest dowodem.
Stan wojenny
13 grudnia roku 1981 generał Wojciech Jaruzelski, syn ziemiańskiej rodziny herbu
„Ślepowron”, absolwent gimnazjum ojców Marianów na Bielanach [za młodu był „moherem”, jakby to niektórzy dzisiaj powiedzieli], później absolwent szkoły oficerskiej w Riazaniu, którego nawrócenie na jedyną słuszną drogę, tzn. drogę do socjalizmu, NKWD prawdopodobnie odnotowało jeszcze w czasie trwania drugiej wojny światowej, ogłosił STAN WOJENNY. (Tak właśnie generał pracował na drugi już w swojej karierze order Lenina. Pierwszy dostał za równie „chwalebny” najazd Czechosłowacji w 1968 roku. Oprócz dwóch orderów Lenina otrzymał jeszcze order Rewolucji Październikowej i order Czerwonego Sztandaru – to, komu służył, powinno być jasne)
Musiał to być dla niego wyjątkowy dzień, na zasadzie „wreszcie się coś dzieje” no i „w telewizji mnie wciąż pokazują, a konkurencji żadnej”. Teraz zostać jedynym bohaterem w mediach jest raczej trudno, a wtedy nawet zagraniczne dzienniki musiały odnieść się do jego paranoi… i to na całym świecie. Nic więc dziwnego, że na rozkaz (oczywiście „ratujący kraj od katastrofy”) pokazywano zdumionemu społeczeństwu wystąpienie generała wiele razy, aż do znudzenia.
Oficjalną wersją do dzisiaj jest oczywiście ratowanie narodu polskiego przed najazdem sowieckim (co w ustach miłośników ZSRR, którzy stan wojenny najgoręcej popierali jest dziwadłem logicznym, bo kto jak kto, ale właśnie oni nie powinni się Rosji bać) i chociaż ta wersja trochę już się wytarła, to jednak nadal ma swoich zwolenników, którzy dotrzymują generałowi kroku w obronie rzekomej chwały tamtych dni. Ostatnio ta obrona napotyka na groźną przeszkodę, a to ze względu na ujawnienie zapisu rozmowy Jaruzelskiego z Kulikowem, ówczesnym marszałkiem Układu Warszawskiego, w nocy z 8 na 9 Grudnia 1981 roku, w której to rozmowie Jaruzelski prosi o pomoc, czyli najechanie Polski przez ZSRR, przekonując słowami: „sami nie damy sobie rady”.
Reżyser Dariusz Jabłoński zbierając materiały do filmu o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim [wiedziony zapewne przez ducha pułkownika…] znalazł dokument będący zapisem tejże rozmowy… I tak oto historia zatacza koło, znowu Kukliński! Nawet zza grobu nie odpuszcza.
Tymczasem zdumienie ludzi, kiedy to już się „napatrzyli” albo „nasłuchali”, bo i w radiu też to samo, i poszli na przykład do kościoła, weszło na, jakby tu rzec, „wyższy poziom” za sprawą tego co na ulicach zobaczyli!? Mianowicie, jak Polska długa i szeroka, wszędzie można było zobaczyć uzbrojone wojsko i milicje, samochody opancerzone, a czasami nawet czołgi – no bo, że taką mamy „wielką armię”, to się tego przecież nikt nie spodziewał – a do tego szybko wyszło na jaw, że ta armia chroni nas przed nami samymi i w tym celu stosuje środki przymusu, czyli można dostać pałą!
Zima tego roku była sroga: mrozy, śniegi, jak w czterdziestym… idziesz sobie, a za tobą charakterystyczne skrzypienie śniegu pod nogami trzech panów i już wiesz, że twoja najbliższa przyszłość rysuje się w mniej więcej trzech wariantach: za chwilę albo cię miną i odetchniesz z ulgą, albo w wariancie drugim wylegitymują i sobie pójdą – też odetchniesz z ulgą, no i wreszcie… pechowcy brani byli do odśnieżania (oczywiście dzisiejszy bon ton nie był praktykowany), ewentualnie „brali parę gum na plecy”, a w razie przejawów jakiegoś buntu zabierano ich w ogóle i po niektórych ślad mógł zaginąć na dłużej… (potem już się nigdy nie buntowali, do dzisiaj głosują na liberałów albo jąkają przy niektórych okazjach.)
Mijały kolejne dni, kto tylko mógł nasłuchiwał w różnych rozgłośniach zachodnich wiadomości na temat: co się u nas właściwie dzieje. Wiadomości o internowanych, walka na kopalni Wujek, stocznie, czyli tematy trochę jak i dzisiaj: teraz górnicy na tej samej kopalni, co parę lat, giną od gazu, a wtedy – władza raczyła do nich strzelać (może to bardziej honorowo), wtedy – bramy stoczni forsowały czołgi, teraz „tłumy bogatych Arabów” za sprawą „mądrego ministra” [wątek zdziwaczenia władzy ma u nas niestety pewną ciągłość], wtedy – wielu internowanych musiało opuścić kraj, teraz miliony Polaków „zachęcono” warunkami również do opuszczenia kraju…
Tymczasem, w kolejnych tygodniach, na naszym podwórku dało się słyszeć o licznych sukcesach ZOMO i oczywiście WOJSKA w zmaganiach, również nieco przypominających obecne czasy (bo „moher” był wtedy modny) z paniami w średnim wieku, które kryły się po bramach tuż przed zakończeniem godziny milicyjnej w celu dokonania zakupów (zdobywanie czegokolwiek w sklepach nie było takie łatwe). Sprawność patroli wyposażonych w krótkie bojowe karabiny Aleksandra KAŁASZNIKOWA (chłopy nierzadko po metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a oprócz magazynków z amunicją – bagnety) w zarówno: tropieniu, jak i wyłapywaniu groźnych kobiet uzbrojonych w siatki na zakupy, a czasem butelki zwrotne na mleko, budziła coraz większy „podziw” i konsternację. Przy czym obie strony nie chciały zrezygnować wykazując dużą determinację przez wiele dni. Kolegia do spraw wykroczeń w trybie przyspieszonym orzekały surowe kary (w Chrzanowie pięć tysięcy złotych, czyli jakieś dwu-trzymiesięczne przeciętne zarobki), a mimo to „mohery” „walczyły” dalej. Obie strony długo nie dawały za wygraną.
(Jedna z takich pań [dalsza znajoma mojej mamy], będąc w takiej „bojowej” sytuacji, nie widząc innego wyjścia, ratowała się wskakując do kubła na śmieci, co później w opowiadaniu budziło wielki podziw, bo nie była już taka młoda i jej znajomi nie mogli się nadziwić zarówno determinacji samego czynu, jak i… pojemności ówczesnych kubłów…)
Był jeszcze jeden wątek walki, tym razem z panami lubiącymi życie „kawiarniane” lub „piwne” (chociaż mocz bardziej się pienił w tamtych czasach niż piwo). Otóż z prawdziwym znawstwem tematu ówczesne władze stanu wojennego typowały bary o, jak by tu rzec, „niższej kulturze spożycia”, czyli po naszemu tzw. „mordownie”… do „ćwiczeń”… a ponieważ były tęgie mrozy, a i potrzeba „treningu” wśród „wojów Jaruzelskiego” na wypadek prawdziwych rozruchów… urządzano coś w rodzaju „zajazdów”, jak w „Panu Tadeuszu”, i ZOMO wpadając znienacka, „kozacką modą”, pałowało ile wlezie wszystkich uczestników „biesiady”, co zapewne cieszyło niejedno koło gospodyń… tak czy owak trzeba się było wykazywać dobrą sprawnością fizyczną w ucieczkach przez podwórka, płoty i inne: jeśli ktoś chciał często „bywać”. Taki „bywalec” musiał być sprawny niczym „superman”, bo co jak co – mimo naturalnego wyrzutu adrenaliny, w takich sytuacjach, który znacznie niweluje skutki „spożycia” – nie było to łatwe! Tak więc heroicznych czynów, niczym u Homera, nie brakowało.
Właściwie cała ta „wojna”, biorąc pod uwagę ówczesne społeczeństwo wychowane już w PRL-u i zżyte ze sobą, niezdolne do jakiejkolwiek realnej walki z bronią w ręku (przecież to był rok 1981, a nie lata sześćdziesiąte, kiedy jakaś część społeczeństwa mogła i umiała, jeszcze z czasów drugiej wojny…), to jakieś NIEPOROZUMIENIE! Działaczy „Solidarności” liczono w tysiącach, a te dziewięć milionów członków, to w zasadzie przecież tylko kibice! Jakim durniem trzeba być i jakim tchórzem (dzisiejsze prawo dopuszcza zabicie człowieka… ze strachu…), aby napaść na własne społeczeństwo w nadziei, że nikt się nie połapie, iż opowieści o rzekomych zagrożeniach ze strony „przyjaciół ze wschodu” nie trzymają się kupy, a wiara we własne polityczne zwidy (krążyły plotki, że „Solidarność” przygotowała łańcuchy do krępowania członków PZPR…) przekonuje tylko „zawsze przekonanych”?
A kto mógł się cieszyć z wprowadzenia stanu wojennego? To przecież proste: oprócz wyżej wspomnianych kół gospodyń… cieszyły się dzieci! Dla nieletnich widok karabinów, wozów opancerzonych, czasami czołgów, a nade wszystko wolne dni od zajęć szkolnych, to przecież frajda. Ówczesne dzieci dają temu wyraz, w różnych okazyjnych sondażach, na temat „wojny Jaruzelskiego” do dziś. Co do dorosłych: to nikt się nie śmiał, bo ani ci w mundurach, ani cała reszta nie wiedzieli, jak to się skończy i co WRON, czyli WOJSKOWA RADA OCALENIA NARODOWEGO na czele z generałem w ciemnych okularach (w skrócie „ŚLEPOWRON”) jeszcze wymyśli…
Jacek Trzaska
PS
Że tekst za ostry – no cóż – kiedyś szedłem do domu, mając 23 lata, w godzinach późnych, (nie należałem w 1981 do „Solidarności”), i spotkałem pijanych, mundurowych wojów Jaruzelskiego…
I tak miałem szczęście, którego inni w tamtym czasie nie mieli… cześć ich pamięci!
*
Dotychczas ukazały się prace:
JaN: Moje subiektywne 13 grudnia czyli jak rozpętałem wojnę Polsko-Jaruzelską
Poeta – Noc we Franowie
Piotr Wiesław Jakubiak – Pierwszy dzień wojny
Monika o obchodach rocznicowych w 2011 roku