Zapraszamy do lektury kolejnej części wydanej przez wydawnictwo Rafael pod patronatem Niepoprawnych książki “Wdowy smoleńskie”. Dziś pierwsza część rozmowy z Ewą Kochanowską.
- Czy to była pierwsza podróż Pani męża do Katynia? – Tak. Odradzaliśmy mu ten wyjazd, tym bardziej, że tydzień później miały być jego urodziny i córka chciała z tej okazji zabrać go do Wenecji. Obawiała się, że w Katyniu może się źle poczuć, przeziębić i nie być w dobrej formie, żeby z nią pojechać świętować. Nie było jednak żadnego sposobu, aby go od tego odwieść. Bardzo chciał tam pojechać, tym bardziej, że córka kilkanaście lat temu była w Katyniu z wycieczką szkolną.
- Dlaczego tak mu zależało na tym, by uczestniczyć w obchodach siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej? Czym dla Pani męża był Katyń? – Mój mąż urodził się wiosną 1940 roku, w tym samym czasie, kiedy w Katyniu rozstrzeliwano polskich jeńców wojennych. Przyszedł na świat jakby z piętnem Katynia. Dla niego jako Polaka i patrioty była to niespotykana zbrodnia, mord dokonany na narodzie. To nie było tylko zgładzenie dwudziestu dwóch tysięcy Polaków. Zamordowano najwartościowszych, najbardziej twórczych, najprzyzwoitszych ludzi. To była elita II Rzeczpospolitej, której zabrakło w późniejszej Polsce. Pozostała przy życiu część poległa w powstaniu warszawskim. Potem jeszcze wykańczanie żołnierzy Armii Krajowej, którzy nie zgadzali się z nową władzą…
- Jest tu pewna analogia do katastrofy smoleńskiej, w której zginęło dziewięćdziesiąt sześć osób, z czego około siedemdziesiąt procent należało do elity III Rzeczpospolitej. Czy brak tych ludzi ma wpływ na dzisiejsze funkcjonowanie państwa polskiego? – Z perspektywy czasu widać, że pewne osoby były nie do zastąpienia. Ich nieobecność w dramatyczny sposób zmieniła sytuację. Myślę tu przede wszystkim o prezesie Narodowego Banku Polskiego, generałach, którzy tworzyli zarzewie zupełnie innej armii, dowódcy Sił Zbrojnych, gdzie indziej szkolonych, myślących w inny sposób, nieuzależnionych od rosyjskiego wykształcenia. To jest kolosalna, nie do zastąpienia, wyrwa.
- Czy nie świadczy to o słabości naszego państwa, dla którego śmierć kilkudziesięciu osób zajmujących wysokie stanowiska w różnego rodzaju instytucjach, administracji czy też w wojsku stanowi nie lada problem? – Zawsze, kiedy trzeba było wyznaczyć kogoś na odpowiedzialne stanowisko, mówiono: „Nie ma ludzi niezastąpionych”. A tymczasem, czy Pan uwierzy, że ja nie mogę znaleźć pełnomocnika?! Kancelarie prawnicze, do których się zwracam, nie zajmują się specjalnościami potrzebnymi w tej sprawie.
Teraz widać, że śledztwo będzie toczyło się w Rosji. Naruszono prawa człowieka, ważne są zarówno kwestie odszkodowania, jak i rekompensaty. Dużo prościej byłoby znaleźć kancelarię za granicą. W Polsce tego typu instytucje są przeważnie nastawione na sprawy ekonomiczne powiązane z interesami państwa i nie ma mowy o podjęciu tego rodzaju kwestii. Pojedyncze kancelarie nie są w stanie tego unieść. Nie mówię tego, żeby narzekać. Stwierdzam tylko pewien fakt.
W biurze rzecznika mój mąż wielokrotnie szukał ludzi na określone stanowiska. Ogłaszano konkurs. Nie było jednak z kogo wybierać. Okazuje się, że nie jest to łatwe.
(...)
- Czy Pani znała tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem? – Tak, znałam wiele z tych osób. To jeszcze bardziej potęguje mój smutek.
- Jak Janusz Kochanowski podchodził do rozgrywek związanych z wyjazdem do Katynia? Teraz dowiadujemy się, w jakich okolicznościach organizowano wizytę prezydenta… – Co do wydarzeń politycznych, to muszę przyznać, że mąż był ich uważnym i krytycznym obserwatorem.
Rzeczywiście, owe rozgrywki były bardzo czytelnym politycznym sygnałem. Wydawało się, że wszystko zaczęło się po obchodach rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej i bardzo mocnym przemówieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Bardzo nieprzyjemną minę miał wtedy premier Rosji. Potem było spotkanie na molo w Sopocie, gdzie przez pół godziny premier Donald Tusk rozmawiał z premierem Putinem. Od tego momentu nastąpiło jakieś nieuzasadnione zbliżenie polsko-rosyjskie. Kiedy mąż tuż przed Świętami Wielkanocnymi, w Wielki Czwartek, przyniósł wiadomość, że będzie w samolocie prezydenckim lecącym do Katynia, bardzo był z tego zadowolony, po czym z właściwym sobie sarkazmem powiedział: „Żeby nam się tylko ten number one nie roztrzaskał”.
- Dlaczego tak powiedział? – Nie wiem. Wydaje mi się, że nagle zdał sobie sprawę z rangi osób obecnych na pokładzie tego samolotu.
- Pani mąż obserwował nieustanne ataki na prezydenta Kaczyńskiego. Co mówił na ten temat? – Doskonale wszyscy widzimy, że jedynym programem partii rządzącej jest atak na braci Kaczyńskich i PiS. To jest jedyna rzecz, którą robią z pasją i konsekwentnie. Obserwujemy to wszyscy od kilku lat.
Można dużo mówić o tej manipulacji. Mam już na tym tle obsesję. Nie przyjmuję tego, co usiłuje mi się wmówić. Z zasady nie kupuję reklamowanych dóbr. Wydaje mi się, że dobrych rzeczy nie trzeba reklamować, one się same obronią. Natomiast jeżeli coś jest reklamowane, to znaczy, że ktoś usiłuje mi coś sprzedać za wszelką cenę. Podobnie jest z wypowiedziami polityków. Kiedy je słyszę, zapala mi się wielkie czerwone, migające światło. Uważam, że wzbudzana niechęć i nienawiść są cyniczną grą na fobiach ludzkich i to takich najbardziej prymitywnych, na wzbudzaniu poczucia strachu, zagrożenia, że coś zostanie odebrane albo coś będzie się musiało robić, będzie się musiało za coś płacić, będzie się podsłuchiwanym i szpiegowanym. Rozgrywa się to wszystko w sferze takich właśnie elementarnych instynktów ludzkich.
- Pani mąż nie należał do PiS-u, był jednak uważany za człowieka tego ugrupowania. Czy spotykały go z tego powodu jakieś przykrości? – Mój mąż był osobą dumną, niezależną, o własnych poglądach i chyba najbardziej irytowało go szufladkowanie, wpisywanie go w paradygmat polityczny. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł funkcjonować w jakiejkolwiek partii. To nie ten typ osobowości. Janusz Kochanowski był swoją własną partią. Czy ona zbliżała się w kwestii światopoglądu do PiS-u, czy do innych partii, tego nie wiem. Jestem absolutnie przekonana, że były to jego indywidualne, własne, wywalczone, okupione różnego rodzaju przykrościami, poglądy.
- Jak w takim razie mąż podchodził do polityki historycznej prezydenta Lecha Kaczyńskiego budującej naszą tożsamość? – Pewnego rodzaju historię mieli wspólną. Pogląd na Polskę, tradycję, literaturę mieli bardzo podobne. Mam teraz raczej gorzką satysfakcję, że sprawy, o które walczył mój mąż, zyskują powszechną aprobatę. Niedawno właśnie Trybunał Konstytucyjny uznał stan wojenny za sprzeczny z konstytucją. W prasie odezwały się głosy, że właściwie wszyscy o tym od początku wiedzieliśmy. No tak, ale trzeba było trzydziestu lat i wniosku Rzecznika Praw Obywatelskich, żeby ta prawda została uznana oficjalnie. Jeszcze dwa lata temu, kiedy ten wniosek złożono, odbyła się bardzo burzliwa dyskusja na ten temat. Wypowiedź mojego męża została skontrowana przez prof. Andrzeja Zolla, który był zupełnie innego zdania.
Teraz wypowiedzi na temat oczywistości tego, że stan wojenny był bezprawny, słucham z dużym politowaniem.
- Jednak gen. Jaruzelski nie przez wszystkich postrzegany jest negatywnie. Obecny prezydent honoruje twórcę stanu wojennego i zaprasza go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego… – W czasie któregoś wywiadu Monika Olejnik pytała mojego męża, jak się ustosunkowuje do wypowiedzi gen. Jaruzelskiego, który, zeznając przed sądem, przytaczał swoje argumenty i prowadził obronę. Wtedy bardzo powszechnie cytowano te wypowiedzi w prasie. Mąż powiedział wówczas: „Każdy ma prawo do obrony, ale moim zdaniem generał jest zbrodniarzem i zostańmy przy tym”.
- Jaki był ten ostatni moment, kiedy widziała Pani męża? – Banalny i codzienny. Chciałabym zapamiętać coś wyjątkowego z tej ostatniej chwili. Wychylona przez balustradę balkonu wołałam za mężem: „Masz wszystko? Paszport?”. Zdarzało mu się zapomnieć go, a nie chciałam, by się wracał.. Odpowiedział tylko: „Tak, tak”, i zbiegł po schodach.
- Pani zamierzała tego dnia oglądać transmisję uroczystości z Katynia? – Tak, zamierzałam. Po jego wyjściu, dosyć wcześnie rano, wróciłam do łóżka, trochę jeszcze przysnęłam. Potem poszłam na spacer z psem. Wróciłam. Nie zdążyłam jeszcze włączyć telewizora, jak zadzwoniła do mnie przyjaciółka z pytaniem, czy Janusz poleciał. Potem powiedziała: „Włącz telewizor”. Tam już podawano informację o katastrofie.
Siedziałam, czekając na córkę. Chciałam tam jechać, szukać go. Wydawało mi się niemożliwe, że w samolocie, który spada z wysokości drzew, były takie zniszczenia i nikt się nie uratował. Wyglądałam przez okno i, patrząc na drzewa, sprawdzałam najwyższe, nawet siedemdziesięcioletnie. Doszłam do wniosku, że to nie jest możliwe, żeby samolot uderzył skrzydłem z tej wysokości. Pamiętam to niedowierzanie, które mi towarzyszy właściwie do tej pory.
- Informacje, które teraz do nas docierają, opinie niezależnych ekspertów często potwierdzają te Pani wątpliwości… – Zauważył Pan, że ostatnio już się o tej brzozie nie mówi. Rosjanie tę kwestię pominęli milczeniem. Obawiam się, że to są takie „wrzutki”, które mają na celu rozkręcenie sprawy aż do absurdu. Zdumiewająca jest informacja o obecności gen. Błasika w kokpicie. Nie mogę o tym wszystkim mówić, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica śledztwa. Ale chociaż tyle mogę powiedzieć, że identyfikacje były przeprowadzone w sposób budzący najwyższe wątpliwości. I to jest niedomówienie stulecia. Cokolwiek się ruszy w oficjalnych dokumentach, nie trzyma się kupy.
- Są gazety, które prowadzą własne śledztwa. Czy czyta Pani te artykuły na bieżąco? – Czytam regularnie. Dokładnie śledzę te informacje. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła postępować inaczej. Nie zawsze potrafię wyciągnąć z nich wnioski. Jestem polonistką z wykształcenia, nie mam żadnej wiedzy technicznej.
- Czy po lekturze artykułów prasowych można więcej się dowiedzieć, niż czytając akta prokuratorskie? – Bez wątpienia. Moja córka jest prawnikiem, czytała te akta. Miała nadzieję, że może wyłapie interesujące fakty. Zna się na tym i potrafi czytać takie dokumenty. Była w szoku. My nic nie mamy. Nie wiem, na czym bazuje komisja Jerzego Millera, na jakiej podstawie będzie sporządzać raport. Dowody w tej sprawie nie istnieją. To, co posiada prokuratura, to są naprawdę szczątkowe rzeczy. Wszystko jest w rękach Rosjan.
- Czy słysząc po raz pierwszy o katastrofie, miała Pani jakieś wątpliwości? Nie pomyślała Pani, że mógł to być zamach terrorystyczny? Przecież co jakiś czas słyszymy o aktach terroru dokonywanych na całym świecie. – Jeżeli była to katastrofa i przypadek, to bardzo wygodne i jakby na zamówienie. Trudno się nie oprzeć takiemu myśleniu. Można powiedzieć, że jest to oszołomstwo, zaćmienie umysłu. Była to jednak sytuacja, która aż się prosiła, by ją wykorzystać.
- Czy to, co zaszło w Polsce w tych pierwszych godzinach po katastrofie, również zdaniem Pani budzi wiele wątpliwości? – Tak. Sposób przejęcia władzy. Przemówienie, które ukazało się przed katastrofą. Mówię o przemówieniu Bronisława Komorowskiego, marszałka sejmu, które było przygotowane na okoliczność katastrofy. Nie znam się na internecie tak dobrze, żeby to do końca jednoznacznie ocenić, brzmiało to jednak szalenie wiarygodnie. Ukazało się ono w którymś z serwisów o piątej rano, kiedy samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim jeszcze z Polski nie wyleciał. Z tą godziną ktoś to zarejestrował. Potem oficjalne przemówienie ukazało się około trzynastej. Nie wiadomo również, kto je przygotował. Komorowski twierdzi, że był wtedy w drodze do Warszawy. Dosyć to wszystko dziwne. Nikt się jednak tym nie interesuje.
- Jaki ktoś miałby cel w tym, by wypuścić takie przemówienie? – W każdym było ono przez krótką chwilę i potem zniknęło. Wcześniej zostało jednak zarejestrowane. To wszystko jest bardzo dziwne.
- Każda rzecz, którą się głębiej analizuje, okazuje się… – ... być nieprawdą albo nie mieć miejsca. Tak jak było w przypadku gen. Błasika i jego rzekomego pobytu w kokpicie. Być może zajrzał tam, ale w czasie katastrofy na pewno go tam nie było.
- Zawiadomiono Panią oficjalnie o tym, co się stało? – Oficjalnie nie. Dzwoniłam na numer podany na pasku w telewizji. Skontaktowała się ze mną pracownica biura rzecznika. Jedna z pań pomaga mi do tej pory, jest dla mnie dużym wsparciem w tych trudnych chwilach.
- Czy Pani od razu podjęła decyzję o wyjeździe do Moskwy? – Oczywiście. Nie wyobrażałam sobie, żeby mogło być inaczej. Poleciałyśmy tam z córką zaraz w pierwszej grupie.
- Słyszałem, że odwodzono rodziny od takiej decyzji… – Było kilka momentów, które z perspektywy czasu można za takie uznać. Uprzedzono nas, że wyjazd będzie o piętnastej w niedzielę 11 kwietnia i że do dwunastej przyjdzie ABW na pobranie materiału genetycznego od dzieci. Dałam też rzeczy męża, których używał. Pojechaliśmy na miejsce zbiórki, gdzie gromadziły się rodziny przed wyjazdem. Po kilku godzinach oczekiwania przyjechał przedstawiciel MSZ i powiedział, żebyśmy zdawali sobie sprawę z tego, że była to katastrofa, że ciała są bardzo zmasakrowane, że do tej pory udało się zidentyfikować tylko nieliczne ofiary. Mówił, że mało prawdopodobna jest identyfikacja pozostałych ciał. Odradzał wyjazd. Sugerował raczej podanie materiału genetycznego.
Może chcieli oszczędzić nam bólu? Nie wiem. Można na to różnie patrzeć w zależności od nastawienia. Mogło to być zarówno odwodzenie, jak i próba ochrony.
- Jaka była reakcja zebranych? – Kilka osób zrezygnowało, ale nieznaczna ilość. Najwyżej trzy rodziny, może nawet dalsi krewni, którzy nie znali znaków szczególnych tych, którzy zginęli. Przecież myśmy sobie nie wyobrażali, że to będzie taka masakra. Nam się wydawało, że zobaczymy nieżyjących, jakby usnęli, może najwyżej z jakimiś urazami i to wszystko. Nie sądziliśmy, że ciała będą tak zmasakrowane.
- A co było w Moskwie? – To też było zdumiewające. Proszę sobie wyobrazić, jesteśmy kolejną dobę w traumie. Dolecieliśmy do Moskwy na dwunastą w nocy tamtejszego czasu. Dwadzieścia kilometrów, które dzieliły nas od hotelu, gdzie nas zakwaterowano, jechaliśmy półtorej godziny. Poruszaliśmy się jak za konduktem żałobnym w kompletnie pustej Moskwie. Jechaliśmy w żółwim tempie przy nastawionym maksymalnie ogrzewaniu. Siedziałam pod termometrem. Wiem, że było 33 stopnie ciepła. Podczas gdy kierowca chłodził się przy uchylonym oknie, my byliśmy gotowani na miękko. Zaczęłam podejrzewać wtedy, że mamy być jacyś tacy otumanieni, skołowani, zmęczeni. Nie wyobrażałam sobie, że można jechać dwadzieścia kilometrów tak strasznie powoli z innego powodu. Zresztą konsul, która była razem z nami w autokarze, poganiała kierowcę, mówiąc: „Nie da się szybciej? Przecież ulica jest pusta…”. Kierowca odpowiadał: „Nie mogę, bo przede mną jedzie radiowóz milicyjny i to on wyznacza tempo”. To było zdumiewające. Jechaliśmy jak z jakimś ładunkiem nitrogliceryny na filmach amerykańskich.
Przed godziną drugą nad ranem dojechaliśmy do hotelu, gdzie odbyło się spotkanie. Byliśmy już czterdzieści osiem godzin na nogach, bo oczywiście o spaniu poprzedniej nocy nie mogło być mowy. Minister Ewa Kopacz poinformowała nas, że kilka osób zostało zidentyfikowanych. Potem nastąpiło kuriozalne wystąpienie ministra Tomasza Arabskiego. Na sali poza rodzinami ofiar znajdowali się Rosjanie. Oni mieli tłumaczy, którzy na bieżąco tłumaczyli im to, co minister Kopacz i minister Arabski mówią do nas.
- Kim byli ci Rosjanie? – Nie wiem. Przypuszczam, że funkcjonariusze jakiś służb. Nie wyobrażam sobie, że mógł to być ktoś inny.
W pewnym momencie minister Arabski powiedział, że w instytucie w Moskwie zostanie przeprowadzona na podstawie badań genetycznych identyfikacja szczątków ofiar. Potem trumny zostaną zamknięte i nie będą otwierane w Polsce.
- Już wtedy padła informacja o nieotwieraniu trumien? – Tak. Potem dopiero zrozumiałam znaczenie tych słów. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym. Dla mnie było to oczywiste. Razem z mężem byliśmy na placówce dyplomatycznej w Londynie. Janusz był konsulem generalnym i, jak pamiętam z doświadczenia, każdą trumnę wiezioną do Polski plombowano, bo takie są wymogi przy przekraczaniu granicy. Natomiast jeżeli istnieje podejrzenie popełnienia przestępstwa czy jeśli rodzina życzy sobie ustalenia przyczyny zgonu, to ciała później są ekshumowane i poddawane badaniom.
Nie przywiązywałam do tego zakazu większej uwagi. Niektóre rodziny, a w szczególności Andrzej Melak, zaczęły protestować. Mówiły: „Jak to możliwe? Nie będziemy otwierać trumien!?”.
Wydawało mi się, że nie ma się czym przejmować. Przecież przywieziemy do Polski ciała bliskich, otworzymy trumny i zbadamy. Tu możemy mówić i zrobić, co zechcemy.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że minister Arabski celowo o tym wówczas mówił. Nie chodziło o poinformowanie nas. On mówił do Rosjan. Chciał jakby powiedzieć: „Mamy tydzień – taki okres założono na trwanie żałoby. Żeby tego nie przedłużać, pakujcie, co tam macie, a my dopilnujemy, żeby nie otwierano trumien w Polsce”.
Potem podzielono nas na grupy. Byłam w tej szczęśliwej sytuacji w całym tym nieszczęściu, że przydzielono mnie do pierwszej. Mój mąż był zidentyfikowany o trzeciej po południu poprzedniego dnia. Był zmasakrowany, ale nie w sposób utrudniający identyfikację.
Inni byli w gorszym położeniu. Widziałam jedną matkę, która oglądała kilka ciał. To było straszne patrzeć, jak ona wchodzi do pomieszczenia, gdzie odbywała się identyfikacja, po chwili wychodzi i znów przygotowują kolejne ciało do identyfikacji.
- Czy kiedy zawiadomiono Panią o zidentyfikowaniu Janusza Kochanowskiego, zdecydowała się Pani wracać do Polski? – Tak. Wtedy byłam taka bezgranicznie naiwna. Teraz bardzo żałuję, że nie dopilnowałam tego tak, jak pani Zuzanna Kurtyka, która zidentyfikowała ciało męża i wszystkiego dopilnowała osobiście.
- Czy w Moskwie zapewniono Państwu dostateczną opiekę? – Ze mną była lekarka rosyjska, bardzo pomocna. Córka w pewnym momencie zaczęła się dusić. Dostała jakiś lek, po którym poczuła się lepiej. Przy pożegnaniu zapytałyśmy, czy możemy dostać go jeszcze na później. Teraz używamy go w stresie.
Ludzie tam byli bardzo zainteresowani, ale jednocześnie bardzo współczujący. Chciałyśmy włożyć do trumny nasze zdjęcia, ale nie wzięłyśmy ich z Polski. Udostępniono nam więc internet i ściągnęłyśmy je z Facebooka. Wydrukowałyśmy na kolorowej kserokopiarce. Dziewczyna, która obsługiwała to urządzenie, kiedy zorientowała się, po co my to robimy, tak strasznie zaczęła płakać, że to my musiałyśmy ją pocieszać.
- Czy ze strony Rosjan było widać współczucie? – Oczywiście, że tak. Wiele było takich momentów. Ale pewnego razu moja córka została sama w hallu hotelu. Umundurowana kobieta wypytywała ją szczegółowo: kim jest? co tata tutaj robił? po co leciał? Trudno powiedzieć, czy była to jakaś źle wyartykułowana ciekawość, czy przesłuchanie. Nie miało to na pewno takiego charakteru jak opowiadała Małgosia Wasserrman. Ją trzymano kilka godzin na osobności, wypytując o różne rzeczy.
- Kiedy wróciła Pani do Polski trwały przygotowania do przyjęcia trumien z ciałami ofiar katastrofy… – Jak wyjeżdżałyśmy do Rosji, to do Warszawy przylatywała trumna z ciałem prezydenta. Kiedy byliśmy już w Moskwie, dotarła do nas informacja o zidentyfikowaniu ciała Marii Kaczyńskiej.
- Znała Pani panią prezydentową? – Tak. To była bardzo miła kobieta. Zawsze świetnie, stosownie ubrana, bardzo ciepła. Była bardzo otwarta, życzliwa, zawsze umiała coś powiedzieć, zagadać. Łatwo jej przychodził kontakt z ludźmi, nie sposób było jej nie lubić.
- Większość Polaków, która znała prezydentową Marię Kaczyńską jedynie z relacji telewizyjnych, dopiero po śmierci dowiedziała się, jaką wspaniałą była kobietą… – Dla osób, które znały parę prezydencką, ta demonizacja, która przebiegała w mediach, była naprawdę nieprawdopodobna. Ona dotyczyła zupełnie innych osób. Był to totalnie fałszywy obraz. I jak tu wierzyć mediom? To doskonały przykład na to, jak wszystko można wykoślawić.
- Jak odbywało się przyjmowanie trumien na lotnisku na Okęciu? – Nie patrzyłam, jak zachowują się przedstawiciele władz, którzy tam byli. Zupełnie mnie to nie interesowało.
Był z nami narzeczony córki, który ma za sobą karierę wojskową w armii brytyjskiej. Służył w pułku gwardyjskim królowej. Patrzył więc na wojskową oprawę tego wszystkiego okiem zawodowca. Nieraz uczestniczył w uroczystościach zorganizowanych dla rodzin ofiar brytyjskich misji wojskowych. Potem podzielił się z nami kilkoma spostrzeżeniami.
Troszkę było przykro porównać jego opowieść z Mszą Świętą na placu Piłsudskiego, która odbyła się tydzień później.
- Mówi Pani o uroczystościach żałobnych i Mszy na placu Piłsudskiego zorganizowanych 17 kwietnia? – Późno w nocy w przeddzień tych uroczystości zawiadomiono rodziny, gdzie mają się stawić rano o godzinie siódmej. Powiedziano, że stamtąd zostaniemy dowiezieni na plac, gdzie będziemy czekać na rozpoczęcie Mszy zaplanowanej na dwunastą. Dostałam jakiegoś amoku. Powiedziałam, że w godzinę śmierci męża chcę być na Torwarze, gdzie zgromadzono trumny. Powiedziałam, że albo nie pójdę, albo będę mogła wejść później.
Czy nie można było tych ludzi zgromadzić chociażby we foyer hotelu Victoria, przed rozpoczęciem Mszy przejść te dwadzieścia metrów i usiąść na zarezerwowanych dla rodzin krzesłach? Mieliśmy siedzieć, dekorować pusty plac i czekać na oficjalne rządowe czynniki? To po prostu absurd. Oczywiście zrobiłam po swojemu. Najpierw pojechałam na Torwar, gdzie byliśmy jedyną rodziną. Odmówiliśmy tam krótką modlitwę. Bardzo to było wzruszające. Było smutno, ale bardzo godnie. Dopiero potem przedzierałam się przez Krakowskie Przedmieście i okolice, żeby dostać się na swoje miejsce na placu Piłsudskiego. Zastałam tam dygocące z zimna rodziny, które czekały na rozpoczęcie Mszy już od dziesiątej.
Narzeczony córki mówił, że jest to niepojęte. Nikt nie pomyślał, że może ktoś chciałby do toalety, że są starsze osoby i powinny wejść w ostatniej chwili. W Wielkiej Brytanii, jak się dowiedzieliśmy, odbywa się to tak, że rodziny, są wprowadzane tuż przed rozpoczęciem uroczystości i królowa przybywa zaraz po nich. Po zakończeniu podchodzi ona do każdego i osobiście składa kondolencje.
Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie. O ileż godniej byłoby, chociażby z tymi różańcami, które otrzymaliśmy po Mszy Świętej, podejść kolejno do każdego i złożyć kondolencje. Podawaliśmy nazwiska tych, którzy będą reprezentowali rodziny. Dla nich były zarezerwowane miejsca w pierwszym rzędzie. Ustalenie tego, kto gdzie siedzi nie stanowiło żadnego problemu, zwłaszcza że miejsca były numerowane. Można było w tej trudnej chwili zdobyć się na odrobinę taktu.
Jak sobie przypominam, to każdy podchodził i odbierał różaniec osobiście.
Podeszłam pierwsza, bo tak się tym zdenerwowałam.
- Czy po Mszy składano rodzinom kondolencje? – Właśnie nie. W czasie uroczystości w Częstochowie i na Mszy Świętej u sióstr wizytek w Warszawie podchodziły do mnie osoby zaprzyjaźnione, ale nigdy nikt z oficjeli nie podszedł. Jedynie minister sprawiedliwości, który uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych w Częstochowie, złożył mi kondolencje.
- To było spowodowane bałaganem czy lekceważeniem? – Nie wiem. To miało wszystko dobrze wyglądać, miało coś pokazać, ale na pewno nie żałobę, bo prawdziwa żałoba była pod Pałacem Prezydenckim. Wydaje mi się, że partia rządząca przeraziła się tym. Nie wiedzieli, co się dzieje. Żałoba narodowa nagle wybuchła. To było coś nieprawdopodobnego. Wszystko wymknęło im się spod kontroli. To, co ujawniło się przy okazji, to szczery smutek, żal.
Okazało się, że w redakcjach mają ładne zdjęcia pary prezydenckiej. Przyjemne, miłe, jak się uśmiechają, trzymają za ręce. Co kto chciał.
Przed oczami na całe życie zostanie mi obraz Marty Kaczyńskiej stojącej przed dwiema trumnami, a nie złośliwa fotografia prezydenta, który usiadł przypadkowo na dwóch krzesłach. To miało być wówczas „zabawne”, a media prześcigały się w wyłapywaniu takich momentów.
Poprzednie fragmenty:
informacja wydawcy + fragment 1: Ewa Błasik
fragment 2: Ewa Błasik
fragment 3: Ewa Błasik
fragment 4: Ewa Błasik
fragment 5: Beata Gosiewska
fragment 6: Beata Gosiewska
fragment 7: Beata Gosiewska
fragment 8: Beata Gosiewska
przygotowanie: Budyń78