Obserwujemy proces kreacji swoistych fantomów medialnych, które tylko udają realnie istniejące postaci z krwi i kości.
I. Fantomatyka stosowana
Postępująca wirtualizacja rzeczywistości przejawia się nie tylko pozorowaniem działalności publicznej, co znamy pod nazwą „postpolityki”, która miast realnych czynów opierać się ma na „narracjach”, czyli ładnie opakowanych bajeczkach obliczonych na uwodzenie wyborczej gawiedzi. Sprawy posunęły się niestety znacznie dalej. Obserwujemy mianowicie proces kreacji swoistych fantomów medialnych, które tylko udają faktycznie istniejące postaci z krwi i kości. Co ciekawe, w procederze tym uczestniczą media kojarzone z obiema stronami polityczno-światopoglądowego sporu – domyślam się, że w ten sposób zaspokajają jakieś emocjonalne deficyty zarówno swoje, jak i kibicującej im publiczności.
Dwa najbardziej jaskrawe przykłady owej „fantomizacji” z ostatniego czasu, to moim zdaniem obróbka jakiej dopuszczono się z jednej strony wobec Viktora Orbana (media, nazwijmy umownie „prawicowe”), z drugiej natomiast – wobec papieża Franciszka (media lewicowo-liberalne). Przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.
II. Orbanowski „mesjanizm”
W narracji serwowanej nam przez prasę i dziennikarzy z obozu patriotyczno-niepodległościowego Viktor Orban przez długi czas przedstawiany był jako polityczny mesjasz Europy Środkowo-Wschodniej. Człowiek, który miał oswobodzić neokolonialną, kondominijną przestrzeń powstałą po rozpadzie bloku sowieckiego, a będącą obecnie polem rozgrywki i podziału wpływów między Rosją a Zachodem. Chyba najbardziej dobitnym przykładem owego pomieszania zmysłów i porządków były nawoływania do „Budapesztu nad Wisłą” rozumianego nie tylko jako stricte polityczne przejęcie władzy w wymiarze umożliwiającym zreformowanie kraju, ale wręcz jako prometejski zaczątek jakiegoś nowego ładu w naszej części kontynentu. Pokłosiem takiego podejścia były wyprawy Klubów Gazety Polskiej na Węgry z pozowaniem Tomasza Sakiewicza na współczesnego Józefa Bema i z ledwie tylko skrywanym podtekstem, że Orban, prawda, powinien się jakoś zrewanżować za przeszłe zasługi naszego generała, działając w kierunku budowy jakiegoś strategicznego sojuszu Międzymorza o antyrosyjskim obliczu.
Powrót do rzeczywistości okazał się, jak zwykle w takich przypadkach, dość przykry. Orbanowi ani w głowie umierać, czy choćby tylko narażać siebie i swój kraj w jakikolwiek sposób za Polskę czy region, w imię jakichś mglistych geopolitycznych miraży. Mówiąc poetą, nie od tego go naród płaci. Okazał się politykiem do bólu pragmatycznym i polityczno-gospodarczym realistą. Działając między unijnym młotem a rosyjskim kowadłem postawił na grę między obiema potęgami i bez skrupułów podpisał z Rosją porozumienie o budowie elektrowni jądrowej, ponadto ani myśli odżegnywać się od partycypowania w South Streamie. Uznał najzwyczajniej, że Węgry mogą sobie na taki flirt pozwolić, nawet biorąc pod uwagę ryzyko związane z traktowaniem przez Rosję kwestii surowcowo-energetycznych jako strategicznego narzędzia polityki zagranicznej. Nie mówię, że Polska powinna w tej kwestii Orbana kopiować – każdy kraj ma swoje specyficzne interesy, położenie i związane z tym zagrożenia. Twierdzę natomiast, że warto się uczyć od Węgier pragmatycznego zorientowania na własne interesy.
Igor Janke, który napisał o Orbanie książkę ale najwyraźniej nie zrozumiał przedmiotu swych dziennikarskich zapałów, dał wyraz swemu gorzkiemu rozczarowaniu pisząc, iż węgierski premier „popełnił strategiczny błąd”. Otóż nie, błąd popełnili jego nadwiślańscy wielbiciele, kreując Orbana na kogoś kim nigdy nie był. Więcej napisałem o tym w tekście „Orban na linie”, zatem nie będę się już tu powtarzał. W środowisku „Gazety Polskiej” zachwyty również jakby nieco przycichły – szczególnie po, delikatnie mówiąc, wstrzemięźliwym stanowisku Węgier wobec wydarzeń na Ukrainie.
III. Franciszek jako kościelny rewolucjonista
Bliźniaczo podobną kreację zastosował lewicowo-liberalny mainstream w odniesieniu do papieża Franciszka. Po nieudanych łowach na kard. Bergoglio, kiedy to usiłowano mu przyszyć kolaborację z argentyńską juntą i co najmniej bierność wobec krwawych represji, postanowiono Franciszka „sformatować" w duchu lewacko-postępowym. I – podobnie jak prawica w przypadku Orbana – również rodzina „czerskich” uwierzyła we własny przekaz. Obserwując wyrażane głośno nadzieje na temat nowego pontyfikatu można było odnieść wrażenie, że mamy oto na Stolicy Piotrowej księdza-rewolucjonistę rodem z popkulturowej wizji teologii wyzwolenia. Normalnie, taki „Che” Guevara w sutannie. Jeszcze chwila, powiadano, a zniesie celibat, wprowadzi kapłaństwo kobiet, zezwoli na kondomy i skrobanki, śluby pederastów, komunię dla rozwodników, eutanazję, zapłodnienie in wiadro i całą resztę intelektualnych obsesji postępowych salonów.
Krótko mówiąc, oczekiwano, że papież Franciszek z dnia na dzień zaneguje całe moralne nauczanie Kościoła, najbardziej zresztą uwierające tych, którzy z katolicyzmem mieli kontakt co najwyżej przelotny i powierzchowny, ale też z jakichś względów chcieliby poczuć się hurtowo rozgrzeszeni i to bez konieczności dopełniania warunków dobrej spowiedzi. Kiedy okazało się, że Papież ani myśli odstępować od katolickiej ortodoksji, a za skromnością w obejściu i rygorystycznym podejściem do kwestii zwalczania pedofilii wśród duchowieństwa nie kryją się teologiczne fantazmaty rodem z pism Hansa Künga, salony zawyły ze zgrozy. A już prawdziwym kamieniem obrazy stała się sprawa księdza Lemańskiego. Jak to, tutaj za Lemańskim wstawiają się wszystkie wiodące mediodajnie wraz z dyżurnymi autorytetami od wszystkiego, a papież nic? Co w ogóle ten cały Franciszek sobie wyobraża, by tak kpić w żywe oczy z pani Katarzyny Wiśniewskiej z „Wyborczej” i pani profesorki Środy? Nie dał popalić temu Hoserowi? Nie podważył dyscypliny i hierarchiczności Kościoła? Czysta bezczelność. Nic zatem dziwnego, że rychło, po oddaleniu przez Watykan rekursu księdza z Jasienicy, dały się słyszeć odgłosy, iż sprawa ks. Lemańskiego jest największym rozczarowaniem tego pontyfikatu. Miał być taki fajny, postępowy papież, który pogoni kota polskim spasionym purpuratom, a tu się wszystko wzięło i skichało. Jak teraz żyć i mieszać gawiedzi w mózgach warząchwią „katolicyzmu otwartego”?
IV. Instrumentalizacja Jana Pawła II
Owa „wirtualizacja" Franciszka i Orbana poza wszystkim innym świadczy o dojmującej potrzebie mitu, jakiegoś współczesnego herosa – i to zarówno po postępowo-kosmopolitycznej jak i konserwatywno-patriotycznej stronie konfliktu cywilizacyjnego. W obu przypadkach kończy się to rozczarowaniem, kiedy rozgrzane oczekiwania boleśnie zderzają się z rzeczywistością.
Nie bez przyczyny powyższe przemyślenia naszły mnie w okolicach kanonizacji Jana Pawła II. Obawiam się, że z postacią Papieża-Polaka może pójść im lepiej, bo ten już nie żyje, co otwiera pole do dowolnej i wybiórczej interpretacji jego spuścizny w przekazie publicznym, jako że pamięć ludzka bywa zawodna, a na dodatek za kilka lat wejdzie w dorosłość pokolenie, któremu nie dane było przeżyć znacznej części życia w blasku jego pontyfikatu. Już teraz obserwujemy żenujący festiwal „przeciągania” JP II na różne strony – jedni twierdzą, że Papież byłby „wściekły” na III RP, drudzy, że wręcz przeciwnie – byłby zachwycony „skokiem cywilizacyjnym” i unijnymi dobrodziejstwami. A co tak naprawdę mówił Papież? A kogo to obchodzi? Liczy się instrumentalna narracja jako narzędzie osiągania bieżących celów. Tak, tak, moi drodzy – wiele wskazuje na to, że spektakl sprzed kilkunastu lat „upupiający” Jana Pawła II jako dobrotliwego staruszka od wadowickich kremówek, to był zaledwie niewinny początek.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.U1vs-aJdxOg