Na przykładzie brytyjskim może się okazać, że poza Unią Europejską też istnieje życie.
I. „Brexit” jako wypadek przy pracy
23 czerwca 2016 przejdzie do historii jako nowy Dzień Niepodległości – rzecz jasna za sprawą „Brexitu”, tego dnia bowiem obywatele brytyjscy zadecydowali stosunkiem głosów 51,9% do 48,1% przy frekwencji 72,2% o opuszczeniu Unii Europejskiej, co wywołało u brukselskich mandarynów spazm niekontrolowanej wściekłości. Jednak ten Dzień Niepodległości i wyzwolenia spod brukselskiej opresji nie musi się wcale zakończyć na Wielkiej Brytanii – równie dobrze może zapoczątkować reakcję łańcuchową i stać się symbolicznym początkiem dekompozycji europejskiego „domu niewoli” z którego zaczną się wynosić kolejni lokatorzy. W tym sensie, 23 czerwca ma szansę stać się świętem wolności Europy Narodów tłamszonych dotąd postępującymi uroszczeniami unijnych eurokratów konsekwentnie dążących do ubezwłasnowolnienia krajów członkowskich.
Co ciekawe, jednym z najbardziej zaskoczonych wynikiem wydaje się być David Cameron, który stał się zakładnikiem własnej obietnicy – jako że zobowiązał się w toku poprzedniej kampanii wyborczej do przeprowadzenia referendum. Do pewnego momentu wszystko wydawało się być pod kontrolą – Cameron skutecznie zaszantażował unijnych decydentów i wytargował znaczące ustępstwa dotyczące m.in. kwestii imigracyjnych. Zdawało się więc, że brytyjski premier zje ciastko i będzie miał ciastko – wróci do kraju w glorii zwycięzcy (pierwszy plus), przeprowadzi referendum w którym uspokojeni obywatele opowiedzą się za dalszą obecnością w UE (drugi plus) i na dodatek pozbawi eurosceptycznego paliwa politycznych konkurentów (trzeci plus). Cameron bowiem występować z Unii nie chciał – groźba „Brexitu” była dla niego jedynie politycznym instrumentem w rozgrywce z Brukselą i Berlinem – i faktycznie, do pewnego momentu pozornie panował nad sytuacją. Okazało się jednak, że przelicytował. Owszem, zaszachował Brukselę i wydębił od niej to, na czym mu zależało, ale zarazem uwolnił z butelki separatystycznego dżinna, zaś im bardziej zbliżał się termin referendum, tym więcej wiatru w żagle dostawali „secesjoniści”.
Przez moment wydawało się, że tendencję odwróci zabójstwo deputowanej Partii Pracy Jo Cox przez tzw. „samotnego ekstremistę” – zresztą, o czym pisałem w innym miejscu, moim zdaniem była to ukartowana na zimno, krwawa prowokacja. „Brexit” był realnym zagrożeniem dla rozmaitych interesów – choćby kreatorów koniunktur z londyńskiego City i politycznego establishmentu – postanowiono więc uciec się do ostateczności i złożyć nieszczęsną Jo Cox na ołtarzu odwrócenia społecznych nastrojów. Ot, taka bandycka „socjotechnika wstrząsu”. Reakcje „rynków” były entuzjastyczne – bezpośrednio po zamachu umocnił się funt, poszły w górę giełdowe indeksy, a komentatorzy jednoznacznie twierdzili, że śmierć labourzystowskiej posłanki powstrzyma „Brexit”. Fakt, sondaże w których do tej pory zyskiwali zwolennicy „Brexitu” nagle się wyrównały, a w niektórych wręcz na prowadzenie wysunęli się „unioniści” – co, nawiasem mówiąc, może świadczyć o tym, że brytyjskie badania opinii są w newralgicznych momentach tak samo wiarygodne jak nasze, stając się elementem wojny propagandowej. Jednak, gdy przyszła godzina prawdy, okazało się że nie pomogło nawet wywijanie trupem posłanki. Jo Cox zginęła na darmo. Jest w tej całej ponurej sprawie pocieszający aspekt: władcy marionetek są wprawdzie potężni i pozbawieni skrupułów oraz zdolni do najgorszych łajdactw – ale na szczęście nie są wszechmocni i im również czasem coś się nie udaje. Ach, na marginesie – jedną z bardziej radosnych konsekwencji „Brexitu” będzie najprawdopodobniej odłożenie ad Calendas Graecas umowy TTIP – szefowie globalnych korporacji powieszą chyba za to Camerona na suchej gałęzi.
Generalnie, Cameron zaliczył chyba najbardziej kosztowny wypadek przy pracy, jaki można sobie wyobrazić – nie tylko ze względu na dymisję i spektakularny koniec kariery, ale również przez to, że niechcący popchnął swój kraj (a może i resztę Europy) w bardzo ciekawą podróż w nieznane.
II. Brukselscy mandaryni
Owa podróż zapowiada się naprawdę interesująco. Raptem kilka miesięcy temu Pew Research Center przeprowadziło badanie w 10 wybranych krajach UE, których ludność stanowi łącznie 80% mieszkańców UE i które wytwarzają 82% unijnego PKB. Wynika z niego gwałtowny wzrost nastrojów eurosceptycznych – łącznie wprawdzie 51% ocenia UE pozytywnie, lecz w dużej mierze odpowiadają za to… Polacy (72% zwolenników) i Węgrzy (61%). W innych krajach nie jest już tak entuzjastycznie: w Grecji aż 71% ocenia Unię negatywnie, we Francji – 61%, więcej sceptyków odnotowano również w Wlk. Brytanii i Hiszpanii, z kolei w Niemczech przewaga ocen pozytywnych nad negatywnymi wynosi tylko 2% (50% do 48%). Oczywiście, właśnie dlatego nikt nie będzie przeprowadzał dalszych referendów, bo nagle okazałoby się, że ta cała „europejska konstrukcja” pruje się jak dziadowskie gacie. Jednak przykład „Brexitu” może być o tyle zaraźliwy, że do większego znaczenia mogą dojść ugrupowania niechętne zarówno Unii jako takiej, jak i – przede wszystkim – forsowanemu modelowi integracji (42% badanych podnosiło, że państwa narodowe powinny odzyskać część przekazanych Brukseli kompetencji) – a wtedy wszystko jest możliwe. Na dodatek jeszcze może się na przykładzie brytyjskim okazać, że poza Unią Europejską też istnieje życie i wcale nie jest ona takim bezalternatywnym rozwiązaniem, jak się ją przedstawia.
Coś z tego musiało dojść również do świadomości europejskich mandarynów i dlatego zaproponowali rozpaczliwą ucieczkę do przodu w postaci napisanego na kolanie przez wicekanclerza Niemiec Sigmara Gabriela i przewodniczącego PE Martina Schulza planu skonstruowanego na zasadzie – więcej tego samego! Czyli – więcej integracji, więcej kompetencji przekazanych na poziom unijnej „centrali” do niewybieralnych urzędników, a wszystko to miałoby zostać przeforsowane przez Parlament Europejski z pominięciem krajów członkowskich. Innymi słowy – trzeba szybko zacisnąć pętlę, zanim Wielka Brytania znajdzie potencjalnych naśladowców.
Powyższe oznacza, że eurokraci nie tylko niczego nie zrozumieli, ale też stanowczo odmawiają uczenia się na błędach. Poza wszystkim innym bowiem, na decyzji Brytyjczyków zaważyły również emocje generowane za sprawą arogancji i tępego, doktrynerskiego dogmatyzmu zakutych, brukselskich mandarynów. Dążenie wbrew wszystkiemu do realizacji ideologicznego projektu europejskiego superpaństwa, które przy obecnym układzie sił może przybrać jedynie kształt współczesnej mutacji „Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego”, to ostatnia rzecz jakiej pragną narody Europy. Jeśli dołożyć do tego kastowe interesy brukselskiej klasy urzędniczej, która z jednej strony jest organem wykonawczym berlińskiego hegemona, dziś uosabianego przez cesarzową Angelę; z drugiej – punktem usługowym dla międzynarodowych koncernów; z trzeciej zaś – zajęta jest intensywnym pielęgnowaniem własnej wielkości i wyższościowych urojeń, co wyraża się zarówno w rozdętej do granic śmieszności celebrze, jak i produkowaniem stert biurokratycznej makulatury w postaci tych wszystkich „dyrektyw”, „zaleceń” i całej reszty śmiecia przekazywanego parlamentom krajowym do „implementacji” – jeśli to wszystko, powiadam, złożyć do kupy, to otrzymujemy przepis na bunt, gdy ciągłe przykręcanie unijnej śruby przekroczy granice tolerancji kolejnych krajów i społeczeństw.
III. Brukselskie ciotki
Zresztą, sądząc po reakcjach, unijni decydenci potraktowali referendalny werdykt Brytyjczyków właśnie w kategoriach buntu – oto niewdzięczna prowincja pokazała palec ich światłej władzy. Oni – jakkolwiek dziecinnie by to nie zabrzmiało – zwyczajnie się obrazili. Poczuli się urażeni w swej dumie przywódców Europy, predestynowanych do przewodzenia stojącym cywilizacyjnie o dwa poziomy niżej masom – i z tego tez tytułu nie biorących nawet pod uwagę możliwości poddania się jakiejkolwiek demokratycznej weryfikacji. Demokracja ma być bowiem pustym rytuałem, w którym lud oddaje głosy idąc za wskazaniami stojących nad nim mędrców. Każdy werdykt nie po myśli odbierany jest natomiast jako wyjątkowo irytująca niesubordynacja, która musi spotkać się z autorytatywnym potępieniem. I do głów im nie przyjdzie, że ten będący dziś kamieniem obrazy „Brexit” zafundowali sobie na własne życzenie. W końcu, jak długo można znosić ustawiczne połajanki, apodyktyczne pouczenia, aroganckie próby meblowania wewnętrznych spraw państwa – a wszystko to z wiecznie nabzdyczoną miną i manierą wścibskiej ciotki?
Przypuszczam, że do samego końca nie dotrze do tych wyalienowanych, odrealnionych klaunów, że powinni nieco spuścić z tonu. Europa potrzebuje przede wszystkim oddechu od ich zapędów – jeżeli UE ma przetrwać, potrzeba powrotu do źródeł i koncepcji „Europy Ojczyzn”. Inaczej już wkrótce będą mogli wydawać „dyrektywy” co najwyżej swoim sekretarkom – oczywiście, jeśli ktokolwiek będzie chciał łożyć na ich nieprzytomne pensje i apanaże.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3965-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (29.06-05.07.2016)
komentarze
Panie Piotrze!
Miło poczytać. :)
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 09.07.2016 - 22:01