Nie oszukujmy się – prędzej czy później działania wojenne podejdą pod nasze granice, przy bierności UE i natowskiego klubu dyskusyjnego.
I. Test gruziński
Patrząc z perspektywy czasu można przyjąć, że pierwszym poważnym testem jaki Putin zafundował Zachodowi była wojna z Gruzją w 2008 roku – i Zachód ów test oblał koncertowo. Przypomnijmy, że Unia Europejska w tym czasie usilnie starała się patrzeć w innym kierunku. Dopiero inicjatywa prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wylot na czele delegacji liderów państw naszego regionu do Tbilisi zmusił prezydenta Sarkozy'ego (Francja sprawowała wtedy europrezydencję), by klnąc w żywy kamień poleciał w końcu z Barroso i Solaną do Moskwy i obgadał z Miedwiediewem lipny układ, którego Rosja od samego początku ani myślała przestrzegać. Tak więc, Europie zamachano przed nosem pokojem, a Rosja de facto zaanektowała sobie Abchazję i Osetię Płd przy milczącej zgodzie tzw. „opinii międzynarodowej”. To, że nie obalono wówczas Saakaszwilego jest wyłączną zasługą ówczesnego zaangażowania w regionie Stanów Zjednoczonych, które użyczyły nam geopolitycznych protez dzięki którym mogliśmy odgrywać rolę regionalnego lidera, co znakomicie wykorzystał Lech Kaczyński.
Niemniej, przetestowawszy brak woli Europy do realnego przeciwstawiania się agresji na niepodległe państwa do których Rosja rości sobie pretensje, Putin uznał, że nadeszła pora, by na poważnie wziąć się za reaktywację imperium. Reformował więc i dozbrajał armię, opracowywał nowe sposoby prowadzenia wojny, faszerował Zachód gazem i czekał na dogodny moment. Ten nastąpił po resecie Obamy, wycofaniu się USA z Europy i zlikwidowaniu Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. Polska utraciła geopolityczne protezy i ze szczętem przeszła na pozycje serwilistyczne wobec Berlina i Moskwy, tak więc, droga była wolna. Ukrainę dałoby się podporządkować bez jednego wystrzału, bo Putin w pewnym momencie dał jasno do zrozumienia Janukowyczowi, że czas lawirowania się skończył i ma bez wydziwiania wstąpić do Unii Celnej, gdyby nagle Zachód ni z tego, ni z owego nie wierzgnął, obiecując Ukrainie stowarzyszenie, a w bliżej nieokreślonej perspektywie członkostwo w UE – co na dobre pozbawiłoby Rosję imperialnych perspektyw. No i stąd mamy to, co mamy.
II. Test noworosyjski
Nauczony doświadczeniem Putin uznał, że może pozwolić sobie na konfrontację, zwłaszcza przy geopolitycznej kastracji Stanów Zjednoczonych za prezydentury Obamy. Zafundował zatem Europie, ze szczególnym uwzględnieniem Makreli kolejny test – taki „na przetrzymanie” – no i koniec końców, mimo pewnych zawirowań okazało się, że wyszło na jego. Zapad wprawdzie, w miarę rozwoju hybrydowej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę, z ociąganiem przeszedł od bredzenia o „deeskalacji” do bardziej namacalnych sankcji, które odbiły się realnymi konsekwencjami na rosyjskiej gospodarce, ale to było wszystko. Okazało się, że Rosjanie w imię odzyskania dawnej wielkości gotowi są nieco pocierpieć, czego żadną miarą nie można powiedzieć o zachodnich szefach koncernów odciętych od rosyjskiego rynku i wynajętych przez nich politykach, nie wspominając już o spacyfikowanych społeczeństwach krajów UE. A że prócz Ukrainy jest jeszcze kilka innych buforowych państw którymi można będzie w przyszłości opędzić rosnący apetyt Putina, więc tym chętniej położono na Kijowie krzyżyk, szczególnie że kremlowski czekista przyparł Makrelę do muru kolejną ofensywą i stworzeniem kotła w Debalcewe. Europa i USA zostały postawione przed wyborem – albo dozbroić Ukrainę i przeciągać wojnę z Putinem, albo ją zdradzić, zatem bez większych wahań wybrały to drugie.
Jest to dla nas kolejna lekcja, że w razie konfrontacji liczyć możemy wyłącznie na siebie. Ukrainę zdradzono dwukrotnie – pierwszy raz, gdy wyrzucono do kosza gwarancje budapesztańskie mające chronić integralność terytorialną w zamian za oddanie posowieckiej broni jądrowej i po raz drugi w Mińsku, kiedy to przyklepano rozbiór, zapalając zielone światło Putinowi do dalszej agresji. Teraz pora na Mariupol, Morze Azowskie i tak dalej, aż do zbudowania korytarza lądowego z Krymem. Ukraina będzie permanentnie zdestabilizowanym krajem na granicy upadłości z separatystycznymi republikami na utrzymaniu. Tamtejsza armia w zasadzie nie istnieje jako siła zdolna do jakichkolwiek skutecznych działań, zresztą gdyby nie sponsorowane przez oligarchów bataliony, wschodnie rejony już dawno byłyby utracone, bowiem postsowiecka generalicja nie paliła się do walki i sprawiała wrażenie, że prowadzi wojnę z rosyjskimi terrorystami tak, by jej Boże broń nie wygrać. Odbiło się to na obniżeniu morale i masowym ukrywaniu się Ukraińców przed poborem – bo po co dać się zabić na próżno, pod rozkazami co najmniej niekompetentnych, a może i zdradzieckich dowódców?
III. Polska w izolacji
Wkrótce, gdy Rosja okrzepnie na swych obecnych zdobyczach, przyjdzie pora na państwa nadbałtyckie. Wojna hybrydowa ma bowiem tę cudowną właściwość, że jeśli ktoś ma interes w tym by jej nie zauważać, może spokojnie mówić, że żadnej wojny nie ma. Ot, są jakieś lokalne konflikty z nie wiadomo kim. Nie oszukujmy się – prędzej czy później działania wojenne podejdą pod nasze granice, przy bierności UE i natowskiego klubu dyskusyjnego. Z tego powodu właśnie analizując sytuację twierdziłem, że najkorzystniejszą dla nas opcją jest, gdy Ukraina i Rosja pozostają w donieckim klinczu, osłabiając się nawzajem i dlatego również postulowałem, że należy w tym konflikcie wspierać słabszego, czyli Ukrainę – tak by wojna nie zakończyła się zbyt wcześnie i byśmy zyskali w ten sposób czas na wzmocnienie własnego potencjału. Trudno powiedzieć, czy po mińskiej kapitulacji postulat ten pozostaje wciąż aktualny i czy Ukraina będzie miała jeszcze siły oraz wolę, by kontynuować wojnę. Oby tak było, bo jesteśmy dramatycznie nieprzygotowani by stawić czoła jakimkolwiek zagrożeniom. O Wielkiej Brytanii mówi się, że ta walczy do ostatniego żołnierza swych sojuszników. Na podobnej zasadzie lepiej walczyć z Rosją rękami Ukraińców niż własnymi – tak jak lepiej było w 2008 wspierać Gruzję i przystopować Putina przynajmniej na jakiś czas, niż rzucić ją od razu na pożarcie w imię polityki świętego spokoju.
Niestety, zbieramy obecnie żniwo ośmiu lat wycofywania się z aktywnej polityki regionalnej i spływania z „głównym nurtem” zgodnie z wytycznymi Berlina. Dziś nawet Litwa i Łotwa zachowują się bardziej stanowczo od nas. O jakiejkolwiek przywódczej roli możemy tylko pomarzyć. Odebranie nam protez geopolitycznych przez USA to jedno, swoje jednak zrobiły również płynące od lat z Warszawy sygnały mówiące, że abdykujemy z jakichkolwiek aspiracji, co szybko przełożyło się na totalne lekceważenie naszego kraju przez wszystkich sąsiadów. Brak Polski przy stole negocjacyjnym w Mińsku, czy milczenie Donalda Tuska w Brukseli, któremu najwyraźniej Makrela kazała schować się do szafy, są nader wymowne. W tej chwili nawet w Wilnie, Rydze i Mińsku nie jesteśmy traktowani poważnie, nie mówiąc już o znaczniejszych stolicach. Jeśli dodamy do tego prorosyjski kurs Czech, Słowacji, Węgier i Bułgarii, to wychodzi, że jesteśmy sami.
W najbliższym czasie na Ukrainie możemy spodziewać się wzrostu nastrojów antyzachodnich, co jest naturalną konsekwencją zdrady w najgorszym stylu rodem z Monachium i Jałty. Jednocześnie zapaść gospodarcza i drakońskie reformy pod dyktando MFW spowodują narastające rozczarowanie i frustrację, co skwapliwie zostanie zagospodarowane przez Moskwę, choćby dla wywołania nowego Majdanu inspirowanego tym razem z Kremla. Neobanderyzm – póki co ukierunkowany przeciw Rosji – nie znajdując ujścia w walce z „zielonymi ludzikami” może zostać przestawiony z powrotem na tory antypolskie, by jakoś skanalizować społeczne wrzenie, o czym bardziej szczegółowo pisałem przed tygodniem. Krótko mówiąc – o ile Ukraina pozostająca w militarnym klinczu z Rosją nie stanowi dla nas zagrożenia, o tyle ta sama Ukraina, wściekła na Zachód i podporządkowana Moskwie może stać się dla nas potencjalnie bardzo niebezpieczna, tym bardziej jeśli zacznie się niekontrolowana fala migracji ludzi uciekających ze zrujnowanego kraju, nasączonych często nacjonalistyczną propagandą. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebujemy, to ogniska banderyzmu np. w południowo-wschodniej Polsce.
Nie pałałem specjalną sympatią do sterowanego przez oligarchów Majdanu, ani do recydywy banderowszczyzny, jednak patrząc realnie – Putina należy zatrzymać. Podstawowym zagrożeniem niezmiennie pozostaje dla nas Rosja, zaś postawienie tamy jej neoimperialnym zakusom leży w naszym jak najlepiej pojętym interesie. Przełamanie obecnej bierności i wyjście z regionalnej izolacji, zintensyfikowanie kontaktów z krajami nadbałtyckimi, Kijowem, ale też i Mińskiem bez oglądania się na meandry polityki Berlina i Waszyngtonu jest dla nas palącą potrzebą. Tyle, że gnijąc pod obecnymi rządami Polska nie będzie w stanie tego zrobić. Dlatego ten rok jest dla nas kluczowy – tu chodzi o być albo nie być. Jak napisał niedawno (choć w nieco innym kontekście) prof. Andrzej Nowak – „Cofać się nie ma dokąd. Przetrwać bez zwycięstwa nie można”.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/ukraina-czyli-pok%C3%B3j-gorszy-od-wojny#.VPHU6Y6NAmw
http://blog-n-roll.pl/pl/piel%C4%99gnowa%C4%87-wojn%C4%99#.VPHU-o6NAmx
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 7 (23.02 – 01.03.2015)