Tapas Bar

Pora na pierwszą próbkę literacką – opowiadanie, a może coś więcej, zwie się ono Tapas Bar, i ma być …, no czym ma być to może powiem gdy już wkleję je całe do końca. Jak celnie cytuje bloger Quasi pewnego bystrego myśliciela: tekst powinien bronić się sam. Dziś więc część I – konserwatywnoklerykalna, za tydzień część arabska, a za II tygodnie gazetowyborczoeurpejska. Zapraszam do lektury.

Właściwie to nie wszedł, tylko się wtoczył, zajechał lawetą do Tapas Baru, podpłynął, wkręglił się do stolika, kępy włosów nasadzone na łysą polanę, rudawy wąsik szczurzasto kręcony, kamizelka wędkarska i pylony w sandałach, a właściwe to w klapkach. Plan swój dziś już miał odhaczony giełda komputerowa i pornosik kliknięty przed wyjściem, na serc kołatanie. Był Wolfgangiem Goethe pustawej lodówki, amebą matczynej renty, musztardy z octem carycą, nawet jak nie jadł to jadł, blada cebulka szkliła mu się potem na czole. Był jednym wielkim pierogiem, bez szans na słodkawą śmietankową polewę. Teraz znowu chciał wchłaniać, połykać, ssać i ciamkać, bo to było jego przeznaczeniem na dzień powszedni i od święta dzień także. Tyle że w Tapas Barze kelnerka na raz mu nie przychodziła. Suczka nie przybywała, nie przynosiła jedzenia, nie aportowała, nie merdała ogonkiem, nie podniosła tylnej łapki obsikując go wzorkiem bitego kundla, nie mógł spojrzeć spod brwi krzaczastych chmurnych i durnych, patriotyzm jego lokalny znów wystawiony był na lekkość bytu bynajmniej nie znośną, a cielęcinka, tak cielęcinka nie mogła mu się przyjemnie wrzynać w dziąsełka. Generalnie mówiąc był podkurwiony, jelita po garach hucznie się rolmopsowały, a serek topiony rano wchłonięty otworem gębowym już dawno opuścił łez tego padołu, jako że z rana całkiem pokaźną polskojęzyczną zasadził kupę.

I gdy tak myślał o obyczajach tego świata upadku, odorem swego jestestwa Marlena, Tapas Bar otworzyła, bo po okolicznej krainie wędrując, pojęła że jedynie tu o tej porze mogła coś z michy wychłeptać. Ruda wygolona szczecina majaczyła w obłokach tuż pod sufitem, łykowata szyja atakowała swą grdyką, a szczotka jej cielska gibała się w swingu, ni to idąc, ni tańcząc, wypuszczając kłęby dymu jedynie, jako że komin fabryczny był najwdzięczniejszym co się z nią mogło kojarzyć. Zmąconym wzrokiem oblekła wszem wobec, zachwiała się z lekka i wylądowała całe dwa metry trzydzieści od poczciwego grubasa, który zdaje się, że kurewsko był głodny. Zrazu zaczęła wyjmować wszystko z torebki gumki, gumeczki, gumiaki, maciczki, lusterka, fajeczki, cypiski, żołędzie i jęła patrzeć w swe usta życiem styrane. Ach, kogo to w tych ustach nie było: i gastarbeiterzy berlińscy i studenckie trądziki, i pan Janek spod piątki, a nawet girlandy słodkości księdza proboszcza. I wszystko smaczne jak śledzie w śmietanie. Siedziała tak i oblizywał swe wargi larwim językiem, wypychając jedynki, a kły jej wiewiórcze święciły się jak pumpeks po pięt szorowaniu. Wierciła się przy tym niesamowicie, hałas nieznośny robiąc i jedynie pupa tym razem była na swoim miejscu i nie tańcowała.

Tymczasem księżna Helena na zapleczu stalą pilnika toczyła boje z tipsami nurzanymi w betonie lakieru, które ni chuja nie ulegały odwiecznym kosmetycznym prawom moralnym. Kostropała więc Helena swe palce, a że szlachecka jej skóra delikatnością swą wiotką się cechowała, toteż co rusz Helena się do krwi dźgała. Bo to niezgrabna kobieta była, choć uczuciowa. Pracowała tu od lat nastu, ciągle ucząc się obierać ziemniaki i nie mając szansy na awans najmniejszy, bo klasowa panowała tu zemsta i resentymenty. Gdyby jej prababka, wnuczka hrabiego siódmego palca u nogi księcia Franciszka wiedział co się tutaj wyprawia i gdzie jej krew teraz tryska błękitnie, wnet by nad swą płodnością zapanowała i nie byłoby dziś księżnej Heleny umorusanej olejem od frytek. Ale prababka chuci swej dała popalić, że aż się młodym potem w dupach poprzewracało. A gdy księżna Helena próbowała trafić w paznokieć, kolejny raz się drzwi do Tapas Baru rozwarły.

To Ernesto zawitał, a żel kapał mu na podłogę, tłustawy łojem uświęcając modne wafle podłogi. Szedł Ernesto, kroczył dostojnie, a wszystko pod nim smrodliwie trzeszczało, jako że w skórę był przyodziany. Skórzane miał buty i opaskę skórzaną, skórzane spodnie i pasek, i rękawice, i kurcinę lichawą, a nawet czapkę też miał skórzaną, bo lubił Ernesto być modny i dobrze pachnieć. Dlatego też usta sobie ciągle odświeżał na dłoń wcześniej niuchając dyskretnie, tym co właśnie leciało mu z paszczy. Skórzany Ernesto rozłożyście zasadzał kroki, obcierając swą mosznę walczącą o przetrwanie ze skórzanymi nogawicami, które choć tłumiły mosznowe ambicje, obłe kształty Ernesto dyscyplinowały. I usiadł Ernesto, bo nie chciał mieć na starość żylaków.

I gdy tak siedział Ernesto poczciwie, skórzanym urokiem się wijąc, uszy jego porostem włosów obdarowane, odebrały dźwięki wymowne:

- Yghhr, yhghhr – dźwięk pełzł jedwabiście, wijąc się pism swędem, aż utkwił kalarepą w przełyku Ernesto. A ten takowo się zatkał. – Yghhr, yhghhr- dudniło, że aż okienne żaluzje się zjeżozwierzyły. To rzęziła Marlena. Rzęziła imitując pieroga, z rudawym wąsikiem sąsiada swego z przeciwka, który swą ciężarną masę pompował zżerając darmowy cukier i niezdarnością swą rozsypując glukozy jadło po ceracie świecącej.

Widać był głodny. Bardzo to zbrzydziło Marlenę, bo sobie w życiu elegancje i dobre wychowanie ceniła.Nie lubiła Marlena zwierząt, a już ludzi przebranych za prosię w szczególności, mało miała własnych przeżyć dzwoniastych, gdy matula dla moresu nauki, z kurami ją zamykała by mogła zrozumieć potęgę natury i konsekwencje ludzkiego losu nie do pozazdroszczenia. Życie polega na pokornym dziobaniu, mówiła jej matka sypiąc jej karmy do pudełka z plastiku, by mogła poczuć zapach kurzego jadła i w ramach drastycznego kontrastu zrozumieć, czym jest łańcuch pokarmowy i że nie ma wyboru. Że musi towarzyszki swego krótkiego kurnikowego żywota pożreć dnia pewnego pięknego, że jej małe dzieciątka – jajeczka wyszarpać z mamuszego ciepłego posłania i chlusnąwszy na rozżarzony ogień, zagładę ze skwarkami nieboraczkom szykować. Że los łagiernicy i wspólna miska kurzego jadła nie zbliża na tyle, by mogła Marlena gardzić drobiem w swej ogólności, bo na wojnie o dominacje nad światem nie ma litości nawet dla przyjaciółek z celi kanciastej. Nie znosiła Marlena drobiu, ale i cukru bo matka do paszy dosypywała czasami dwie duże czubate, toteż Marlena czuła się winna wobec swych towarzyszek, którymi takim frykasami nikt nie rozpieszczał. Teraz wróciły te kombatanckie wspomnienia i w obliczu zbratania się Pieroga z jawnie zwodniczą cukiernicą, struny pamięci znów coś trąciło zuchwale. Zrazu się zdało Marlenie, że Pieróg przeniknął jej myśli skrzydlate, że się takowo do wnętrzna jakoś wskrobał niemrawo, że wie co w trawie jej uczuć piszczy i jaką melodię guzdrają jej skrzypce kompleksów.

Patrzyła jak Pieróg wpieprza, jak je i udaje, że jej nie widzi, choć swoje wiedziała, bo mężczyźni lubują się patrzeć zwłaszcza w krocze jej twarzy.No czego, czego tak dziamga nieapetycznie, czego tak wsiąka ten cukier gardzielem, niech zaczeka – wewnętrznie się oburzając, łuszczyła się srogo Marlena. Ale to nie pomagało, gdyż pieróg cukier połykał coraz łapczywiej, aż mu w zębach skwierczało. – Yghhr, yhghhr – tak rzęziła głośniej i głośniej ciskając w grubasa myśli swe obelżywe histerycznie smażone – Masz nażryj się, nażryj. Gniew kundlił się jej pod pachami oburzenia. Masz jeszcze może łyżeczkę, co tam łyżeczkę, bierz chochlę, łapami się cukrem wysmaruj, dawaj, dawaj niedźwiadku, kuro, hop siup kinolem daj nura do cukiernicy – batożyła myślami pieroga.

- Patrz – rzekła księżna Helena do szefa kuchni – patrz jak się ten kurwiszon ciska, pana Waldka nam obrażając, patrz tracimy najlepszych klientów.- Jakich najlepszych klientów, przecież on wpieprza darmowy cukier, Łysek, kurwa, z pokładu Idy.

- Skąd?- spytała księżna Helena, lekko zezując arystokratycznie, jako że wychowywana był głównie na francuskiej klasyce i obca jej były ta, z czworaków, lektura.

– Nieważne, patrz jak go obraża, ona nam płoszy gości.Marlena zaś rzęziła coraz głośniej i głośniej, aż echo jej skargi konstytucyjnej się w sklejce czkawką odbiło. Tego nie mógł już Ernesto odpuścić, gdyż szarmancki to był mężczyzna, a pieroga chłonącego glukozę, też wzrok mu raczył zauważyć. Sumowatym więc krokiem ruszył ze swojego siedziska, odważnie się do Marleny zbliżając, łapiąc się wcześniej za krocze, by się nie guzdrało w dozgonnym momencie.

- Przepraszam czy ten tu tam Panią uchybił? – żwawo się podpytał Ernesto karmelem swej elegancji oblewając Marlenę. Czuł, że złapał byczka za siura, że teraz mu nie popuści, że mając przed sobą taką żrącą magmę do pokonania, jego husarskie skrzydła rozwinięte w tej szarży rycerskiej rzuca mu pod kolana Marleny mymłona.

Ta jednak zaniemówiła. „Czy ten tu tam Panią uchybił” galopowało jej po umysłu obrzeżach i zaiste, nie wiedziała Marlena, czy ten skórzany lowelas obraża ją czy robi jej dobrze swym dzięgoleniem. I tak trwała w milczeniu chwil parę z rozwartymi ustami, a wyobraźnia Ernesto wulkanicznie mu pulsowała, jako że Ernesto rozwarte usta uznawał za perwersyjną, do fiku miku, zachętę.

- No czy ten tu tam hipopotam panią obraził? – syknął z zadowolenia Ernesto widząc jak swym obyciem zmroził umysłu synapsy, co tylko potęgowało na fizyczną miłość nadzieję. – A i bynajmniej jest nieelegancki – odparła Marlena, rada że już wie, jaki na uszy makaron Ernesto nawija i że dzień dzisiejszy może spędzić z tym garbarni banerem chodzącym, który choć bokobrodem niebezpiecznie się zbliżał do zwierza, to jednak miał coś z człowieka, ot choćby współczucie.

A to kutas pomyślał sobie Ernesto, tym razem w gniew się wbijając, bo widział że sprawa zaszła już za daleko i trzeba dać odpór, tej hordzie męskich aminokwasów, co odwieczną kulturalną barierę barbarzyńsko dymają.I gdy piącha Ernesto już miała z kinola pieroga nieczule juchę wytrząsnąć, całym swym impetem ukazując dla praw człowieka pogardę, do Tapas Baru wszedł dziadek buńczuczny, który towarzystwu zabił ćwieka, szepcąc wrzaskliwie:

- Czy wiecie państwo, że Jezus zmartwychwstał?

- Znowu – jęknęła księżna Helena, aż pomarszczone jej sutki się w sobie zapadały – znowu będzie jodłować.

- Cicho sza, w Tapas Barze cicho sza, nie ma dziś klienta to nie ma ni grosza – śpiewnie zagaił Szef kuchni – zawsze zamówi chociaż po setce, idźże wody zagotuj – wskazał przaśnym paluchem na kuchnie gdzie posłusznie popełzła pełna złych, kupieckich obaw, Helena.

Tymczasem Ernesto z piąchą nad kinolem pieroga, toczył wewnętrzną walkę między wpojonym szacunkiem dla wierzeń, a nabytą pogardą dla religijnych parówek, sztuczną namiastką watykańskich podrobów go obrzydliwie kuszących. Był w kropce. Wahanie Ernesto, czosnkowym smrodem się gościom Tapas Baru udzieliło, przeto wszyscy słupowato zastygli, wyczekując konwenansu, który na ladę powszechnych zachowań zostanie rzucony. Nic takiego jednak nie następowało.

- Czy wiecie, że Jezus zmartwychwstał. Dla was – brzeszczotem głosu ciągnął dziadek buńczuczny, łypiąc spod okularu, wędzonego pod knotem lampy naftowej.

– Tak dla was zmartwychwstał.Za dziadkiem na postronku stała kobiecina, mucząc dzieciom jak krowa, bo zaiste miała coś z bydła nierogatego. Obtoczona jak bułka w gównie, była dziećmi wszelkiego rodzaju, ośmioro ich było się zdaje, a skakały po matce jak małpy wydając głosy skrzekliwe. Matka żuchwą swą żując, odganiała je wzrokiem swym rozleniwionym i była na wyczerpaniu choć macierzyństwem swym kofeinowo się wspomagała. To już 789 dzień bez snu, gdzie afro amerykańska niewolnica, objuczona badaniami GUS-u, obawą reform i emerytalnym szaleństwem wyciągała nieludzko swe ramiona włochate by dać małym cyca, bo karmienie było im dziś dane, tak świat urządzono i basta. Cyca tedy co rusz im chyliła, a że małe skurwielątka ze wszech stron atakowały, toć cyc z rozmaitych stron świata była obciągany. Tymczasem podczas podróży do Tapas Baru, na sucie dobrze, aczkolwiek zbyt śmiałą kreską skrojonym, kasza jej się zasklepiła, słodko zaschnięta tynkiem swego zapachu.

- Dzieci! Poczekajta – dymiła matka, ustawiając małpiątka w końskim szeregu, wyszpachlowawszy czule suta zasklepionego.

- Jezus zmartwychwstał – nie przerywał dziadek buńczuczny – przyjmijcie to. Bo w ogniu, w ogniu, w ogniu stanie dom wasz: Polska!!!

Ale nikt nie absorbował tego do swej wiadomości, sztachetami obojętności przyjmując tego posłańca, tę butelkę z wiadomością chluśnięta wprost w umysły płytkie, aczkolwiek wciąż chłonne, dziadek nie mógł nawet po kostki kory mózgowej wejść i zapluskać misyjnie, widać strój wahabity zabraniał mu wstępu. Ogień wiary się nie sprzedawał, nawet stodoły oburzenia nie zajął, nie paliła się myśl niepoprawna, nawet iskry jakiegoś protestu się nie dało wyniuchać, dziadek przemoknięty nieczułością rodaków nie najlepsze miał przeto wejście.Ale twardy to był zawodnik i swe poglądy dawno już wykrochmalił, więc ze szczypcami uporu znów postanowił z gruczołu wątpliwości podebrać i zassać na wiarę ciekawość.

- Jezus zmartwychwstał, czy nie słyszycie? Czy ty nie słyszysz kobieto?

Ale kobieta Marlena tylko ze zdziwienia uniosła szyję.

- A ty mężu?

Tu Ernesto się cofnął, bo choć zdarzało mu się dzieci w powiecie pospładzać, to nie miał w pamięci ślubu nawet swojego.

- A może ty słyszysz, matko? – tu zwrócił się do myślą łaciatej swej towarzyszki, która w zachwycie kręciła mordą.

- Tak słyszę, słyszę, zmartwychwstał.

- Czy nie widzicie ? Czy nie słyszycie? Ona usłyszała i jest szczęśliwa.

Dziadek wrzeszczał, a tu nagle matka na kolano padła ukąsana przez najmłodsze, co to się w koku jej uchowawszy, labiryncią zwinnością po szyi długaśnej się ślizgło, by suta śmiało zakąsić. Krew trysnęła omnipotentnie, dziadek obszczany czerwoną krwinką, nadal nie przestawał mówić, a hemoglobina do ust mu leciała, dając świadectwo prawdzie w godzinę niespodziewaną. Matkę zaś jak powalonego bawoła, dzieciątka obsiadły, próbując się dostać do korytka. Ta jednak kwiczała jak zarzynana świnka, w ogniu, w ogniu, w ogniu stanie dom wasz: Polska.

Wszystko to wytrzeszczem oczu rejestrowali obywatele z Tapas Baru, bo nawet na polskim safari bywać im jak do tej pory nie dano.

- Szatan – szepnęła Marlena do ucha Ernesta, a ten patrząc na swoje krocze odparł, że jeszcze nie pora na Telesfora, czym dyskretny uśmiech na gościńcu jej wargi zagościł.

- Co tu się dzieje do Jasnej Anielki – zagrzmiała tubalny chłopiec, co piegów miał śmiałym chluśnięciem na twarzy, cosik koło setki odwzorowane – Co tu jest grane kumie, to kum już Cygaństwa za drzwi wyrzucić nie umie?

Szef Kuchni spojrzała na smyka w garniturze, oplecionym kurtką sportową i zrazu pomyślał, że to jakiś jego z rodziny, a więc trzeba kitrać srebra rodowe. Miał szef Kuchni doświadczenia z rodzimą młodzieżą, która nie raz nie dwa, niklowane łyżki mu podbierała, króla złomiarzy strugając oblicze, bo kariera kupiecka w tej rodzinie zawsze była w cienie nawet bez VAT-u. Wiedział, że piegowaty mąż nie bez kozery zarzucał tu swą obecnością i że jakieś potężne finansowe prącie pcha do przodu kosmatą chęć wzbogacenia. A że rodzinna genetyka na bakier bywała z filozofią etyki, toteż jawnie sobie piegus lekceważył Organizacji Wolnego Handlu wskazówki i kradł po kieszeniach, co tylko mu wpadło w ręce. Specjalizował się zwłaszcza w sztućcach, bo każdy z rodziny szefa kuchni był jakiś fachurą i każdy po cichu marzył o karierze dziadka do orzechów, bo dziadek Józef nakradł kiedyś dwa kontenery laskowych, wiercąc dziurę w wagonie i wąską rurką zasysając łup znakomity. Ale czasy zmienne jak dodatki w McDrivie, toteż piegus w tajemnicy przed rodzinną tradycją, zatrudnił się i to legalnie, sprzedając towar podłej jakości, bo chiński bibelot przez ruską sprowadzany granicę, a nie lotniczą linią United States of America.

- Dzień dobry panienko – przyguzdrał przy matce i jął odsuwać bachorstwo, co się przyssało tragicznie – Czy nie ma panienka może już tego dosyć?

- Czego, czego mam mieć dosyć – rzekła obolałą miednicę masując i dźwigając cielsko z podłogi

– Czego jestem szczęśliwa – jęczała króliczo.- Szczęśliwa, nieszczęśliwa, ale widzę, że ciągle w połogu, a ja z połogu uwolnię i dam jeszcze upust co by tatko, mógł sobie czasami jałówkę poklepać.

- Że co mówisz chłopcze?- Że z firmy „Pustostan S.A” jestem i wynajmujemy brzuchy do rodzenia, znaczy matki zastępcze podsyłamy, moja najmilsza, a nie chciałaby i ty skorzystać z naszych usług?

- Miałabym komuś dzidziunię urodzić?

- Nie komuś, nie komuś, króweczko, ale ktoś tobie, tobie urodzi dzidziunie, ty tylko płacisz czek i basta.Zafrapował się kobiecina taką handlową ofertą szurnięta. To ktoś miałby jej ptysie kremowe urodzić, rureczki chrupiące, dzieciątka, malutkie, miziu miziu, takie kochane, pupeczki słodziutkie, różowo cukiereczki, a tyci tyci bobaski takie małe cudeńka rodzić? Ktoś obcy miałby w macicy trzymać wróbelki boże, w mazi je smarując i dając swego pokarmu pępowiną tłoczoną, ktoś miałby je trzymać pod serduszkiem i wsłuchiwać się w tyci-pierdy puszczane z krzyczącym wrzaskiem, że kopie, kopie matkę po bebechach ten bobasek uroczy? Że nie mogłaby już się po brzuszku masować i zdrętwiałe nogi kłaść na pufie, w tym celu za 78,90 na allegro kupionej, że nie mogłaby już jeść, wpierdalać paszczą posiłków za nas dwoje, że maż po ogórki by już nie jeździł kurwując uroczo i z koleżankami nie mogłaby już chichrać, że czasami to nawet miłość na francuza, ale jakoś się trzyma, że poród to tylko na Liebelta albo u tej, jak jej tam księżnej, że broń Boże cesarkę, albo żeby dał Bóg cesarkę, byle tylko nie u tego kutafona lekarza od zgonów, że w mordę teściowa znów przyszła i jebała coś o Vibovicie?

Myślała mucia matka o rodzicielstwie o misji jaką Matka Polka musi dźwigać z mężem śmierduchem syfiastym, ale patriotą, który nawilża swe stopy tylko z polskich gór strumykiem najczystszym, przez co w domu zaduch, ale dość swojsko.

- A odpuść, odpuść chłoptasiu – doskoczył dziadek tygrysim skokiem i odważnie sokolił się wzrokiem, tym bardziej, że jedno oko miał szklane.Nie bił się w wąwozie pod Somosierrą, ale minę miał jak zad koński pod szwoleżerem, to jest dumnie wypiętą i hardą, że kopytem protestu mógł Piegusowi racicy pieczątkę odbić na pysku. Wiedział, że musi dbać o swoje stadko, że jako pasterzyna nie da trzodzie się rozejść i że wciąż na próbę poddany, sprawdzać musi charakter, toteż jeszcze nigdy nie udało mu się dodzwonić na infolinie, bo tam suki niemiłe. Teraz też jeżył sierść oburzenia, bo żadna łajza piegowata nie będzie mu pełzać koło żonki, zwłaszcza że nie wiadomo czy ona nie w ciąży.

- Spokojnie dziadku – watą swej wiary wypchany zwymyślał piegowaty szachrajek – mam i ja cosik dla ciebie – chrząknął chłopiec piegusek.

- Chrystus w sprayu, dziś promocja.

- Chrystus w sprayu?

- Tak, tak dziaduniu stuletni, w sprayu, woda święcona z Betlejem zmieszana z freonem i pyłem spod Gologoty, z oficjalną pieczątką z Watykanu, po 24,99, dziadku nie trzeba do Mekki jechać, masz tu Mekkę u siebie.

- Mekkę?

-Tfu, Jerozolimę rzecz jasna, co tam Mekka, Jerozolimę masz dziadku, na wyciągnięcie reki.

- A czy aby to nie bluźnierstwo?

- A czy ja tu od kurew cię dziadku wyzywam?

Chrystus w sprayu myślał dziadek, to mógłby być hicior, predestynacji zarazę mógłby dziadek wypsikać w swej wiosce nie do końca bogonależytobojnej. Pejsatemu szefowi hot doga knajpki mógłby dać nawet po oczach, jak ze świątyni posłać go na bruk-sruk biznesmena, co nie chciał wejść w spółkę i sam sprzedaje namiachy amerykańskich kanapek. Wszystko nabrało by innego, łaskawszego tempa, los by się musiał odmienić, a jak nie to go aerozolem z Golgoty pogoni dziadunio, czas by mógł się zatrzymać w miejscy, a on w końcu dotarłby do redakcji katolickich w glorii domokrążcy teologicznego.

- A czy to na pewno spod Golgoty?

- Na pewno, na pewno dziaduniu, trzy dni i noce kopali, ale mają.

Dalszej rozmowy duktem swych myśli prowadzić było nie sposób, jako że do Tapas Baru oazy wtargnęła wycieczka ze śpiewem na ustach. Dionizyjski to był pochód ale bez bożka i na trzeźwo niestety sapały młode kobietki, a za nimi poważnie ksiądz się ustawiał. – Ale jest ładnie, ale ład-nie, ale ład-nie, ale jest ładnie – śpiewały ochoczo, rozkładając się dookoła w kucki i łapiąc się za swe młyńskobiałe przeguby. Każda z dziewcząt miała na nogach sandały, pupę w klepsydrę i spodnie ogrodniczki.

Były to blade pisklęta, malutkie kurczaczki co ósmy dzień wędrowały od chałupinki do chałupinki zaśmiewając się ze swych chichrów i podszczypując księdza pośladki soczystą nadzieją na przyjaźń z platońską miłością. Były to wesołe kumoszki spod Mławy, które dość autochtońskich miały zwyczajów podrywania przez zarzyganych, białych mężczyzn odważnych, więc skuszone opowieściami o świecie spoza granicy powiatu, dały susa w rzeczywistość swojej ojczyzny. Ojoj, jaka to była podróż, cóżesz za żartów nie uświadczyły i Halinka co udawała dynię i Krysia co znała kilka rebusów z fusów i Władka co przedrzeźniała dziadka, ha, ha, ha ale że się wyśmiały, aż ksiądz je zbeształ tym swym falsetem cudownym, w jeszcze większe wdębiając je świergolenie.Mijały po drodze lekkich obyczajów panie wzrok odwracając łaskawie, bo nie widok strasznego tego wolterowskiego upadku, nie mogły znieść ich powieki niewinne. Mnóstwa się nauczyły pieśni, każda piękniejsza, a Marysia nawet ułożyła kilka nowych szmoncesów, które z mozołem wtłaczały przez kolejne godziny zuchwałe.Raz ich tylko pijak zaczepił, ale dały mu radę w osiem par kopytek galopując po pijackiej japie, gdy ten chrapał i łapką próbował złapać którąś za kostkę kilometrami spulchnioną. Nie będzie dziad nas czepiał ni kości nam furmanił grzmiało im w czaszce gdy z ognistą przyjemnością kolejny piorun obrony koniecznej do celu docierał.

Teraz postanowiły pomóc gastronomicznym ofiarom pędu ku sztucznemu jedzeniu, a i przy okazji tych sztuczności spróbować, bo ksiądz nowoczesny i lubił szusi z makaronem.

- Ale ładnie, ale ładnie, ale ładnie – odpowiadał im ksiądz sikawką swego falsetu i tańczącymi grudkami swych susów przedzierał się przez krzaczory ich kolan. W końcu dotarł do lady baru i zapiał:

- Dwie cytryny, będziemy rozdawać ordery uśmiechu- a oczy żarzyły mu się jak światła nad miejską kanalizacją.

- A może chociaż jeszcze herbatę, proszę Ojczulka

- Ależ odrzućmy te chińskie nawyki, sama cytryna wystarczy.

- Samej nie sprzedajemy, tu nie warzywniakPołożył ksiądz uszy po sobie skundlone, widać trafił na belzebuba zza lady, ale nie chciał przerywać dziewczętom zabawy i nadwyrężył swój budżet

- Dobra to trzy herbaty i cukier…. – tu spojrzał jak jakiś grubaśnik w kącie mordę miał upapraną w kryształkach, więc dodał – jednak bez cukru, sama herbata i jedna cytryna.

- Się robi szefie – wyraźnie rozochocony rzekł prywaciarz zza baru i skinął na księżną Helenę, która jak jej praprababka nieufnie podchodziła do kleru. Ale jednak się ugiąć musiała co klient to klient.

Zapach oazowej wycieczki grillował zaś ostrym keczupem swego wzroku akwizytor piegowaty, bo lubił kobieciny o bladym licu. Patrzył na nie, haustami połykał, a wyobraźnia smażyła mu z pornografii befsztyka. A gdyby tak utytłane w mące jego pragnień, tylko w ogrodniczkach kucnęły i skubały trawę jego pożądliwości. Ech, króliczki jużemby was karmił swą ochotnością. Już trzeci tydzień jak komp mu elektrycznym się zsiadł kożuchem więc jego ukochane pompony królicze, w podziemiach twardego dysku internowane, nie mogły mu czule jęczeć do ucha, nie mógł akwizytor się z nimi realnie zabawić, ani nawet zrzuty z ekran wykonać, nie mógł patrzeć na te piękne okazy zdrowia, które w rozmaitej konfiguracji iście cyrkowo erosa zawstydzić umiały. Słowem już trzy dni bez ulubionych filmów, przez co każdy kobiecy widok przyprawiał o jedno pragnienie. Trza więc się do ofiary zbliżyć, pełznąć powoli do antylopy, brzuchem wycierać stepu bezkresne przestworza i akuratnie capnąwszy za gardło, gepardzim susem zanieść łona na legowisko. Trzeba odtrącić nieśmiałości barierę, zrzucić skrępowania kajdany i zagrać człowieka sukcesu wrażliwego na mistycyzmu opary. A więc pora na ruszenie wora. I począł tedy z nimi siadać i śpiewać głośnawo o świecie, co to go Pan nam urządził: Ale jest ładnie, ale ład-nie, ale ładnie, ale jest ładnie, k u r w a, ale ładnie

Tu już jednak przesadził, cisza się nagle zrobiła jakby ktoś filozoficznie zadumał, a kobiety zlękły się kolczastego bluzgu i schowały pod stołem. Kwiczały lękliwie i drżąco.

- Ernesto – czego znów Paniom ubliżasz – rzekł szef kuchni, a skórzany rycerz spojrzał na niego mieszaniną szczynów pogardy.

- Ja się niczemu nie odezwałem – odparł i skalpelem własnego wyrzutu przeciął ciszę ochoczo.

- To kto tu przeklina, tu są dzieci – rzekła matka krwawiąc jeszcze co nieco, bo malec zakąsił jej jak szczur sera z piwnicy.

- No właśnie, kto – do autostrady pytań włączył się piegus i migacz powieki skierował na grubasa w kącie, co z łap coś hardo zlizywał.

– Ej ty tam w kącie, czego bluzgasz nadaremno.

- To nie on – charczała Marlena – cały czas go obserwuję, to nie on rzuca kurwami.

- Dobrze – powiedział ksiądz z dawidowżydowskoantysemickim rozsądkiem- wszyscy jesteśmy winni więc zaśpiewajmy jeszcze raz…

- Zaraz, zaraz jacy kurwa wszyscy winny, ja winny nie jestem, ja tu przyszedłem nawracać na prawdziwa wiarę, jucho posoborowa – wyrywał się dziadek korzeniem oburzenia, Boże coś Polskę wnet zaintonował, a za nim żona jego mucio zamuczała.

– Ale jest ładnie, ale ładnie, ale jest ładnie – wściekle wydarł na to ryja posoborowy ksiądz i wzrokiem schłostał uczennice, które spod stołów wypełzły i pajęczyną głosów oplotły wnętrze Tapas Baru. Zobaczymy, kto tu będzie nawracał i jeszcze głośniej darł brulion swego głosu: Ale ładnie, ale ładnie, ale ładnie.Pamiętał takiego jak na plebanii tez mu robił koło pióra, że by go prawie na zieloną trawencję posłali, ale potrafił się wtedy skupić podrzucił kilka fotek nieobyczajnych i się tej manipulacji koszmarnej sprzeciwił.

- Boże coś Polskę, przez te wszystkie wieki – rzępolił dalej dziadek, wyjął z oka kulę mleczną i rzucił nią w lustro. Brzęk szkła stłumił oazę, a dziadek wskoczył na grzbiet matki i megafonem oburzenia zawył: W ogniu, ogniu zginie dom ich Polska.Widząc jednak piłkarską złość w oczach jednoosobowej nabojki szefa kuchni, odstąpił i się do wyjścia zaczął sposobić.

- Choć Madonno idziemy – rzekł do żony łapiąc ją za postronek – nic tu po tym warszafskim towarzystwie. Kobicina wprawnym, sypkim ruchem zagarnęła swego rodzicielstwa kaszę gryczaną i ku drzwiom poczęła stawiać koślawe racice. Ale naglę zastygła co znów dziadka wprawiło w humor brzuchaty. Fikuśne począł tedy kłuć impertynencji ostrogą lecz chomąta patriarchalnej smuty, ni zadry, zasadzić nie mógł. Mućka, choć świstem komendy trzaskana po pysku, wciąż nie parła ku wrotom, krowio nie taplała się w błocie samczej dominacji, utknąwszy w drzwiach Tapas Baru patrzyła głupio, żując w mordzie swej wątpliwości. Oj, czego ta kurwa nie słucha, lesbijska cipa, do domu rwij wodo płodowa, a pogalopuj zuchwale. Ale galopu nie dało się pofastrygować, gdyż w drzwiach jakiś model z dywanem stał i się klinował, magicznym zaklęciem, bąka swej mowy wstrzykując w eter, co wszystkich szronem strachu zmroziło. Wsteczne więc cmoknął dziadek buńczuczny, za mordę małżonkę chwycił i stalowym ruchem zrobił przejścia dla Alibaby.

Bo, zaiste nie nasz to, w drzwiach Tapas Baru, był garncarz i nie z naszej gliny usmarowany, a i we wzroku miał coś takiego dzikiego jak lokator kradnący działkową marchewkę. Niski był chłop to, a przysadzisty, jak kołek, jak tampon, jak pika złamana i wbita w ziemię, z mordą obmierzłą i brązowawą, naturalnie pisakiem Sachary obsączany, bohater wojny o Jom Kipur. Był arabskim dzieciem, kindżałem głodu swojego ludu, ambasadorem tradycji pyskatej, siał strach, a imię jego to Al El Alemein. Targał pod pachą dywan jaki cały pobielony, komunijnie niewinny, rolmops wielgaśny, jako piętno wyższości arabskiej kultury nad ropogennym zdziczałym Zachodem – smrodem. Ubrany w moczem żółcony koc szeleszczący, wyglądał groźnie, jak brwi jego sulejmanowskie. Zamarzył sobie herbaty czarnej nietoperzastej, pacnął dywan na stole, że aż jęk się z froty czeluści zadudnił, a głośnym bulgotem głosu swych przodków krztusił rozkazy.

- Łon ti, plizz i słomkę.Księżna Helena, zaczarowana strachem przed obcym, pospiesznie podała czaju, różaniec szepcąc wewnętrznie.

I choć ręce jej się usztywniały betonu trwogą, to przemogła mięsień przemodleniem senny. Arab rzucił zapłaty grosiwo i podszedł do dywanu na stole, czule go głaszcząc na zadzie.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Osz, kurde, jakie długie, masakra:)

obiecuję przeczytać za około 24 godziny, bo wcześniej się nie wyrobię.
No i wtedy cię komentatorsko pokrytykuję:)

pzdr


Ja już skrytykowałem w ciemno.

Ale zerojedynkowy wziął i wycofał moją wrażliwą krytykę do archiwum. Razem z następnym Opus Magnum Majora…


Przeczytałem

z połowę, więcej nie dałem rady.
Formalnie pewnie niezłe ale straszny bełkot:( w ogólności.
Znaczy chyba że parodia to ujdzie, ale i tak mnie nie przekonuje.
Znaczy maniera nieznośna.
Aż sie dziwię, że się nie pogubiłeś w tych zdaniach swoich.

Znaczy niestety ani jako strumień świadomości ani jako parodia czegoś mnie nie przekonuje.
Trochę sztuka dla sztuki, z której nic nie wynika.

Ale cóż, ja mam takie konserwatywne gusta, że jednak opowieści potrzebuję, choć trochę, nawet w sztuce nowoczesnej:)

pzdr


Subskrybuj zawartość