Wyczuła, co ją czeka, gdy stanął w drzwiach garażu. Nawet w kącie, gdzie leżała na starym, pozbawionym nóg tapczanie, poczuła bijący od niego odór śmierci. Szedł ku niej. Kliknęły zamki otwieranego auta. Uciekłaby, biegłaby ile sił, ale nie mogła. Podszedł ogromny, ciężki, cuchnący złem. Pochylił się i powiedział:
– Chodź maleńka, pojedziemy do lasu na spacer.
Próbowała ukryć dzieci, poruszyła się nerwowo. Skuliła się, gdy dotknął jej ciała. Otworzył drzwi terenówki. Lubiła las, ale przecież teraz nie mogła. Przecież dzieci. Cmoknął, klepnął dłonią skórzane siedzenie.
– Dalej maleńka, wskakuj!
Przywarła do szorstkiego brunatnego materiału legowiska. Nie miała szans na skuteczny opór, ale musiała spróbować. Poderwał ją w górę i wtedy zaczęła walczyć. Drapać i gryźć. I piszczeć.
– Ty świnio, ty cholerna parszywa świnio! – wrzasnął i rzucił z całej siły jej drobne ciało na podłogę przy tylnych fotelach. Uderzyła łbem o zamknięte drzwi, a przednia łapa, którą starała się złagodzić upadek, zabolała tak, jak nic nigdy nie bolało jej przedtem.
Nim zdołała się pozbierać, zawinął jej dzieci w okropnie cuchnącą szmatę i rzucił piszczący kłąb w ślad za nią. Zatrzasnął drzwi ruchomego więzienia. Błyskawicznie rozplątała zębami i mniej bolącą łapą śliski, ohydny materiał i zaczęła gorączkowo lizać piszczące z bólu i strachu maluchy. Największy żarłok, który był jej dumą nie oddychał, choć z całych sił lizała jego pyszczek i oczy. Oczy, które nie widziały jeszcze świata.
– Co zrobiłeś? Powiedz do cholery, co zrobiłeś z Sunią? – była wściekła i miał ochotę się rozłączyć, ale wiedział, że to nie pomoże. Musiał jakoś przekonać żonę.
– Wszędzie jej szukałem. Wyjeżdżałem i zanim zamknąłem bramę, ona po prostu uciekła. To nie pierwszy raz.
– Gdzie ci uciekła? Suka uciekła od swoich szczeniąt?
– Przecież ci tłumaczę, że maluchy zdechły. Jak uciekła to zaraz do nich pobiegłem, a one były martwe, wszystkie trzy. Myślę, że je podusiła. Czasem tak się zdarza.
– Ale ty wytłumaczysz to dzieciakom, jak wrócimy. Ty i tylko ty. A jeśli dowiem się, że je skrzywdziłeś, gorzko pożałujesz tego, co zrobiłeś!
– Kochanie, przecież nie skrzywdziłbym Suni, przecież wiesz, że ja… Cały czas na nią czekam, jak Boga kocham, wszystko bym oddał żeby wróciła. Nawet po tym, co zrobiła swoim dzieciom. Przecież wiesz…
Pocił się. Gdy odkładał komórkę na biurko, o mało nie wypadła mu z ręki. Wytarł dłonie w dżinsy. Już raz miała szczeniaki. Nim je rozdali w całym domu śmierdziało psim moczem. To ohyda. Nikt się nie dowie, co zrobił. Wywiózł sukę tak daleko, że nawet jeśli ktoś znajdzie ją przy drzewie, nigdy nie odszukają właściciela. Takich kundli są setki, tysiące. Postanowił, że jeśli dzieci będą bardzo tęskniły, kupi im na gwiazdkę pieprzonego yorka.
Chłopcy nie chcieli yorka. Do szału doprowadzało go ciągłe ględzenie o zaginionej Suni. Artur i Robert byli jeszcze za mali, ale Dawid nie dawał mu spokoju. Wszystko się zepsuło. Za każdym razem, kiedy była mowa o psie, Kamila patrzyła na niego w specyficzny sposób. Nie z wyrzutem, raczej z niechęcią. Może nawet z pogardą.
Zmusiła go i razem z dziećmi objechali schroniska w promieniu dwudziestu kilometrów. Musiał też chodzić po dzielnicy z siedmioletnim synem i rozwieszać idiotyczne ogłoszenia ze zdjęciem Suni. To nie wystarczyło. Dawid codziennie przeglądał Internet i potem zasypywał ich informacjami o psach zaginionych, cudownie odnalezionych a przede wszystkim o porzuconych, dręczonych. Rysował Sunię, lepił z plasteliny figurki psa, chodził do szkoły z brązowym pieskiem maskotką.
– To jakaś mania. Chłopak popadł w manię z tymi psami! Te wszystkie okrucieństwa, o których czyta. Musimy go przyhamować.
Kamila przestała się czesać i ze szczotką w dłoni wyjrzała z łazienki. Zapinał właśnie płaszcz. Nie czekał na odpowiedź żony. Powiedział swoje i chciał wyjść.
– Ja wiem, że zabiłeś Sunię i szczeniaki. Po prostu wiem! Widzę, jak się codziennie trzęsiesz, żeby Dawid się nie dowiedział, bo wiesz co… Chłopak cię znienawidzi. Co ci w ogóle przyszło do głowy?
– Ja nie, niczego nie zrobiłem. Ciszej do cholery, malcy jeszcze śpią.
– Przywiązałeś w lesie, utopiłeś, a może zakopałeś żywcem? A może humanitarnie, siekierą? Nienawidzę cię, po prostu nienawidzę!
– Zapominasz się! – krzyknął.
Tak naprawdę to on się zapomniał. Dwa szybkie kroki i uderzenie. Jej głowa odskoczyła, a ona oparła się o framugę i z niedowierzaniem dotknęła swojej twarzy. Z rozciętej wargi pociekło kilka kropel krwi.
– Przepraszam kochanie, przepraszam!
Trzasnął zamek w łazience i zapadła cisza. Stał, przez chwilę trąc bezradnie twarz, ale w końcu podniósł odstawioną na parkiet teczkę z dokumentami nad którymi pracował cały poprzedni wieczór i zszedł po schodach do garażu.
Skończyli kilka minut po jedenastej. Drugie tego dnia spotkanie w sprawie dużej działki w Piasecznie nie doszło do skutku. To było wkalkulowane w rozkład dnia. Borykali się z tą nieszczęsną, kuszącą ogromnymi prowizjami transakcją od ponad dwóch lat, co nie dziwi, gdyż po stronie sprzedającej było trzydziestu jeden zainteresowanych podziałem pieniędzy.
Teraz siedzieli w knajpie i planowali ostatni przedświąteczny tydzień. Niewiele spraw zostało do załatwienia. Kontrahenci rozjechali się po ciepłych krajach. Jego wspólnik wziął większość obowiązków na siebie.
– Stary, naprawdę nie wiem, co robić. Te święta to może nasza ostatnia szansa. Najgorsze jest to, że nie wiem, o co jej chodzi. To się stało nagle, jakby z dnia na dzień, ale przecież dzieci… Jasna cholera!
Nie oczekiwał od wspólnika rady, ale komuś musiał się w końcu wyżalić.
– Nic nie jest… Nic się nie dzieje zupełnie bez przyczyny. Nawet ja mam wrażenie, że coś ukrywasz. Twoja sprawa, ale wiedz, że czasem nawet najdrobniejszy problem wymaga rozwiązania. Coś trzeba zakończyć, by zacząć od nowa.
Truizmy, truizmy. Popatrzył uważnie na starszego kolegę, który bawił się zapalniczką, co było znakiem, że tęskni za papierosem. Zapłacił i wyszli. Niebo było jednostajnie szare. Zanosiło się na śnieg, ale tak było już od tygodnia. Temperatura w okolicach zera. Wilgoć.
Dwa razy skręcił w zły zjazd, nim przypomniał sobie o gospodarstwie z żurawiem przy studni. Tak, najpierw gospodarstwo, potem kapliczka i dopiero dalej w lewo, koło nieczynnej żwirowni.
Piaszczysta droga prowadziła go teraz pewnie do celu. Ciężki terenowy mercedes sunął z chrzęstem delikatnie zmrożonymi koleinami. Tu było dużo zimniej niż w mieście. Teraz już wiedział, gdzie jest. Po lewej miał nieckę wyrobiska, a dobre pięćset metrów przed nim wzgórze porośnięte rachitycznymi brzozami. Latem starannie wybrał tak odludne miejsce.
Zacisnął ręce na kierownicy i zaklął pod nosem. Od strony brzeziny szła ku niemu kobieta w srebrzystej puchowej kurtce. Była jeszcze daleko, ale nie mógł przecież teraz podjechać by sprawdzić, co się stało z pieprzonym psem. Wysiadł z samochodu, zapiął kurtkę pod szyją i zaczął przechadzać się po krawędzi wyrobiska, z udawanym zainteresowaniem lustrując teren żwirowni. Ledwie wysiadł, a już był zły na siebie, że po prostu nie zawrócił. Zachował się, jak jakiś morderca, który nie chce być skojarzony z miejscem zbrodni. Idiotyzm.
Kobieta się zbliżała i teraz widział, że to najwyżej dwudziestokilkuletnia dziewczyna z plecaczkiem. Co tu robiła? Oj, przecież nawet taka piaszczysta polna droga przecież gdzieś prowadzi.
Podeszła z uśmiechem. Była… Z bliska widział, jaka jest śliczna. Jasne włosy, duże brązowe oczy i lekko wystające kości policzkowe.
– Mam chyba szczęście – powiedziała i niespodziewanie podała mu rękę – O ile nie jedzie pan do moich rodziców w odwiedziny, będzie pan pewnie zawracał do szosy, a ja muszę do miasta. Ojciec zabrał auto i wróci dopiero wieczorem…
– Chętnie, odwiozę panią, ja też muszę… Przyjechałem, żeby rzucić okiem na tę żwirownię. Ja, widzi pani, zajmuję się handlem terenami, nieruchomościami.
– O, dobrze pan trafił. Ta żwirownia jest nieczynna od ponad dwudziestu lat.
Śmiała się i odniósł nieprzyjemne wrażenie, że kpi z niego, że przejrzała jego wymówkę. Stanowczo był przeczulony.
– Był pan tu wcześniej?
– Nie, to znaczy kilka razy w dzieciństwie z ojcem. Miał tu znajomego. Ten dom się spalił. Bawiłem się tutaj – przerwał – Już się napatrzyłem, możemy jechać.
– Jeśli pan taki uprzejmy… Tutaj rzadko ktoś przyjeżdża i przez chwilę myślałam, że to pan, ale skoro żwirownia…
– Co ja? – poczuł nagle ucisk w piersi. Oblizał spierzchnięte usta.
– Latem, na tym wzgórzu ktoś, nawet nie wiem, jak go nazwać, przywiązał łańcuchem do drzewa sukę i zostawił z nią szczeniaki. Bez wody, bez jedzenia. Znalazłam ją i to co zostało z jej dzieci. Pochowałam.
– To bestialstwo, kto mógł zrobić coś takiego?
– Też się zastanawiam. Ta suczka już konała. Nie dałam rady jej uratować. Zjadła własne dzieci poza jednym, który się odczołgał i zdechł. Pogryzła sobie łapy, wszędzie krew. Niewyobrażalna męka.
– Potworne! To był duży pies? – zapytał, uznając to pytanie za bardzo sprytne.
– Nie, taki kundelek.
Zaczął prószyć śnieg. Podniósł wzrok i oparty o maskę wozu przez chwilę patrzył, jak białe drobiny nadlatują z szarej płachty chmur.
-To wzgórze usypali w latach pięćdziesiątych, gdy odsłaniali żwirownię, ale odkąd porosły je brzozy…
Wsiadł pierwszy i nim ona zrobiła to samo, wychylił się i gestem zaproszenia otworzył jej drzwi. Podkręcił ogrzewanie i przez chwilę gapił się na wycieraczki rozgarniające topniejące płatki.
Po drodze odzyskał humor i nawet zaczął się przed nią popisywać, czego starał się unikać w kontaktach z kobietami, bo wedle słów Kamili wyglądał wtedy, jak podrywacz z francuskiej komedii. Tyle, że teraz, co uświadomił sobie nagle, Kamila powoli stawała się przeszłością.
Zaprosił dziewczynę na kawę, ale odmówiła. Wysiadła przy parku Dreszera i nagle przeraziła go myśl, że już jej nie spotka. Zamiast wywiedzieć się choćby, gdzie dziewczyna pracuje, cały czas gadał o sobie, licząc, że zatrzymają się w miejscu, gdzie będzie miał okazję… Przecież nie pracuje w parku! Wysiadł i zawołał do niej. Była już po drugiej stronie Puławskiej, ale odwróciła się.
– Znajdę cię, sama się odezwę!
– Przecież ja nic… – za jego plecami załomotał przejeżdżający tramwaj.
– … twoją rejestrację! – tyle zrozumiał. Stała w parkowej bramie i machała mu ręką na pożegnanie.
– Pracujesz w policji? – zawołał nie mając specjalnej nadziei, że zdoła przekrzyczeć przejeżdżające, trąbiące na niego auta. Śnieg sypał coraz gęstszy, wielkie mokre płatki pędziły we wszystkich kierunkach porywane na zatracenie przez pęd powietrza tworzony przez przejeżdżające samochody. Coś jeszcze krzyknęła, nim ruszyła przed siebie, ale nie bardzo zrozumiał.
– Tropem? Pojedzie moim tropem, pójdzie? – Był zły, że zmarnował szansę, gdy nagle uświadomił sobie, jaki z niego ciemniak. Przecież wiedział, gdzie ona mieszka. Roześmiał się na głos, włączył radio i z werwą nastolatka ruszył do domu.
– Upierasz się i upierasz, ale mieliśmy jechać razem. Chłopców zostawilibyśmy u twojej mamy, bo to przecież dla nich…
– I pojedziemy jutro, ale muszę najpierw sam, to niespodzianka. Jutro wszystkie sklepy też są otwarte.
Patrzyła na męża z nieukrywanym zdziwieniem. Po półrocznej martwocie, odsunięciu, po tym, jak ją uderzył, nagle zachciało mu się robić jej świąteczny prezent niespodziankę. Już chciała powiedzieć, że ma w nosie jego prezent, ale z tym dziwnym ożywieniem było mu naprawdę do twarzy, a i w niej zadrgała dawno zapomniana struna. Może wszystko się jeszcze ułoży.
– Sprzedaliście coś w tygodniu z Pawełkiem?
– Nie, ale udało się wydusić kolejną transzę od Amerykanina. No i na święta zawsze się ktoś z zalegających poczuje.
– Ty też się widzę poczułeś. – Choć starała się zabrzmieć sarkastycznie, więcej w tonie jej głosu było podziwu niż sarkazmu. Wstała od stołu, a gdy go mijała, starał się objąć ją w pasie, ale wywinęła się i podeszła z filiżankami do zlewu.
Kolczyki były piękne, a sprzedawca dystyngowany i do tego stopnia poważny, że zdawał się przeniesiony do tego przybytku luksusu wprost z branży pogrzebowej. Pakował starannie prezent, podczas gdy on obracał w palcach złoconą metkę z ceną i piekły go uszy, jakby został przyłapany na oszustwie. Nawet nie wiedział, co chciał kupić w zamian za plik banknotów, który teraz spoczywał w kasie jubilera. Przebaczenie? Czas?
Na tylnym siedzeniu jego auta leżały róże dla nieznajomej, kupione za jeden skromny banknot. Po nie przyjechał, reszta była łapówką, dzięki której miał zachować niepokalanie dobre samopoczucie.
Szedł w kierunku płatnego parkingu na którym zostawił samochód, gdy śnieg zaczął sypać teraz już na poważnie. Wczorajszy zniknął, ale dzisiejszy przetrwa i zostanie z nami na święta – pomyślał.
Na ulicy grała świąteczna muzyka, o mało nie zderzył się z Mikołajem rozdającym ulotki. Podnosił kołnierz płaszcza i wtedy zauważył biegnącego za nim płowego kundla, zręcznie przemykającego między ludźmi. Skręcił w uliczkę prowadzącą na parking i się zatrzymał. Kundel wybiegł zza rogu kamienicy i usiadł wpatrując się w niego. Ruszył i po kilku krokach obejrzał się przez ramię. Tamten truchtał utrzymując odstęp kilku metrów.
Przyspieszył kroku, ale teraz wszędzie widział cholerne psy. Jakby ludzie nie mieli niczego lepszego do roboty akurat teraz, w przedświąteczną sobotę tylko koniecznie musieli paradować po ulicy ze swoimi pupilami. O mało nie nadepnął na ubranego w okropny czerwony kożuszek yorka, który próbował dobrać się do jego nogawki, co spowodowało pełen oburzenia okrzyk korpulentnej właścicielki. Może jutro zdecydują się kupić chłopcom coś takiego, postawią ich przed faktem dokonanym. Ostatnio nawet Dawid prawie zapomniał o Suni. Od czasu do czasu przeglądał jeszcze strony schronisk, ale przestał o tym bez przerwy mówić.
Przy drzwiach jego auta siedział kolejny bezpański kundel. Przekrzywił łeb i patrzył wprost na niego. Przez chwilę myślał, że to jego dotychczasowy prześladowca, ale gdy się odwrócił napotkał uporczywy wzrok tamtego. Machnął niecierpliwie ręką. Pies wyszczerzył zęby i warknął. Zza białego mercedesa wybiegł czarny wilczur. Do głowy przyszła mu absurdalna myśl, że za chwilę psy rzucą się na niego i pożrą go żywcem na parkingu, dwie przecznice od centrum stolicy. Rozejrzał się szybko. W zasięgu wzroku nie było nikogo poza psami. Jeszcze jeden pojawił się nagle tuż przy jego nogach.
– Cholera! – krzyknął i podbiegł do auta po drodze odblokowując zamki.
Warujący kundel ani drgnął. Tupnął na niego nogą. Żadnej reakcji. Inny pies otarł mu się o lewą nogę. Teraz przy drzwiach siedziały dwa szczerzące zęby psy. Zawrócił i obiegł samochód wskakując na siedzenie pasażera. Czarny wilczur skoczył, ale chybił jego łydki o kilka centymetrów.
– Jasna cholera! Co to ma być?
Przelazł na siedzenie kierowcy i dopiero wtedy się rozejrzał. Psy tkwiły na swoich posterunkach i gapiły się na niego. Wyjął telefon i przez chwilę obracał go w dłoni, ale nie mógł przecież tak tego zostawić. Gdyby na jego miejscu było dziecko, mogłoby dojść do tragedii.
– Nie, nie oszalałem i nie żartuję. Tak, zostałem zaatakowany przez sforę bezpańskich psów. Co znaczy, że to jest niemożliwe w tym miejscu? Nie, nie będę dzwonił ani do straży miejskiej, ani po jakichś hyclach. Nie krzyczę, ale bardzo się cieszę, że nagrywacie naszą rozmowę, bo jak pogryzą jakieś dziecko…
Rozłączył się i rzucił telefon na wolne siedzenie. W aucie było zbyt ciepło. Uchylił okno i wolno wyjechał z parkingu. W lusterku widział jednego z tych kundli. Pies siedział obok czerwonej Mazdy i lizał przednią łapę. Padający śnieg przysypał czarny łeb i kudłaty kundel w białej czapce wyglądał jak wzór psiej niewinności.
Zatrzymał się na skraju wyrobiska. Wysiadł, by rozprostować zmęczone powolną jazdą ciało i zebrać myśli. Śnieg przestał padać. Zrobił kilka kroków. Od rana nikt nie jechał, ani nie szedł tą drogą. Złapał się na tym, że wypatruje śladów psich łap, ale poza pojedynczym zajęczym tropem biała płaszczyzna była niepokalana. Wokół panowała niezmącona cisza. Ukradkiem spojrzał na wzgórze i odetchnął głęboko.
Wieczorem ojciec miał ją odwieźć do domu. Teraz dopiero zastanawiał się, co powie, gdy otworzą się drzwi domu na pustkowiu. Nawet nie znał jej imienia. Droczyła się, kazała mu zgadywać, ale żadna z trzech prób nie była udana.
– Stanę na progu, jak jakiś akwizytor. I jeszcze z tymi różami. Pieprzę to!
Przez moment miał wrażenie, że patrzy na siebie cudzymi oczami i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Żył z mówienia, ciągłych negocjacji i rozwiązywania problemów, a teraz zachowywał się niczym sztubak. Zakochany chłopiec. Aż się roześmiał, ale w tej absolutnej ciszy jego głos zabrzmiał upiornie, więc zamilkł zawstydzony i wrócił do auta.
Jechał wolno, silnik pracował prawie bezgłośnie. Droga wznosiła się łagodnie. Zostawił za sobą wyrobisko nieczynnej żwirowni. Po lewej stronie miał teraz szereg betonowych słupów z których przed laty zerwano siatkę ogrodzeniową. Nie mógł dociec, co niegdyś ogradzała, bo niczego tam nie było, poza kilkoma rachitycznymi, chorobliwie poskręcanymi drzewami, poza badylami zeschłej trawy wystającymi spod śniegu. Gdyby jego Toyota zawiodła na tym pustkowiu, miałby się z pyszna. Myśl była absurdalna, ale na wszelki wypadek sprawdził komórkę i okazało się, że ma pewny, doskonały zasięg. Skoncentrował się na wypatrywaniu domu do którego zmierzał. Teren był lekko pofałdowany, ale pomimo śnieżnej pokrywy droga przed maską była wyraźnie widoczna. Po obydwu jej stronach rozpościerały się łąki. Im dalej, tym trudniej było zauważyć ich użytkowy charakter. Zasypane śniegiem morze suchych, nie skoszonych badyli. To było dość dziwne. W dzisiejszych czasach nieczęsto spotyka się takie połacie nieużytków. Poprawił się w fotelu.
Zdał sobie sprawę, że od miejsca, gdzie zatrzymał się wczoraj, przejechał z pewnością więcej niż dwa kilometry, a nie było ani śladu domu w którym rzekomo mieszkała. Droga wiodła pod górę i postanowił, że zatrzyma się na wzgórzu i jeśli nie dostrzeże żadnych zabudowań – zawróci.
Wysiadł z auta. Niewielkie wzniesienie, które na wyrost nazwał wzgórzem było ostatnie w szeregu. Dalej rozciągała się zupełnie płaska pustka. Hen na horyzoncie widział ciemną wstęgę lasu. Droga nie biegła w jego kierunku. Łagodnym łukiem skręcała w lewo i gdy wytężył wzrok, między odległymi o dobre trzy kilometry drzewami zauważył jakiś ruch. Z tej strony nie było lasu, tylko szpaler drzew. Szosa! Pojechał po łuku. No tak, ale w takim razie, po co komu droga, którą jechał? Jaki sens miało skręcanie na pustkowie, by z powrotem trafić na tę samą szosę? Dlaczego dziewczyna skłamała i skąd się wzięła na tym cholernym wzgórzu?
Nie podobała mu się ta myśl, bardzo mu się nie podobała. Na dodatek pojawiła się jeszcze inna, jakby ktoś obcy wyszeptał ją w jego głowie:
– Aby cię tutaj zwabić, na miejsce twojej podłej zbrodni! Odruchowo spojrzał na otwarte drzwi samochodu. Silnik pracował miarowo, a kluczyki z pilotem tkwiły w stacyjce.
–Zaraz się zamkną i zostanę tutaj sam i będę musiał biec, biec co sił, by ratować życie.
Zrobił krok. Drzwiczki drgnęły. Zrobił drugi. Nie, to nie było złudzenie. Samochód zaczął się zamykać. Rzucił się biegiem i zdążył w ostatniej chwili. Odepchnął je gwałtownie i usiadł bokiem na fotelu. Coś poruszyło się na tylnym siedzeniu. Krzyknął! Odwrócił się gwałtownie, ale oczywiście niczego, ani nikogo tam nie było. Zamknął drzwi i chwilę siedział bez ruchu nie mogąc się uspokoić. Nim ruszył, po dziecinnemu klęknął na fotelu i zlustrował podłogę za jego oparciem. Na czarnej wykładzinie leżał pusty zielony segregator. No tak, spadł jakimś cudem z fotela.
Nim wjechał na szosę, zastanowił się, co zrobić z różami. W końcu zdecydował, że wręczy je żonie, jako kolejny gest na drodze do pojednania. Skończyły się mrzonki, musiał się wziąć w garść. Powolna kawalkada aut przesuwała się przed nim. Zwolnił hamulec i nieco wycofał auto, ponieważ grzeczny kierowca zielonej Skody próbował zrobić mu miejsce, by mógł włączyć się do ruchu. Miał czas. Postanowił zadzwonić do domu, ale gdy wziął do ręki telefon, ten nagle zadzwonił. Nieznany, nieopisany numer. Był pewny, że ktoś w interesach, pewnie z tej trzydziestki awanturników. Nie było dnia, by któryś nie dzwonił i przestał notować w pamięci telefonu ich numery, choćby dlatego, że większość nie miała zwyczaju się przedstawiać. Tym razem dzwoniła ona.
– Widzisz, mówiłam ci, że sama cię znajdę. To wcale nie jest trudne! – Od razu poznał ją po głosie, ale był tak zaskoczony, że zapytał idiotycznie:
– To ty?
– Tak, mój słodki.
– Dlaczego mnie oszukałaś, że tam mieszkasz. Pojechałem dzisiaj…
– Wcale cię nie oszukałam. Co ty mówisz? Po prostu źle szukałeś, nie patrzyłeś w odpowiednią stronę. Między nami mówiąc śmiesznie wyglądałeś, jak się tak rozglądałeś, jak pan na włościach, który ocenia straty, albo zyski. Jakby te pustki były twoją własnością.
– Co ty opowiadasz? Co ty…
– Ale się wystraszyłeś, kiedy drzwiczki zaczęły się zamykać. Przyznaj, że się bałeś. Zresztą nic w tym dziwnego, to straszne miejsce.
Zaniemówił. Musiała obserwować go przez lornetkę. Po co? Skąd się tam wzięła? Nacisnął klawisz, by się rozłączyć, ale ona mówiła dalej. Przycisnął ponownie i jeszcze raz. Jej cichy śmiech wypełnił samochód. Uniósł telefon. Przestała chichotać i zapadła cisza. Popatrzył na wyświetlacz. Połączenie trwało.
– Halo, halo… Jesteś tam? Czego ty chcesz ode mnie?
– Ja od ciebie? Czego ja mogę chcieć od ciebie? Ty chciałeś mnie zwabić, kupiłeś nędzny bukiet za pięć dych, żeby mnie pokryć, ale to ja znalazłam cię pierwsza… i wiesz co, jestem z tego cholernie zadowolona.
– Kim ty jesteś, czego chcesz?
– Każdemu, co mu się należy. Znasz to? Każdemu, co mu się należy.
– Odpieprz się – krzyknął, ale połączenie było już przerwane i nie miał ostatniego słowa.
Otarł twarz z potu. Kolejny raz tego dnia musiał się uspokajać. Wariatka, jakaś cholerna wariatka stanęła na jego drodze. Drżącymi palcami zapisał numer w pamięci telefonu pod hasłem „wariatka” zastanawiając się, czy takie sprawy zgłasza się policji. Bzdura! Przypomniał sobie o porannym, kompromitującym alarmie, jaki podniósł z powodu idiotycznych psów.
To, że tak łatwo go znalazła akurat niespecjalnie go dziwiło. Zarejestrowany na firmę samochód, strona internetowa z numerem telefonu, ale były pewnie i inne sposoby. Dziwne było pytanie o cel jej zabiegów. Coś związanego z biznesem? Nic nie przychodziło mu do głowy. Szantaż z powodu tej parszywej Suni? Za mały kaliber sprawy.
Zadzwonił do domu. Odebrał najmłodszy, Robercik. Przywitał się z synkiem i poprosił, by podał słuchawkę mamie.
– Mamusia nie może rozmawiać, bo przyszła jakaś pani i rozmawiają.
– To zanieś słuchawkę i grzecznie przeproś, bo mam do mamy sprawę.
– Nie mogę, bo są na dworze, a ja jestem przeziębiony.
– To poproś Dawida. Dobrze, kochanie?
– Nie mogę, bo z Arturem lepią bałwana na dworze, a ja nie mogę wychodzić, bo mam chore gardło.
– W takim razie powiedz mamusi, że za godzinę przyjadę. I niech oddzwoni, to po drodze zrobię zakupy. Będziesz pamiętał?
– Nie mogę powiedzieć, bo mamusia płakała i powiedziała, że nie wrócisz.
– Co? – głos uwiązł mu w gardle.
– Bo ta pani jest z policji tatusiu.
– Z jakiej policji, co ty wymyślasz?
– Z normalnej, z policyjnej.
Powtórzył jeszcze raz, że zaraz wróci i przerwał połączenie. To nie miało sensu.
Kamila nie oddzwoniła, ale gdy dotarł do domu, prawie całkowicie się uspokoił. Ich dom był ostatni w szeregu i na przyprószonym świeżym śniegiem asfalcie nie było śladów kół, ani też żadnych odcisków butów pani z policyjnej policji. Malec sobie wymyślił. Bywa i tak. Nie wprowadzał auta do garażu, bo któreś z nich musiało skoczyć jeszcze po zakupy. Na trawniku pysznił się spory bałwan. Bardzo przepisowy z marchewką zamiast nosa, buraczanymi ustami i guzikami z prawdziwych guzików.
Zamknął pilotem bramę i cofnął się, żeby zabrać plik reklam niechlujnie wetknięty do skrzynki na listy. Z bukietem róż w dłoni wszedł na ganek otrzepując wilgotny śnieg z butów.
– Wróciłem! Halo, gdzie jesteście?
W salonie grał telewizor, ale nikt nie odpowiedział. Położył bukiet na szafce, zdjął kurtkę i pochylił się, by rozsznurować buty. Sznurowadła były mokre, nieprzyjemne w dotyku. Pomyślał, że chłopcy lepią pewnie drugiego bałwana w ogrodzie a Robert ogląda ich poczynania przez okno.
– Robert, mały cwaniaku, gdzie się schowałeś?
Na piętrze coś ciężkiego upadło na podłogę. W skarpetach przeszedł przez opuszczony salon. Na wielkim panoramicznym ekranie lwy szarpały wciąż żyjącą zebrę. Na błyszczące lakierem schody ktoś naniósł z dworu mokrego śniegu. Wbiegł poruszony nagłym niepokojem.
– … tym razem rodzina lwów miała więcej szczęścia – powiedział spiker za jego plecami.
– W przeciwieństwie do ciebie! – powiedziała dziewczyna.
Stała zupełnie naga, oparta o ścianę korytarza i bawiła się jego własnym myśliwskim nożem. Widział wszystko tak dokładnie, każdy najdrobniejszy szczegół mógł rozpatrzeć z niezwykłą, wprost nieludzką ostrością, ale jednocześnie nie potrafił rozszyfrować sensu tego co widział. Ostrze noża lśniło w bladym świetle zimowego dnia wpadającym przez owalne, uchylone teraz okno. Na ścianach i jasnej wykładzinie widział rozpryski krwi. Jej krople poruszały się, spływały w dół.
Wyrwał jej nóż, odrzucił go pod okno i uderzył ją pięścią w twarz tak mocno, że poczuł ból w ramieniu. Jej głowa odskoczyła gwałtownie, ale ona sama nawet nie drgnęła, nie osunęła się na ziemię, tylko zaczęła się śmiać. Uderzył ponownie i przygniótł ją do ściany.
– Co zrobiłaś? Co zrobiłaś? – ryczał w szale rozpaczy.
– Masz na mnie ochotę? – śmiała się. Drobinki jej śliny spryskały mu twarz. Uderzył ją głową. Nie czuł nic, już żadnego bólu, cały był wściekłością.
– Mówiłam ci przecież, że każdy dostanie to, co mu się należy! Każdy! Czas pokory się skończył. – zaśmiała się i nagle odepchnęła go z taką mocą, że odbił się o przeciwną ścianę korytarza. Nim zdążył zareagować podniosła go, jakby był dzieckiem i cisnęła na ziemię. Stracił przytomność.
Ocknął się w ciemności. Nie był skrępowany, siedział w fotelu. Spróbował się podnieść. Chciał się poderwać, ale ból był nie do zniesienia. Zagryzł wargi i powoli zaczął wstawać. Stała za nim i z powrotem wcisnęła go między poręcze.
– Straciłeś przytomność i minęło wiele godzin, zapadła noc, ale teraz musisz się skoncentrować, bo chodzi o życie twoich synów – powiedziała.
– Co zrobiłaś Kamili, co ty…
– Nie muszę ci tego mówić, ale powiem, żeby cię uspokoić. Twoja żona odeszła. Powiedziałam jej wszystko o tobie. Nie miała wyboru. Kto chciałby żyć pod jednym dachem z potworem? Pozwoliłam zabrać jej najmłodszego chłopca. Uznałam, że powinien być przy matce.
Zgroza paraliżowała go do tego stopnia, że nie mógł wykrztusić z siebie żadnego więcej pytania i na chwilę zapadła cisza. Wtedy usłyszał stłumione, dochodzące zza ściany jęki.
– To twoi synowie. Żyją, ale nie wiem, jak długo wytrzymają. To dobrzy chłopcy, nie zrobiłam im krzywdy. Może myślą, że to zabawa w wiązanie i kneblowanie? Dzieci mają swoje fantazje. Moje też miały. Wyobrażasz to sobie? Nie odeszły ode mnie, a zżerałam je jedno po drugim. Matka to matka, prawda?
Odszukała w ciemności jego dłoń i wetknęła mu w nią kubek. Przełamując ból i pomagając sobie drugą ręką udało mu się unieść go do ust i napić się. Płyn był letni, obrzydliwy, słono kwaśny, mdły. Kubek wypadł mu z ręki i jego zawartość chlusnęła na kolana.
– Oj, świntuszku, świntuszku. To tylko woda z krwią. Zaraz włączę światło i zobaczysz, co narobiłeś. Tylko się trochę ogarnę, bo mógłbyś się przerazić, a tego nie chcę.
Krzątała się przez chwilę w ciemności, ale choć próbował, nie był w stanie się podnieść. Wyciągnął przed siebie prawą rękę i dotknął ściany. Wtedy w drugim końcu pokoju zapaliła lampkę stojącą na biurku. Ciemność zmieniła się w pełzający niepewny mrok. Ściana przed nim była gładka i pusta. Wtedy poderwała go w górę razem z fotelem i zaniosła na środek pokoju. Odruchowo z przerażenia zamknął oczy, a kiedy uderzyła go otwartą dłonią w policzek i je otworzył, przez chwilę nie potrafił zrozumieć tego, co zobaczył.
Pod ścianą leżała Kamila, przykryta wyrzuconymi z komody ręcznikami, spod których na jasny parkiet wyciekła i zakrzepła krew. Przed nim stał stolik zabrany z pokoju chłopców, na którego blacie majaczył cień pętli. Uniósł wzrok. Pętla zastąpiła żyrandol. O mało nie zwymiotował, zakręciło mu się w głowie.
– Tylko mi tu nie mdlej!
– Gdzie jest mój syn? Jezu!
– Zaraz go zobaczysz.
Wyszła zza fotela i ujrzał ją taką, jaka była w rzeczywistości. Częściowo pokryta sierścią, z pyskiem ociekającym śliną, który pomimo potwornego zniekształcenia nadal był ludzką twarzą. Gruzłowate mięśnie kończyn, sposób w jaki się poruszała, jakby kucając. Jej widok był nie do zniesienia. Zwymiotował na własną pierś nawet nie próbując odwrócić głowy.
– Już nie jestem piękna, na razie nie jestem piękna – zaśmiała się.
Jej głos nadal był głosem młodej dziewczyny. Gdyby mógł zamknąć oczy, ale stać go było tylko na bezgłośne poruszenie ustami.
– Jeszcze chwilą, a będzie po wszystkim. Wiem, że to prawdziwa próba charakteru, ale to tylko kawałek surowego mięsa. Jeśli zjesz, ocalisz siebie i swoich synów. Proste, prawda? Odejdę wtedy, po prostu odejdę. Natychmiast odejdę, a ty jakoś się dowleczesz, uwolnisz ich, wezwą pomoc. Zobacz!
Na białym talerzu kawałek mięsa. Starannie wykrojony. Tylko trochę większy niż kostka do gry. Obok odrobina buraczków z chrzanem.
– To bardzo delikatne mięso. Dlatego wybrałam Robusia. Tak na niego mówiłeś, prawda?
Stracił przytomność. Jeszcze dwukrotnie ją odzyskiwał. Raz, gdy poczuł w ustach surowe mięso. Walczył z całych sił, próbując wypluć, zacisnąć zęby. W końcu spróbował ją ugryźć, a wtedy to się stało. Połknął potworny kęs i znowu zapadł w ciemność.
Jeszcze raz powrócił do przytomności. Już z pętlą na szyi. Teraz nie czuł bólu i widział wszystko z krystaliczną czystością. Przez chwilę. Kudłaty potwór podtrzymywał go na taborecie w wyprostowanej pozycji. Ohydny łeb niknął między jego udami. Pod ścianą leżeli jego martwi synowie. Już nawet nie czuł rozpaczy. Nic nie czuł.
– Każdemu, co mu się należy – wychrypiał stwór i pozwolił mu wreszcie umrzeć.
Dom był zamknięty od środka. Pies wył całą noc i w końcu sąsiadka zadzwoniła do matki mordercy, a ta po daremnych próbach sforsowania drzwi wezwała nas. Na miejscu byliśmy przed dziesiątą. Drzwi, jak się później okazało były zabarykadowane od wewnątrz. Weszliśmy oknem. To, co zastaliśmy na piętrze opisałem powyżej w formie zbeletryzowanej. Truizmem byłoby stwierdzić, że ani ja, ani nikt z ekipy nie widział nigdy wcześniej niczego podobnego. Żadnego śladu udziału osób trzecich, odcisków palców. Szaleństwo. Trwające kilkanaście godzin szaleństwo. Orgia potworności. I żadnych motywów. Dobrze usytuowani, spokojni. Jego wspólnik co prawda opowiadał o niesnaskach, ale nie znał żadnych konkretnych powodów. On czuł się odepchnięty. Nic więcej.
Jej matka opowiedziała z kolei, że jedną z przyczyn był pies. Córka podejrzewała, że mąż wywiózł sukę ze szczeniakami i gdzieś porzucił, co bardzo ją wzburzyło, ale suczka najwyraźniej się znalazła.
Przez czas, gdy dopełniała się zbrodnia była zamknięta w sypialni na parterze. To taki mały płowy kundelek. Nakarmiłem ją wędliną z lodówki, a że nikt z rodziny nie chciał jej zabrać, przyjechali po nią ze schroniska. Wyjątkowo, co podkreślili, zupełnie tak, jakby policja na co dzień szafowała psami. Suczka była bardzo grzeczna i ładna i pomyślałem, że być może święta Bożego Narodzenia okażą się dla niej szczęśliwe, że ktoś ją przygarnie.
Tamtego dnia wróciłem do domu bardzo późno. Byłem potwornie zmęczony. Nie chciało mi się nawet napalić w centralnym. Nalałem sobie pół szklanki wódki, doprawiłem sokiem pomarańczowym i siedziałem gapiąc się na telewizję. W domu nie było nawet zbyt zimno. Co prawda z ust unosiła mi się para, mieszając się z dymem papierosów, ale bardziej przygnębiała mnie pustka i cisza.
Pod choinką ułożyłem już prezenty dla chłopców, bo drugi dzień świąt mieli spędzić ze mną. Księżyc świecił jasno. Pamiętam, że decyzję podjąłem patrząc przez okno na pokryty grubą warstwą śniegu ogródek warzywny. Byłem pewny, że chłopcy się ucieszą, a weekendowe wizyty u taty będą weselsze i bardziej przez nich oczekiwane. Chodziło też o mnie, o tę przeklętą ciszę, która witała mnie popołudniami i żegnała, gdy wychodziłem rano.
I chłopcy ucieszyli się. Śmiechom i zabawie nie było końca. Sunia okazała się świetnym towarzyszem zabaw i za każdym razem, gdy muszą wracać do mamy, mam wrażenie, że bardziej tęsknią za nią, niż za mną.
Nawet teraz, gdy wszystko wiem, gdy wszystko co miała do opowiedzenia, opowiedziała, nie mogę zdobyć się na jej potępienie.
– Kocham cię – mówi gładząc mnie wąską delikatną dłonią po policzku. Jej brązowe oczy błyszczą w półmroku.
Przestałem pytać, rozdrapywać rany. Jest mi potrzebna, a ja jej.
– Nigdy cię nie skrzywdzę – mówię.
Ona w to wierzy, a ja nie mam przecież żadnego wyboru. Muszę być jej wierny do końca.
komentarze
Panie Jacku!
Miło, że nadal Pan pisze.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 30.12.2015 - 11:07Panie Jureczku
... i Pan mi w tym nie przeszkodzi swym lekkimi szyderstwem.
Jacek Jarecki -- 31.12.2015 - 16:29Panie Jacku!
Gdzieżbym śmiał!?
Spełnienia połowy marzeń w Nowym Roku.
Pozdrowienia dla Iwony.
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 01.01.2016 - 09:53