Żółtek chciał rozpakować walizkę, ale oddaliłem go ruchem dłoni. Jeszcze tego brakowało, by obcy grzebał w moich rzeczach. Zagdakał po swojemu i wyszedł kłaniając się nisko. Nie znoszę ich układności, ustawicznych pokłonów i przepraszających uśmiechów. Jest w tym ceremonialnym obejściu coś nieznośnie fałszywego.
Zdjąłem płaszcz i sprawdziłem kostuchą pokój. Zgodnie z obietnicą złożoną mi przez Szefa był czysty i niewinny. Nawet purpurowa linia gniewu była ledwie widocznym przecinkiem. No tak – dla mnie to był hotel, ale w zasadzie to sanatorium, a po kuracjuszach trudno się spodziewać większych ekscesów, tym bardziej, że średni wiek moich współmieszkańców przekraczał siedemdziesiąt lat, co wynikało z wręczonego mi przed wyjazdem, nasyconego zgoła niepotrzebnymi faktami dossier.
Według tego samego, zamkniętego w chińskim jaju źródła, obok szczupłej polskiej załogi w Lwim Grodzie pracowało stu dwudziestu trzech Chińczyków. Jasne, że byłem przygotowany na ich stałą obecność, ale nie spodziewałem się, że przed szlabanem Chińczyk zabierze mi kluczyki żeby prawidłowo zaparkować mojego Chimerdesa, że inny wyrwie mi walizkę, że w ciasnej automatycznej windzie spotkam chińskiego windziarza w absurdalnej żółtej rogatywce, ani że na moim piętrze trzech Chińczyków będzie siedziało pod plastikową palmą i na mój widok zakrzykną chórem:
– Do usług szanownego pana!
Ktoś mógłby z tego co napisałem wysnuć wniosek, że jestem rasistą. Nic z tego. Po prostu nie rozumiałem zasad rządzących inwazją, bo to przecież była inwazja.
Złożyłem kostuchę i razem z portfelem schowałem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Szelki z bronią cisnąłem na kanapę i tłumiąc złość lekko kopnąłem walizkę, po czym wyszedłem na balkon i przez chwilę napawałem się widokiem zasnutej deszczem góry Parkowej. Przede mną majaczyły łagodne garby wzniesień, ale wraz z zasiedloną przez Łemków Krynicą Dolną kryły się prawie całkowicie w tumanach mgły. Gdzieniegdzie błysnęła złocista kopułka, zaświecił się i zgasł chybotliwy lampion. Na lepiej widocznym fragmencie deptaku nie było nikogo poza maszerującą ze śpiewem kolumną chińskich dzieci ubranych w identyczne żółte kurtki z kapturami.
Pode mną, na półkolistym porośniętym szmaragdową trawą tarasie stał kolejny Żółtek ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy o barwie dojrzałej cytryny. Widząc, że wyszedłem odrzucił kaptur i zadzierając głowę zaczął terkotać zachwalając atrakcje z jakich mogę skorzystać w Lwim Grodzie podczas brzydkiej, niezachęcającej do spacerów pogody. Gdy doszedł do nauki gry w ping ponga, oczywiście prowadzonej przez najlepszych w świecie chińskich instruktorów, bezskutecznie spróbowałem mu przerwać.
Wycofałem się w głąb pokoju, ale nawet to nie zniechęciło profesjonalnego informatora i nadal roztaczał przede mną obietnice fantastycznego relaksu. Na szczęście w narożnym apartamencie był jeszcze jeden balkon pod którym nie było tarasu z informatorem. Przesunąłem fotel i rozsiadłem się wygodnie ze szklanką whisky w dłoni.
Teraz miałem przed sobą niejasny zarys Jaworzyny, na szczycie której znaleziono drugiego kwietnia zwłoki pary zdekapitowanych turystów. Głowy znaleziono nazajutrz w tutejszej wannie do hydromasażu. Wedle policji, ich dyskretne podrzucenie było praktycznie niemożliwe. Pomieszczenie zamykano na noc a zapisy monitoringu zdawały się nie budzić zastrzeżeń i niczego podejrzanego nie wykazały. Poza tym, dzielni chińscy ochroniarze czuwali nad bezpieczeństwem gości przez całą dobę.
Choć potworna ostentacja tej zbrodni uczyniła ją tematem medialnym, była to w końcu sprawa lokalna do czasu, gdy w Poznaniu w identyczny sposób potraktowano czterech, a miesiąc później w Chrzanowie ośmiu naszych współobywateli.
Za każdym razem głowy odnajdowano w miejscach, do których swobodny dostęp był niemożliwy. Ilość danych rosła, piętrzyły się analizy zapisów, ale nadal wszyscy tkwiliśmy w chaosie kompletnej niewiedzy. Oczywiście, służby przeryły ponownie Krynicę przed moim przyjazdem, a i obecnie była naszpikowana agentami, ale śledztwo nadal nie przynosiło żadnych wymiernych efektów. Wedle upiornego kalendarza za cztery dni mogło zginąć szesnaście osób.
Szef wysyłając mnie na miejsce pierwszej zbrodni obdarzył mnie wszelkimi będącymi w jego zakresie prerogatywami, ale nie potrafił jasno sprecyzować zadania. Ot, miałem się rozejrzeć i zauważyć coś, co może pomóc w zapobieżeniu kolejnej tragedii. Owszem, byłem znany ze skutecznego „rozglądania się” i żaden agent nie miał takiego drygu w posługiwaniu się kostuchą, ale powiedziałem mu wprost, że jest już za późno. Niby przyznał mi rację i wielokrotnie podkreślał, że nie oczekuje cudów, ale jednocześnie czułem, jak rozpaczliwie pragnie, by stał się cud.
– Tylko bez polityki! Tylko polityki mi w to nie mieszaj! – powtarzał jak kataryna, gdy wręczał mi karty kolejnych upoważnień.
Jak pominąć aspekt polityczny, skoro pierwsza zbrodnia miała miejsce w dniu podpisania przez Cesarza dekretu o wyborze prezydenta polskiej prowincji, szumnie nazywanej Złotym Pazurem Smoka, a ta oczekiwana miała mieć miejsce w dniu wyborów?
Służby jak najbardziej uznawały serię mordów za sprawę polityczną, tylko nikt nie wiedział, jaka to polityka stoi za masowym ścinaniem głów. Kandydat był jeden, jak to bywa w uczciwym Cesarstwie, a udział w wyborach choć oficjalnie nieobowiązkowy, wymuszał system złotej karty. Jak niby przeżyć pięć lat bez dostępu do darmowej rozrywki?
– Na Księżycu minęły dwa lata, a mimo to… – zachęcał mnie szef, przypominając mój słynny w swoim czasie tryumf. Tyle tylko, że na Księżycu żyje znacznie mniej ludzi niż w takim choćby Poznaniu i zasadniczo nie kręci się tam byle łazęga.
– Chcę absolutnego spokoju. Żadnych kontaktów, dysków nad głową…
– Żadnych dysków! – Szef się uśmiechnął i podniósł palce w zakazanym geście przysięgi.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wejść do kapiącej od złoceń restauracji usytuowanej na wprost sanatorium, ale uznałem, że jako potencjalny punkt obserwacyjny została na pewno sprawdzona na wszystkie możliwe sposoby. W końcu zdecydowałem się i podszedłem do drżącego w zacinającym deszczu kolorowego hologramu reklamującego niewielką, pomalowaną w latawce i sympatyczne smoki świątynię.
Napis głosił, że mam przed sobą Ekumeniczny Kościół imienia Franciszka, dawniej pod wezwaniem NMP. Zażądałem przetłumaczenia skrótu i nadal niewiele rozumiejąc wszedłem do środka.
Minąłem mieniącą się tęczowo niewielką fontannę pomyślności, ale nie uznałem za stosowne z niej zaczerpnąć. Wnętrze było dziwnie mroczne. Bywa, że obowiązki oficjalne, które czasem spełniam, zmuszają mnie do wizyt w miejscach kultu, ale tutaj nie było oślepiającego światła ani nawet błękitnych obłoczków w których pojawiają się twarze największych mędrców w historii ludzkości.
Zamiast siedzisk stały dwa rzędy ławek i kilkanaście krzeseł, a zamiast robota kameleona spotkałem ubranego na czarno człowieka zajętego gaszeniem świec. Próbowałem przywołać skromny zasób wiedzy odnoszącej się do obowiązujących zasad, ale poza mętnym wnioskiem, że to co widzę nie jest prawidłowe, niczego więcej nie potrafiłem wymyślić.
– Witam w naszej skromnej świątyni – powiedział wycierając dłonie i ruszył w moim kierunku.
Skinąłem głową, ale nim zdążyłem odpowiedzieć na powitanie – on pospiesznie, jakby chciał wyjaśnić nieporozumienie, które jeszcze nie zaszło, dodał:
– Wszystko, co pan teraz widzi to scenografia przygotowana dla potrzeb przedstawienia, które przygotowujemy dla kuracjuszy. Nie uwierzy pan, ale inscenizacje dawnych obrzędów religijnych cieszą się wielkim powodzeniem. Wpływy z biletów, pan rozumie…
– Czy to nie jest aby?… –
– Oczywiście mamy wszelkie potrzebne zezwolenia i używamy stosownych formuł…
– Niech pan da spokój – tym razem ja mu przerwałem – Zupełnie mnie to nie obchodzi. Zresztą, kto by się wyznał w tym gąszczu przepisów. Dla mnie możecie nawet wierzyć w Boga. Jestem tutaj w sprawie kwietniowych morderstw. – Zacząłem tak otwarcie, licząc na wywołanie reakcji, ale jego gładko wygolona twarz pozostała niewzruszona.
– Cóż mógłbym wiedzieć o tej strasznej tragedii?
– Tak naprawdę sądziłem, że zastanę tutaj tylko robota kameleona, a wszedłem, by sprawdzić kostuchą samo miejsce. Jednak skoro zastałem pana, chyba możemy zamienić kilka słów?
– Jasne, oczywiście! – Gorliwie pokiwał głową i z uśmiechem zaprosił mnie, bym szedł za nim. Uznał też za stosowne dodać, że robot kameleon zaniemógł i przebywa na badaniach w centrali.
Czujnie rozejrzałem się po niewielkim, zagraconym dziwacznymi meblami pomieszczeniu, ale posłusznie usiadłem we wskazanym fotelu. Podczas gdy mój gospodarz mieszał drinki, sięgnąłem po książkę leżącą na podręcznym stoliku. Otwarłem ją na chybił trafił i odczytałem fragment:
„Bo któż wie, co jest dobre dla człowieka w tym żywocie przez liczbę dni jego marności, które jak cień przemijają? A kto powie człowiekowi, co będzie po nim pod słońcem?”
– Kiedy urządzacie to przedstawienie? – spytałem, starając się nadać głosowi neutralne brzmienie, ale przeczytany fragment mocno mnie zaniepokoił. Czyżbym miał w ręku zakazaną księgę?
– Codziennie o dziewiętnastej.
– Codziennie? To jest aż tylu chętnych? – Byłem zdumiony. Nie interesuję się obrzędami, ale media prawie codziennie donoszą o przekształcaniu świątyń w obiekty użyteczności publicznej z powodu braku zainteresowania wiernych.
Usiadł naprzeciwko. Drink był akurat taki, jakiego potrzebowałem. Przez chwilę milczeliśmy, ponieważ do głowy nie przychodziło mi żadne sensowne pytanie, a uznałem za nietakt rozkładanie akurat w tej chwili Kostuchy i skanowanie pomieszczenia.
– Pan szuka zabójcy? Przecież to śledztwo było tak szczegółowe, tak dokładne… Nadal zresztą trwają przesłuchania. Ze mną rozmawiali dwukrotnie, raz tutaj…
– I nadal giną ludzie! – wtrąciłem.
– Wiem, wszyscy o tym mówią. Rosnący ciąg. Za trzy dni ma zginąć szesnastu, prawda?
– Nie dopuścimy do tego. Mogę pana zapewnić…
– Za miesiąc trzydziestu dwóch. Za dwa miesiące sześćdziesięciu czterech. Obliczyliście, kiedy zginie ostatni człowiek na Ziemi, bo jak tak dalej pójdzie…
– Co też pan opowiada?
– Jest taka stara opowieść o szachownicy, na której kładziono w takim trybie ziarna zboża.
– Znam przecież tę bajkę, ale te apokaliptyczne gadki niech pozostaną domeną idiotów szukających sensacji, nawiedzonych dziennikarzy tabloidów…
– Doprawdy? Nadal nie macie żadnych śladów. Odcięte głowy znajdujecie w miejscach do których nie można wejść, by nie być zauważonym. Mylę się?
– I sugeruje pan, że za kilka miesięcy będziemy znajdować po kilka tysięcy ofiar, a potem piramidy głów?
– Nie, po co? To się wkrótce skończy. To sygnał, żebyście zauważyli ciąg. Ludzie ciągle umierają. Później to już będzie tylko statystyka.
– Stek bredni! W podobny sposób zginęło na razie tylko czternaście osób. To ewidentnie dzieło pieprzonych terrorystów, a i terminy zamachów nie są przypadkowe. Chyba pan zauważył?
– Ach, więc to sprawa polityczna, dobrze rozumiem? – W jego głosie wyczułem jawną kpinę.
Oj, tu mnie trafił! Od razu zobaczyłem łysą głowę szefa i wyciągnięty w moim kierunku palec.
– Tylko bez polityki, tylko bez polityki!
Pomimo to szybko zripostowałem:
– Na pewno nie jest to kwestia religijna!
Zamrugałem gwałtownie, ale szef, którego sobie wyobraziłem, nie znikał. Jego korpus wyrastał ze stojącego pod ścianą, zakurzonego, lekko pochylonego blatu. Palec wskazujący nadal był wycelowany we mnie, a łysa jajowata głowa kiwała się miarowo, jakby była umocowana na sprężynie.
– Co się stało? Zobaczył pan ducha? – kpił ze mnie.
– Jajowód! – Coś powiedziało we mnie i usłyszałem własny śmiech dochodzący spod sufitu. Maleńki kotek z czerwoną kokardką wgramolił się na moje kolana i zaczął miauczeć rozdzierająco. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Inne koty nadbiegały zewsząd i wspinały się na mnie mrucząc zawzięcie. Zrobiło mi się ciepło, cieplutko. Cichutko grała kocia orkiestra, szef nucił „Cichą noc”. Nagle zgasło światło.
Przebudziłem się siedząc w fotelu. Otaczające mnie kamienne ściany ociekały wodą, ale światło padające na pysk pół człowieka pół byka było ciepłe, jak światło sierpniowego słońca.
– Na pożegnanie wyświetlę panu film – powiedział Minotaur.
Wyglądał na szczęśliwego. Opowiedział, że ma w labiryncie wszelkie możliwe udogodnienia. Nie, żeby zaraz grający melodie kibelek, ale bieżącą wodę, ekspres do kawy, biblioteczkę, kino domowe.
– Kino labiryntowe – śmiał się Minotaur.
Zauważyłem, że ma też pudelka, świnki morskie, kilka garniturów i sukienek, lampę i wielkie jak łodzie rybackie skórzane fotele. Ma też prawdziwą łódź, i barek, i kostkarkę do lodu.
– I przestrzeni, ile zapragnę w labiryncie – dodał Minotaur.
Rozmawialiśmy o śmierci. W jego towarzystwie czułem się bezpieczny, ponieważ nie jestem młodzieńcem ani panną. On też chłop niczego sobie. Wiadomo, że byczy kark – spogląda bokiem jak kruk. Opowiadał, że codziennie ćwiczy we własnej siłowni, szerzej o życiu, trudnym dzieciństwie i swoich marzeniach, problemach nękających świat zewnętrzny. Trochę geopolitycznie, trochę popkulturowo. Nawet ciekawie, z zębem.
Potem przeszliśmy do biblioteki na szklaneczkę i cygaro.
– Ariadna! – zawołał – Kochanie!
– Zaraz przyjdę, już kończę!
To jednak nie jego sukienki. Ariadna – dziwne imię – gdzieś już je słyszałem. Cholera, człowiek taki zapędzony.
– Jaka to kobieta, jaka gospodyni. Wiśnie dryluje. Setki, tysiące wiśni. Cała we krwi wiśniowej, pachnącej.
Tak mnie coś tknęło w kontekście wiśni. W tym samym momencie on chwycił mój dyktafon i wyłączył. Ręka sękata – łapa nie ręka. Wstał, rogami ogarnął sufit z pajęczyny. Źle to wyglądało, ale to był tylko pokaz siły. Z ulgą opadłem na fotel, a on się śmiał i śmiał.
– W tym świetle, jak tak trochę ramionami, sam pan widział. Jest coś, nie?
– Oj, jest, jest! – przytaknąłem gorliwie.
– Panie Minotaurze – Włączyłem ponownie dyktafon – Panie Tezeuszu, co pan sądzi o kulcie kosmicznej maciory zjadającej własne prosięta?
– Cóż – założył nogę na nogę, odchylił się w tył – Ludzie tam, poza labiryntem to w większości barbarzyńcy, niewolnicy czasu. Przepraszam, jeśli pana uraziłem – uśmiecha się miło i unosi szklaneczkę.
– Nie przedobrzyłeś?
– Ani trochę, zaraz się zbudzi.
– Kto to mówi? – zapytałem, bo wciąż widziałem pijącego Minotaura, a on nie wyglądał na brzuchomówcę.
– Słyszy nas. Już dobrze.
Obraz groty zamazał się. Spróbowałem otworzyć oczy, ale czułem, że zwymiotuję, jeśli to zrobię. Jakbym leżał na wirującej tarczy.
Mówili z takim przekonaniem, argumentowali tak poważnie, że w zasadzie powinienem podziękować im za to, że mnie związali.
– Może jeszcze mam wam podziękować za to, że zatruliście mnie jakimś świństwem i związaliście? – zapytałem w końcu, nie starając się ukryć sarkazmu.
– Byłeś zbyt pewny siebie, żeby mnie spokojnie wysłuchać. Poza tym to był plan twojego szefa, a on dobrze cię poznał przez te wszystkie lata.
Siedzący obok kapłana grubas chrząknął znacząco i dodał z uśmiechem wskazując na opartego o ścianę Chińczyka.
– Brat Lee jest mistrzem karate i w razie awantury mogłoby zrobić się nieprzyjemnie.
– To przecież wariactwo, wasza opowieść jest szalona! Podróże w czasie są niemożliwe…
– Człowieku małej wiary, przecież przed chwilą taką odbyłeś. Już zapomniałeś?
– Doprawdy? Wsadziliście mi na głowę jakieś pudło, które wywołało wspomnienia sprzed kilku godzin. Sprawdzałem pokój w Lwim Grodzie, wyszedłem na balkon… To ma być podróż w czasie?
– Jesteś najlepszym na świecie szperaczem mentalnym. Przecież ty nawet nie potrzebujesz Kostuchy i właśnie dlatego zostałeś wybrany. Możesz uratować ludzkość przed zagładą.
Cóż za wielkie słowa, jaki patos! Droczyłem się z nimi tylko dla zachowania formy. Przeżycie, które mi zafundowali było w stu procentach realne i nie mogłem się doczekać wyruszenia w podróż. Tyle, że nie wierzyłem w ich opowieść o uwolnionym z podziemia szatanie, ani tym bardziej o gwiezdnym wybawcy.
– Jeśli nie uwierzysz, misja się nie powiedzie. Dlatego najpierw wyruszysz w przyszłość – powiedział grubas i rozciął, krępujące mnie więzy.
– Byłem tam – dodał kapłan. – To nic przyjemnego.
– Twoja dusza unosi się…
Podróż w przyszłość to seria błyskawicznych przesiadek z ciała w ciało. Nie żadne wczuwanie się w cudzą świadomość, raczej seria gwałtownych wyładowań, rozbłysków.
Ciemność, ciemność nade mną.
Rozjaśnia się – to jednak tylko zachmurzone, wieczorne niebo. Coś krąży nade mną, wiruje.
Do tego słyszę głos automatycznej sekretarki w mojej głowie. Każe mi wstać i rozejrzeć się. Podrywam się i lecę nad wymarłym miastem, okrążam Ziemię szukając śladów człowieka, ale widzę tylko porośnięte trawą szkielety. Niedźwiedzia turlającego ludzką czaszkę, kozy uciekające w popłochu przed stadem psów. Są i oni. Czarne kolumny na niebie.
– Jesteście nam potrzebni, jako rasa, jako sojusznik. Po prostu nie zdążyliśmy na czas. Nasi obserwatorzy nie przewidzieli takiego upadku. Tego, że znajdą się ludzie, którzy uwolnią zło tak potężne tylko po to, by stanąć do walki z Bogiem. Nie zdążyliśmy.
– Ale dlaczego, skoro potraficie, zlecacie nam, mnie… takie zadanie?
– Zabiliśmy zło, ale nie będąc ludźmi nie potrafimy wśród trylionów chwil, miliardów losów znaleźć tego, który zadecydował o rozpoczęciu zagłady. Ponoć ty… – Głos się łamie, zamiera. Przez chwilę słyszę:
– Nie ma nas w domu, pewnie dobrze się bawimy. Jeśli koniecznie musisz, zostaw wiadomość.
Potem i to cichnie. Unoszę się coraz wyżej i wyżej. Już nie jestem człowiekiem. Widzę we wszystkich kierunkach równocześnie. Nie umiem, mój mózg nie potrafi przetworzyć danych. Zapadam się!
– Już dobrze, dobrze!
Trzęsę się, ale oni mocno mnie trzymają. Potem piję wodę i na chwilę zapadam w sen.
– Będziesz, niczym korek ciśnięty na fale wzburzonego oceanu. Mamy dużo czasu, wiele prób. Zmiany, jakich dokonasz, będą miały wpływ na teraźniejszość, a rozumiesz, że im głębiej się zapuścisz w czas, tym będą rozleglejsze.
– Nie mogę się po prostu cofnąć i nie dopuścić do uwolnienia tego jakiegoś szatana? Ktoś przecież za to odpowiada, przywódcy, którzy… – Patrzę po ich twarzach i od razu wiem, że sami już tego próbowali. Spuszczają głowy.
– To nie takie proste. Ty jesteś naszą ostatnią nadzieją. My próbowaliśmy, wielu próbowało. Siedmiu naszych odpoczywa w bezimiennych mogiłach.
Pytam o efekty. Przez chwilę panuje cisza.
– Nie mieliśmy wskazówek i zaczęliśmy od złego końca. Myśleliśmy, że likwidując zło w zarodku…
– Krótko mówiąc – Kapłan wszedł grubasowi w słowo:
– Najpierw zlikwidowałem największe potwory dwudziestego wieku: Lenina, Hitlera, Stalina i Mao Zedonga i wielu, wielu innych.
– Kogo? – Nazwiska, które wymienił słyszałem po raz pierwszy.
– No właśnie! W ten sposób zmieniliśmy przyszłość, czyli teraźniejszość, ale w Poznaniu zginęli kolejni ludzie, co znaczy, że nie zatrzymaliśmy procesu zagłady – Mówił długo, podawał przykłady, ale im dłużej trwały jego wyjaśnienie, tym były trudniejsze do pojęcia.
– Twierdzisz, że ty, kapłan zabijałeś, dusiłeś noworodki wchodząc w ciała jakichś ludzi w przeszłości i mimo tego, że wyeliminowałeś najgorszych, nic się nie zmieniło. To jaki w tym sens?
– Ciężko będzie ci to pojąć. Gdybyś czytywał literaturę fantastyczno-naukową, ale przecież w twojej rzeczywistości taka literatura nigdy się nie rozwinęła, od razu byś pojął. Używając aparatu stworzonego przez obcych jesteśmy niejako poza czasem, ale ty razem z całym światem uległeś nieodwracalnym przekształceniom. Przedtem – zawahał się – w dwa tysiące szesnastym roku ludzie nie mieli baz na Księżycu czy Marsie i nie latali do gwiazd. Europa nie była częścią Cesarstwa, a religia…
Straciłem cierpliwość.
– Bzdury, stek bzdur! Podajecie mi narkotyk, mam po nim cholerne wizje i to wszystko.
– Musisz uwierzyć, bo inaczej nic nie zdziałasz. Bez wiary nic nie poradzisz. Na szczęście tutaj, w zasięgu działania aparatu mamy nieco książek, filmy o świecie, który zmieniliśmy raz na zawsze.
– Spreparowane gówno!
Zejdę głębiej, aż do granicy. Zaciskam zęby, ale ból jest nie do zniesienia i muszę wyhamować. Idę leśną, wydeptaną przez zwierzęta ścieżką. Przez chwilę sycę się siłą i zręcznością ciała mojego dalekiego przodka.
Łuk przewieszony przez plecy, kołczan i krótka dzida w ręku. To tylko chwila, bo prawie natychmiast wyczuwam w nim niepokój i uciekam. On zatrzymuje się i rozgląda z lękiem. Czuję narastający w nim niepokój i podrywam się w górę. Widzę go teraz, jak ociera pot z czoła. Ciekawe, jak głęboko sięgnął do mojej świadomości przez te kilkadziesiąt sekund.
Pode mną niekończący się las. Na południu widzę wzbijającą się ku jasnemu niebu wąską smugę dymu. Koncentruję się i zaczynam wyczuwać ludzi. Dwie, może trzy rodziny.
Jeszcze wyżej, aby określić czas próbuję znaleźć jakieś osiedle, miasto. W końcu dostrzegłem gród nad rzeką otoczony wałem i nastroszony świeżo ociosanym ostrokołem. Nie poznaję lokalizacji, bo w tak dawnych czasach nie było zwyczaju stawiania przy drogach tablic z nazwą miasta. Równie dobrze może to być dziewiąty, jak i jedenasty wiek. Nie rozumiem języka w jakim wykłócają się zgromadzeni na zwodzonym moście. To nie ma sensu. Decyduję się na powrót. Rozumiem, że muszę to jakoś usystematyzować, bo dotychczasowe próby to tylko nic nie wnosząca szarpanina.
– Umrzesz – powiedział spokojnie Lee.
– Wszyscy umrzemy – odpowiedziałem sentencjonalnie.
– Musisz przerwać badania choć na dwa dni. To powinno wystarczyć do częściowej regeneracji. Jeśli tego nie zrobisz z kolejnej wyprawy nie będziesz miał dokąd wrócić.
– To przyspiesza!
– To nie wyścig. Nawet nie wiemy, czy zdarzenie w Tanganice ma coś wspólnego z serią.
– Jasne, ponad dwa tysiące głów w gabinecie brytyjskiego gubernatora to czysty przypadek. Daj spokój, Lee.
Nogi uginają się pode mną, gdy Lee prowadzi mnie do łazienki. Siedząc na klozecie wymiotuję do wanny a potem tracę przytomność. Budzę się w łóżku. Lee obmywa gąbką moje zwiotczałe ciało.
– Gdzie klecha? – pytam.
– Odpoczywaj, podałem ci preparaty wzmacniające.
– Gdzie klecha? – powtarzam i nagle czuję, że to decydujący moment, że czegoś ważnego się dowiem, czegoś co mi umknęło, czego nie potrafiłem wyczuć.
– Próbuje. Gruby mu asystuje.
– Jak to? Przecież aparat jest tutaj.
– Są dwa. Nim ciebie ściągnęliśmy… Ludzie, nasi towarzysze, którzy poświęcili życie.
– Czy oni umarli podczas podróży?
Przez chwilę waham się, ale przecież bez asystenta i tak nie mógłbym wyruszyć w podróż. Nagle wszystko rozumiem. Ułożyłem układankę. Biorę głęboki oddech i dzielę się z Lee świeżo nabytą wiedzą.
– Klecha? – Lee przez dłuższą chwilę nerwowo przechadza się po piwnicy. Mam wrażenie, że za moment zacznie walić pięściami w ściany.
– Słuchaj Lee. Początkowo dziwiło mnie, że proces zaczął się na takim zadupiu, ale gdzieś musiał, prawda? Ściągnęli mnie tutaj, żebym włóczył się w czasie i nie przeszkadzał, bo w końcu nawet bez służbowego polecenia zainteresowałbym się sprawą, a mentalna tarcza, jakiej on używa, na pewno nie jest doskonała i w końcu…
– Ale jak, przecież to się dzieje w teraźniejszości, te mordy…
– Teraźniejszość to tylko słowo. Myślę, że z każdym zabitym on powiększa swą hordę. Czekają na niego w czasie, choćby… Pięć minut temu. Opanowują ciała ofiar, mordują się wzajemnie. Nie wiem, jak przenoszą głowy, ale to też manipulacja czasem. Ma jakieś moce. Przecież jest…
– Szatanem? A przybysze to też bujda? Przecież byłeś w przyszłości. Dlaczego dali mu do rąk sprzęt, który umożliwia takie potworne zbrodnie?
– Nie jemu dali, tylko mnie. On się dopiero budził, zyskiwał świadomość kim jest, a oni wyznaczyli mu drogę, na której ja się pojawię, by z tym skończyć. Przecież znają kolejność wydarzeń, o ile taka kolejność w ogóle istnieje.
Lee wreszcie uderzył. Jęknęła drewniana konstrukcja. Już spokojniejszy, ciężko opadł na krzesło i patrząc mi w oczy zapytał, czy rozumiem, co muszę zrobić.
– Przecież wy też…
– Od tego był klecha. Wmówił nam, że ratuje ludzkość, a torował sobie drogę.
Pamiętam doskonale ten dzień. Krążyłem korytarzami rządowej kliniki położniczej w Tarnopolu. Jako bezcielesny nie odczuwałem większych emocji, ale wiedziałem, że gdy zawładnę ludzkim ciałem, wszystko się zmieni.
Podróż przeciągała się i zacząłem mieć obawy, że moje ciało rozpadnie się całkowicie nim Lee zdąży zareagować. Niestety, musiałem czekać, ponieważ w sali, gdzie stały inkubatory matki karmiły swoje dzieci, a nie mogłem przecież wejść w jedną z nich. W końcu nadszedł moment na który czekałem.
Szedłem korytarzem z rękami w kieszeniach i pogwizdywałem nieznaną melodię. Naparłem z całych sił i całkowicie przejąłem umysł młodego pielęgniarza. Reszta zajęła mi nie więcej niż trzy minuty. Uznałem, że nim wyprowadzę ciało na korytarz, sprawdzę, czy noworodek na pewno nie żyje. Wtedy ktoś gwałtownie otworzył drzwi i wrzasnął:
– Co tu robisz do cholery! – To był lekarz, a raczej stażysta o twarzy cherubinka, jakby wyciętej z barokowego ołtarza.
Rzuciłem się na niego i razem upadliśmy na posadzkę. Padając uderzył głową o kaloryfer, krótkie złotawe włosy zabarwiła krew, a on zwiotczał w moich objęciach. Nie mogłem nic dla niego zrobić, nie miałem na to czasu. Szedłem korytarzem starając się uspokoić oddech ciała, którym kierowałem. Nim uznałem, że skutecznie wyprowadziłem go z pułapki mojego grzechu, zgasły światła i podłoga zaczęła usuwać mi się spod stóp. Wir powietrza porwał moją duszę ku gwiazdom. Luksusowo wyposażony szpital w Tarnopolu przestał istnieć. Wedle słów Lee, to musiało się zdarzyć. Tryumfowałem przez krótką błogą chwilę.
– Co tam narobiłeś, kogo zabiłeś? – Lee był przerażony i blady jak ściana.
– Klecha…
– Nie ma klechy, prawie nikogo już nie ma.
Szarpnął mnie za rękę i powlókł do wyjścia z zakrystii. Świat się zmienił. Zniknęła feeria barw i złoceń. Dzień był jasny i słoneczny, ale na ulicach nie było nikogo. Musiałem zmrużyć oczy odzwyczajone od światła słonecznego.
– Zaraza. Mordów nie było, stosów głów nie było, ale sprowadziłeś na świat zarazę… Poza nami nie ma tu nikogo. Gruby się powiesił. Co ty zrobiłeś? Co zrobiłeś?
Uderzył mnie w twarz i upadłem. Nie miałem siły wstać i już myślałem, że zdechnę na progu kościoła, ale on wrócił i zabrał mnie z powrotem.
– Spróbuję to naprawić – powiedziałem.
– Już naprawiłeś. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale ja tu tkwię od lat i widziałem różne wersje świata – Ta jest najgorsza, bo naszego świata już nie ma.
To był piękny majowy dzień. Patrzyłem na siebie śpiącego w objęciach mamy. Piekło pulsowało we mnie tak gwałtownie, że musiałem wyprowadzić ciało mojego starszego brata z pokoju. Obmyłem twarz zimną wodą. Moja twarz, która była przed chwilą twarzą mojego brata nie wyrażała kompletnie nic.
– Mamo, zrób lepiej kanapki a ja pokołyszę go trochę. Nie będzie płakał, obiecuję.
Boże. To wszystko tkwiło we mnie, kłębiło się, ale opanowując drżenie głosu zacząłem śpiewać kołysankę o kotkach. Lubił ją, zawsze ją lubiłem. Musiałem zaczekać, aż zaśnie:
„A a kotki dwa, szare, bure obydwa”
– Szarobure – poprawiła mnie mama.
Poruszałem wózkiem coraz wolniej i wolniej. Już nie miałem pojęcia, co naprawdę robię, czemu zapobiegam a co powoduję. Pamiętam, że chciałem jak najszybciej zniknąć. Nawet nie przyjrzałem się światu, jakim był w tamtej chwili. To nie miało żadnego znaczenia. Małe mieszkanie w bloku mieszkalnym, w ciągu podobnych szarych bloków. Kołysałem starannie mojego brata, który miał zostać mną, śpiewałem cichutko, a on wciąż nie zasypiał, zajęty wyjmowaniem i wkładaniem smoczka do buzi.
Balkon był otwarty. Ciepły wiatr poruszał firaną. Mama patrzyła, jak jem kanapkę z topionym serem i szczypiorkiem. Najwyraźniej takie lubi mój brat. Próbowałem myśleć o bazie na Księżycu, o lotach w których brałem udział, o strefie wyrwanej z czasu, w której przebywał Lee. Daremnie. Był tylko wir, czarny wir unoszący mnie wyżej i wyżej. Zacisnąłem zęby i delikatnie wyjąłem siebie z wózka, a potem wyszedłem na balkon i skoczyłem.
– To jest pierdolone hospicjum, nie hotel dla zasłużonych – warknęła ubrana w czarny dres opiekunka, ale łaskawie podała mi gazetę. Wychodząc z pokoju wymruczała na tyle głośno żebym usłyszał krótkie, przeznaczone dla mnie życzenie śmierci w męczarniach.
– Dlaczego wszyscy mnie tak nienawidzą? – zapytałem sam siebie, ale o dziwo usłyszał mnie dogorywający pod ścianą Piotr i wymamrotał odpowiedź, krztusząc się przy każdym wypowiadanym słowie:
– Przecież nie przez to, co zrobiłeś jako gówniarz. Już cię Bóg ukarał samotnością i kalectwem. Opowiadasz te bzdury… Wiem, że jesteś wariatem, ale nie dziw się, że ci, którzy muszą cię słuchać dzień w dzień mają śmierć cięższą niż inni. Kiedy wreszcie się zamkniesz?
– Przecież to prawda. Nic, dwa tygodnie temu minął termin krynickiej zbrodni, a w gazetach nic o tym nie ma. Wreszcie się udało. Rozumiesz?
– Moja męka nie pójdzie na marne – dodałem patetycznie, na co mój rozmówca zareagował warknięciem i zamilkł.
Piotr, który lubił nazywać mnie wariatem, w dzień swojej śmierci powiedział coś takiego:
– Jutro będzie dzień środka czasu. Od wielkiego wybuchu minęło czternaście miliardów sześćset czterdzieści milionów osiemset dwadzieścia tysięcy pięćset czterdzieści lat, sześć miesięcy i czternaście dni. Jutro jest dzień środkowy. Potem pójdzie z górki.
– Co pójdzie z górki? – Uszom nie wierzyłem, co wymyślił.
– Czas! – wyszeptał.
– Co ty pleciesz, jak to obliczyłeś? – Nie chciałem psuć mu radości z opowiadania bzdur. Czułem, że umiera.
– Dane wyjściowe to podstawa. – Miał nietęgą minę. Jeszcze wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem.
– Czternaście miliardów z kawałkiem, czy wszechświat to guma od majtek? – Byłem zły, że wdałem się w taką rozmowę. Obliczył. Dobre sobie, a kto to sprawdzi?
Jakby usłyszał moje myśli.
– Margines błędu nie szerszy niż miliard lat. – Uśmiechnął się z wysiłkiem.
Jakbym go trzasnął! Ale on umierał na raka. Moje kalectwo przy jego raku to bal debiutantek. On znikał od miesięcy, a wkrótce zniknie w trumnie, przykryją go kwiatami, różańcem, świętym obrazkiem. Nauczyciela wychowania fizycznego, fizyka amatora i profesjonalnego ateistę, obojętna na jego ostatnie odkrycie rodzina zniszczy w obojętnych na wszystko zwłokach
– I co dalej? – pytam.
Wznosi oczy ku pożółkłemu sufitowi jakby rozmawiał z idiotą
– Co dalej? Boga się spytaj, on wie.
Odchodzi, coraz mniejszy i mniejszy. Kroki cichsze i cichsze. Zapach człowieka wiaterek rozwiewa tak szybko, że nawet psi nos byłby bezradny.
Środek czasu we wtorek? Dobre sobie.
– Nie! – wrzasnęła opiekunka w czarnym dresie. Pochyliła się nade mną szczerząc kły. Przetłuszczone czarne kłaki zakrywały chorobliwie bladą twarz.
– Sprowadziłeś ich, żeby nas zabili… Ty, ty… O, znam cię doskonale! I teraz chcesz tryumfować, napawać się widokiem ich tryumfu, gdy nasze niebo…
– To nasi przyjaciele – odezwałem się cicho.
– Możesz wrzeszczeć ile chcesz. Lekarz będzie dopiero po niedzieli a ty będziesz tu gnił i szczał pod siebie w ciemności. Ty bestio!
Zasunęła żaluzje i wyszła. Usłyszałem trzask przekręcanego klucza w zamku i oddalające się kroki na korytarzu. Wbrew temu co zapowiedziała w pokoju nie było zbyt ciemno. Przez bordowe plastikowe żaluzje przesączało się światło. Złociste drobiny kurzu tańczyły w takt dobiegającej ze świetlicy melodii zapowiadającej okropny tasiemcowy serial dla umierających babć. Tam sentymentalna miłość, a mnie nie zostawiła nawet kubka wody. Mogę krzyczeć do woli. Tu często ludzie krzyczą.
Próbowałem wzbić się przestrzeń i odlecieć na skrzydłach czasu, ale jak zwykle był tylko ciemny wznoszący się wir i biała, nieczytelna pustka. Bardzo się tego wstydzę, ale wtedy zacząłem płakać i skamleć o pomoc.
– Bardzo pana przepraszam. Niech pan nie ma mi tego za złe – powiedziała opiekunka w czarnym dresie odsłaniając okno. Zdążyła umyć włosy i jeszcze wilgotne związała w koński ogon. Nie minęła nawet godzina.
– Czy ktoś mnie odwiedził? – wydukałem zdumiony.
– Ależ nie, po prostu pomyślałam, że miło będzie panu spędzić popołudnie w ogrodzie. Taki piękny dzisiaj dzionek. Cieplutko. – Uśmiechała się szeroko, ale jej oczy i drżenie głosu krzyczały przerażeniem.
– Pani Krysiu, proszę szybciej z tym wózkiem.
Do pokoju wtoczyła się pani Krysia pchając najnowocześniejszy pojazd w całym hospicjum. Ten, który od lat był moim marzeniem, a który służył tym, którzy miewali gości. Ubrały mnie w puszysty granatowy szlafrok, wciągnęły na moje żółte martwe stopy skarpety i przez chwilę naradzały się, ku mojemu przerażeniu, czy nie lepiej będzie, jeśli mnie ogolą.
Korytarze wypełnione odorem śmierci. Gdzieniegdzie w otwartych drzwiach widziałem zapadnięte twarze patrzące na mnie z łapczywą ciekawością. Jakiś facet zawołał za mną, że widział mnie przed chwilą w telewizji.
– Mnie? – spytałem.
Zjechaliśmy windą na parter.
Czarna, nieruchoma wieża lśniła na jasnym letnim niebie. Lee szedł ku mnie z rozpostartymi ramionami. Wstałem i ruszyłem mu na spotkanie nie bacząc na to, że krążący nad jego głową smok zamiast królewskiej korony dzierżył w szponach aparat przeniesienia. Wtedy pojąłem, że moja trudna podróż dopiero się rozpoczyna, ale nic nie było w stanie zmącić mojej radości.
– Pojedziesz do Krynicy – powiedział i znacząco mrugnął okiem.
– Tylko bez polityki, prawda? – Chciałem się roześmiać, ale że dawno tego nie robiłem, tylko zaskrzeczałem jak drapieżny ptak.
– Rozumiesz, że to taka… taka przewrotka? – zapytał.
– Każdy dźwiga swój krzyż – odpowiedziałem i ruszyłem śmiało po świetlistej nici. Wciąż wyżej i wyżej.
Ku gwiazdom.
komentarze
Panie Jacku!
Nie rozumiem, ale ładne.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 09.01.2016 - 08:42