Arsenał. W zasadzie rolę pistoletu czy karabinu mógł odgrywać dobrze dobrany patyk, zgodnie ze starodawną zasadą ``Jak Pan Bóg dopuści to z kija wypuści`` Jednak ambicją każdego z nas, malców, było posiadanie własnego arsenału dostosowanego do charakteru rozmaitych ``zabaw z bronią``Gdy ktoś był posiadaczem pepeszki i hełmofonu liderował, jako Janek z załogi wiadomego czołgu ale jako rewolwerowiec czy Indianin wyglądał po prostu głupio. Nasze uzbrojenie kupowane w sklepach zabawkarskich albo na odpustowych straganach domagało się uporządkowanej hierarchii jakościowej.
Nie była nią celność czy zasięg, ponieważ strzelaliśmy ``gębowo`` Ważna była donośność głosu. Przydawała się też prawidłowa wymowa ``r``Heroizm snajpera zaczajonego w cuchnącym śmietniku, wśród paskudnych, rojących się much, tracił na znaczeniu, gdy zamiast ``tratatatata`` potrafił zdobyć się na nędzne ``tłatałatła`` Pamiętam takiego Januszka z drugiej klatki i jego charakterystyczne ``pyłdziu… pyłdziu``
Wracając do jakości uzbrojenia. Ważny był realizm odtworzenia, a najważniejszą jego cechą był dla nas jej ciężar. Owszem, nie szczędziliśmy krytyki rewolwerowi w którym nie kręcił się bębenek, ale wystarczyło, że był stalowy i ciężki, by budzić powszechne uznanie. Lekkie, plastikowe sztuki były dobre dla maluchów. Poważny sześciolatek, jeśli nie posiadał odpowiedniej giwery, zawsze mógł sobie taką zmajstrować, choćby zbijając automat z listewek wydartych z połamanych skrzynek po owocach często walających się na zapleczu osiedlowego warzywniaka.
Nic dziwnego, że powszechny zachwyt budził ``sten`` z poziomym magazynkiem, własność chłopaka z sąsiedniego bloku wykonany w kopalnianym warsztacie przez jego tatę. Ta ciężka, nieporęczna makieta z nieruchomym cynglem, dosłownie śniła mi się po nocach. Jedynym, który nie podzielał mojego i reszty dzieciaków zachwytu był jej właściciel, który chętnie by się ``machnął`` ale bał się lania, jakim ciągle straszył go jego solenny, sumiasty ojciec. Trzeba było zadowolić się pożyczaniem na chwilę, w trakcie zabawy.
Pamiętam siebie, leżącego w ostrej, rozgrzanej trawie. Łażą po mnie mrówki ale mnie to nie zniechęca. Obowiązek przede wszystkim. Poniżej, szosą przejeżdżają z rzadka samochody, ale ja czekam na kolumnę ochraniającą niemieckiego dowódcę. Najpierw załatwię motocyklistów, kombinuję. Trawa pachnie latem, a pożyczony ``sten``stalą, smarami, warsztatem i farbą. Rozgrzany do niemożliwości parzy dłonie a Niemców jak nie było tak nie ma. W końcu pojawia się wędkarz na Komarku, wracający znad Warty. Starannie celuję a potem, uważając by nie zerwać strzału, naciskam delikatnie nieruchomy spust.
Mój prywatny arsenał był dość pokaźny. Na jego najniżej półce leżały trzy ``plastiki`` Jeden był tak obciachowy, że w ogóle nie wynosiłem go z domu. Nie był podobny do żadnej prawdziwej broni. Jego lufa rozszerzała się, ponieważ strzelało się z niego ping pong owymi piłeczkami. To znaczy, nawet i to nie. Gdy się celowało, piłeczka wypadała z lufy. Okropność!
Drugi był repliką colta, ale nie dość, że był zwykłym ``plastikiem`` to jeszcze w kolorze niebieskawego mydła. Aby go wyleczyć z wad, rozkręciłem to coś na części, napchałem do kolby metalowych kulek, ziemi i papieru a potem pomalowałem na czarno. Upaćkałem przy okazji, siebie i całą okolicę, a farba uparcie nie chciała trzymać się na lufie. Przy okazji zgubiłem sprężynkę od spustu i całą robotą diabli wzięli.
Trzecim ``plastikiem``była żółta pepeszka, która terkotała gdy kręciło się korbką umieszczoną nad charakterystyczny dla pepeszek magazynkiem. Wykonana była z najgorszego plastiku, czyli twardego ale beznadziejnie kruchego. Kaleczył. Pepeszkę wynosiłem na dwór i chętnie pożyczałem nieuzbrojonym kolegom.
Wyżej stały pistolety ``Precyzja``Dostałem od kogoś w prezencie aż dwa, razem z pasem, jaki w filmach nosili rewolwerowcy. Jedna miała błękitną a druga czerwoną okładzinę na kolbę. To były niezłe pistolety, metalowe i z trzaskającymi samopowtarzalnymi cynglami. Zajęłyby wyższe miejsce w klasyfikacji, gdyby nie to, że były jakimś własnym projektem Spółdzielni Pracy ``Precyzja`` i nie przypominały żadnej realnej broni. To, że były ładne, okazało się zbyt słabym atutem.
Byłem też szczęśliwym posiadaczem dwóch korkowców, kapiszonowców. Małego, czarnego, poręcznego ``browninga``w którym kapiszony zakładało się pod kurek spustowy oraz ``colta`` zaopatrzonego w obracający się bębenek, do którego ładowało się naraz sześć kapiszonów. To dopiero była frajda
Ach kapiszony moje ulubione Kolorowe, okrągłe, wykonane z papieru i kryjące w wybrzuszeniach mikroskopijne ładunki prochowe. Kupowałem je w pudełeczkach po 50 albo 100 sztuk, albo w taśmach. Te drugie trzeba było dzielić nożyczkami na maleńkie kwadraciki. Huk nie oszałamiał ale pięknie pachniało prochem.
Korki były drogie i trudno dostępne. Kupowało się je głównie na odpustowych straganach, w szarych pudełeczkach po 10 albo 25 sztuk. Dorośli niechętnie patrzyli na strzelanie korkami. Czasem postrzelałem pod nadzorem, ale co to za przyjemność, strzelać na balkonie i do tego pod nadzorem, słysząc narzekania babci, zupełnie nieadekwatne do zagrożenia.
Patrząc z perspektywy trochę mniej się dziwię babcinemu przeczuleniu na punkcie nawet tak marnych materiałów wybuchowych. W czasie wojny, podczas gdy dziadek po kampanii wrześniowej przesiadywał w obozie jenieckim na terenie Rzeszy, babcia szarpała się z życiem w Warszawie, mając pod opieką mojego, małego wówczas, ojca. Tam dopiero odchodziły zabawy
Ekipa malców wyszperała dojście do jakiegoś magazynu na cytadeli z którego wynosili rozmaite zabawki w rodzaju kostek materiałów wybuchowych. Na dodatek, najmniejsze dziewczynki ponoć wynosiły te dynamity w majtkach! Nigdy by się dorośli nie dowiedzieli o tych szalonych azardach, ale pewnego dnia babcia wybrała się z siostrą na wieś do znajomych po wałówkę. Coś im przeszkodziło w opuszczeniu miasta. Wróciły do domu, a w kuchni na podłodze trwała akurat bitwa morska. Mój tata, jego przyjaciel Tadek chłopak z piekła rodem, maleńka wówczas Basia, która kiedyś zostanie moją chrzestną i inne sąsiedzkie dzieciaki ciągały na sznurkach blachy służące przeważnie do pieczenia ciast.
Na blachach dzielne załogi ołowianych żołnierzyków i jasne płomienie z palących się kostek dynamitu. Każdy by się chyba nieco wystraszył, co?
Przywołany na pomoc pan Gienio ocenił, że w kuchni było dość materiału by wywalić w powietrze pół kamienicy. Po prawdzie kamienicę i tak wysadzili po Powstaniu Niemcy, ale chociaż bez lokatorów.
Wiele w tym było szczęścia tym bardziej, że kilka dni później nadgorliwy wartownik zastrzelił pięciolatka z innej bandy, buszującego tamże w poszukiwaniu czegoś fajnego do zabawy. Opowiadano mi to, chyba ku przestrodze, ale podejrzewam, że wyciągałem z niej całkiem opaczne wnioski. Kupiłem od starszego chłopaka trzy czy cztery korki. Polazłem do kryjówki w krzaku dzikiej róży. Tam je obrałem i zdetonowałem wszystkie naraz na płaskim kamieniu.
Piętą achillesową kapiszonowców i w ogóle większości tego typu ówczesnych zabawek militarnych była niska jakość sprężyn, które po oddaniu kilkuset strzałów traciły impet albo ku rozpaczy właściciela zrywały się całkowicie.
Taki los spotkał moją ulubioną dwururkę. Była piękna/ Łamana, z drewnianą lakierowaną kolbą. Niestety ustawicznie się psuła a rusznikarskie zdolności taty czy dziadka okazały się niewystarczające. Albo zakładane sprężyny były zbyt mocne i nie miałem dość sił by sam ją łamać albo rozciągały się i kapcaniały a strzelba łamała się sama. W końcu została na stałe obwiązana czarną taśmą izolacyjną i jeszcze długo, znakomicie służyła na polu walki. Wątpiących w jej jakość oświecałem przykładem Old Wable`a z powieści o Winnetou, który celnie strzelał z karabinu związanego w całość sznurkiem.
W moim arsenale była jeszcze jedna strzelba, którą dziadek po moich długich błaganiach i podchodach, przerobił na kuszę. O łuku, kuszy, procach, szabli i mieczach napiszę osobno. Czas sięgnąć do pamięci zabaw i przywołać choć cienie dawnych emocji.
Zabawy z bronią palną. Konin był wówczas młodym miastem. Jego nowa część powstała na zapotrzebowanie rozwijającego się przemysłu. Powstawały kolejne blokowiska, w których osiedlali się ludzie z całej Polski, ściągający tu do pracy. Przeważnie, co zrozumiałe, byli młodzi, to i dzieciaków były całe chmary. Wiadomo, że rozpiętość wiekowa dwu czy trzyletnia tworząc jakąś hierarchię do pewnego momentu nie przeszkadza we wspólnych zabawach.
Piętnastu czy dwudziestu rozbójników uganiających wokół bloku i ostrzeliwujących się wzajemnie z broni krótkiej czy długiej nie było niczym osobliwym. Zabawa w ``wojnę`` i wszystkie jej odmiany są trudne do opisania w sensie, kierujących nimi zasad. Z grubsza, walczyły ze sobą dwie, albo trzy strony. Choć brak było zasad, co odróżniało ją choćby od zabawy w chowanego, cel był jasno określony. Była nim dobra zabawa na świeżym powietrzu, tak naprawdę toczona w imaginacji, wypełniona naradami, planami ataków i ucieczek. Przede wszystkim, by dobrze się bawić, należało się wczuć w sytuację.
Siedzę z kolegami w krzakach. Przed chwilą wysłaliśmy zwiadowcę, który teraz daje nam ręką znaki z piaskownicy, że wszystko w porządku. Piaskownica byłaby idealnym miejscem gdyby nie matka z dwuletnim bobasem, który obsypuje przy pomocy szpadelka naszego zwiadowcę piaskiem. Wrogów nie widać. Dzisiaj jesteśmy polskimi partyzantami, a oni Niemcami. Podobnie oni myślą o nas. O, zauważyłem jednego Niemca, wyglądającego przez okienko z piwnicy. Znaczy się, że piwnica jest otwarta, co wróży kapitalną rozgrywkę. Jeśli wszyscy siedzą tam jak durnie, łatwo będzie ich osaczyć. Ale mogą być też ukryci na skarpie i gdy ruszymy do ataku na piwnicę skoszą nas ogniem od lewej. Bezpieczniej będzie ruszyć wzdłuż bloku, pod osłoną krzaków, pod balkonami, a potem drogą okrężną, za blokiem numer sześć, w dół koło przedszkola i przez Kurów by zajść ich od tyłu. Gorzej, że mogą siedzieć w śmietniku albo kryć się za Warszawą zaparkowaną przed blokiem. Taka sytuacja wymaga narady bojowej. Te narady to dobry pretekst do puszczenia wodzy fantazji. Ktoś wspomina o wsparciu artyleryjskim, inny obawia się ostrzału z samolotów wroga. Szczęście! Stara Grzankowska wyszła wynieść śmieci i wygania Niemców ze śmietnika. Uciekają za nasz blok, w związku z czym biegniemy na skarpę i ukryci przed ich wzrokiem zachodzimy ich od lewej. Nie rozumiem, po co wysłali swojego zwiadowcę do piwnicy?
Wyglądam ostrożnie z trawy nad półokrągłym krawężnikiem szutrowej drużki. Są w zasięgu ognia, od frontu ukryci za dziką różą, ale od naszej strony widoczni. Celuję z dwururki i strzelam!
Mysza zabity! Drę się tryumfalnie. Oni tymczasem już ukryci. Z krzaków odzywa się przepełniony boleścią głos.\ Nie jestem zabity tylko ranny/
w co jesteś ranny\
/dostałem w nogę.
Jak to w nogę. Celowałem w brzuch.\
nie wcelowałeś
Dopóki siedzą w krzakach i są niewidoczni chroni ich wyimaginowana zasłona. Aby odejść bezpiecznie muszą wycofać się i obiec obydwa bloki. Nagle z klatki schodowej wybiega ten ich, siedzący dotychczas w piwnicy zwiadowca. Pędzi z wrzaskiem ale teraz strzelamy ze wszystkich luf i chłopczyk otrzymuje śmiertelną dawkę ołowiu. Wypuszcza broń, rozkrzyżowuje ramiona i zataczając się z jękiem, zbacza z pełnej ostrych kamieni dróżki na trawnik, gdzie pada bardzo efektownie. Jeszcze z jękiem unosi się na łokciach by skonać pod rachityczną akacją. Szlachetnie pozwalamy na zabranie zabitego. Wychodzą i taszczą go do swojej tymczasowej kryjówki. Postąpiliśmy po rycersku i jesteśmy z tego dumni.
Na marginesie, przypominam sobie, że wszyscy chętnie ginęliśmy. Było w tej chwilowej śmierci coś pociągającego. Budzący podziw i sympatię kolegów wyczyn aktorski to jedno, a i poleżeć w trawie nie musząc przez chwilę angażować się w walkę to rzecz druga.
A gdzie nasz zwiadowca? W piaskownicy maluch stawia babki z piasku. Podnoszę się aby lepiej widzieć i wtedy dostaję kulkę. Padam efektownie acz nieco ryzykownie w tył i turlam się w dół łagodnej pochyłości.
/zabity, zabity drze się Niemiec, oszołom z krzaków
podbiegają koledzy. Dostałem w ramię / bardzo boli
/dostał w ramię. Nic mu nie będzie< wrzeszczą
/ celowałem w głowę
ale nie wcelowaleś hurra/
idźcie na pozycję . Mówię a potem ostatkiem sił pytam, gdzie nasz zwiadowca?
Przedostał się do piwnicy.
I tak to się kręciło całymi godzinami a kończyło się przeważnie zbiorowym turlaniem po trawniku i zapaśniczymi wygłupami. Walki nabierały szczególnej atrakcyjności gdy przenosiły się do piwnicy. Dopóki nie interweniowali dorośli czy nieruchawy stróż rodziły się tam szczere emocje. Półmrok albo całkowita ciemność. Błyski latarek. Trzaskanie drzwiami i oczywiście wyłażenie przez szczytowe, korytarzowe okienko.
Zabawy w rewolwerowców, kowbojów i Indian niewiele się różniły od gier wojennych. Innym rodzajem zabawy było odgrywanie scen z filmów czy książek. To już wymagało zacięcia reżyserskiego i ciężko było dogadać się z aktorami co do obsady ról. Będzie okazja by i o tym szerzej napisać. Dziecko bywa znakomitym, naturalnym aktorem. Raz, przy okazji odtwarzania scen z filmów zebrałem z kolegami straszny opieprz. I to od mojego dziadka, który jako przedwojenny zawodowiec był nie tylko dla mnie, wysokim, w sprawach wojennych, autorytetem.
Dziadek, zastał nas, malców, w trakcie odgrywania znanej z jakiegoś filmu sceny rozstrzeliwania jeńców. Egzekucja odbywała się w szczycie bloku. Salwa nie padła, za to my padliśmy pod nawałą dziadkowego gniewu. Miałem się z pyszna, co pamiętam. Nie pamiętam za to czy byłem rozstrzeliwanym czy rozstrzeliwującym. Najwyraźniej nie miało to zasadniczego znaczenia.