Dziewięć lat temu z dachu nad czwartym piętrem, na krawędzi posesji spadło nieostrożne dwutygodniowe kociątko. Córeczki sąsiada zbiegły na podwórko i nieprzytomne maleństwo „oddały mamie”na dach.
Efektem był ponowny upadek maleństwa, tym razem na beton sąsiedniego podwórka.
Dowiedziałam się o tym przez telefon tuż przed wyjściem z pracy.
Było chłodne lato, wczesne popołudnie, padał drobny, zacinający deszcz..
Na sąsiednią posesję nie było łatwo się dostać. Klucze od podwórka miał sąsiad, który długo nie mógł ich znaleźć. Obwieszona torbami z zakupami, które niosłam z parkingu, weszłam na podwórko i niemal na jego środku, obok trawnika na gołym, zimnym betonie, zobaczyłam nieruchomą brudną, mokrą strzępiastą szmatkę. Pyszczek był cały oblepionyprzysychajacą krwią.. Krew była w uszkach, na oczach, przemieszana z błotem wzmagała wrażenie małego, brudnego gałganka;
Gałganek ciężko oddychał.
Wiedziałam, że muszę odwieźć maleństwo do uśpienia.. Dwukrotny upadek z piątego piętra nie dawał nadziei.
Ale te torby z zakupami trzeba było odnieść do domu. Ze ściśniętym sercem i kupką nieszczęścia w dłoni weszłam do domu, położyłam kotka na ręczniku , odniosłam zakupy do kuchni i wróciłam po zwierzątko by zawieźć je do kresu cierpienia.
I wtedy poprzez tę krew i błoto wysunął się różowy koniuszek języczka.
Pić – chce pić, pomyślałam. I zanim zastanowiłam się co robię, opuszczałam z palca na ten języczek krople mleka. Języczek mleko zlizywał dłuższą chwilę, aż przestał.
Usiadłam. Wiedziałam, że jeśli zjawię się u weterynarza z takim maleństwem i w takim stanie – wrócę do domu sama. Już przez to kiedyś przeszłam, jeżdżąc nocą od lecznicy do lecznicy – bez ratunku dla małego ciałka, potrąconego na moich oczach przez jadący przede mną samochód, który nawet nie zwolnił.
Podjęłam decyzję.
Powoli, delikatnie usuwałam brud i krew. Ułożyłam w schowku na strychu, przy cieplym kominie w wyścielonym kartonie, by światło, hałas i moje koty nie niepokoiły kotka.
Przez dwa następne dni sprawdzałam czy funkcje są prawidłowe, czy nie ma złamań, nieco odczyszczałam ciemnobury kształcik i poiłam ciepłym mlekiem. Po dwóch dniach otworzyły się oczka. Duże i śliczne, ale niewidzące.
Przeniesiony do domu kotek szybko nabierał sił, zaczął się poruszać wybierając sobie kącik w pudle na toaletę.
I jaśniał z każdym przetarciem ukazując najpierw popielaty, a potem idealnie biały brzuszek.
Tak w naszym domu pojawiła się Kitunia., głucha, ślepa, reagująca jedynie na zapach jedzenia – stając się przyczyną domowego nieszczęścia.
Tadeusz schylił się któregoś dnia by nalać jej mleka do miseczki ( jeszcze wtedy nie wychodziła sama z pudla) i doznał wylewu na siatkówkę. Dla człowieka, który pracuje oczami – to koniec pracy. Przynajmniej na kilka lat. Tak właśnie się stało, ale to inna opowieść.
Kitunia rosła, silna , energiczna, ale bez żadnego kontaktu z otoczeniem. Ani my, ani nasza suczka, ani inne koty, którym w końcu została przedstawiona i wśród których zaczęła przebywać nie miały z nią żadnej możliwości porozumienia. Jedynie stukanie palcem w podłogę, drgania – to był sygnał, że daję jej jeść. Tego nauczyła się szybko. Wyrosła na dorodną i zdrową kotkę – a my pogodziliśmy się z jej kalectwem.
Minął rok.
Któregoś dnia, podczas zabawy inna nasza kotka wspinała się szurając pazurkami po drewnianej framudze. Kitunia gwałtownie zwróciła głowę w tym kierunku i….zaczęła nadsłuchiwać. Nie było wątpliwości, po paru sprawdzających próbach mieliśmy pewność. Słyszy.
Po jakimś czasie odzyskała wzrok. Wprawdzie ma dość ograniczone pole widzenia, ale widzi. Cieszyliśmy się, jednak ona nadal była „osobna”. Nie reagowała na liżące ją inne nasze koty, o wspólnych zabawach nie było mowy. Robiła wrażenie autystycznego zwierzątka.
Dawała brać się na ręce i spała na kolanach, ale sama nigdy się do nas nie zbliżała.
I tak było do czasu gdy pojawiła się Pusia.
Pusia miała 10 dni. Głośno dopominała się o wszystko i niezmiernie żarłocznie z wrzaskiem, rzucała się na każdą porcję jedzenia.
I wtedy w Kituni coś się odezwało. Jakiś pierwotny instynkt powiedział jej, że to płacze kocie dziecko. Zaczęła iść w kierunku Pusi, którą celowo położyłam na dywanie. Podeszła, obwąchała dokładnie i w jednej sekundzie zamieniła się w czułą i kochającą matkę. Godzinami lizała, przytulała malutką Pusię, aż ta miała czasem serdecznie dość tych karesów.
To był przełom. Jakieś otwarcie. Jakiś cud.
Dziś Kitunia nie różni się zachowaniem od innych kotów, Może trochę mniej niż inne biega, i bawi się – ale kontakt ma doskonały zarówno z kotami jak i z nami.
A Tadeuszowi, któremu mikrowylewy na siatkówkę od czasu owego nalewania mleka powtórzyły się kilka razy – jakby starała się wynagrodzić swoją przecież niezawiniona winę. Jakby wiedziała, że za jej obecność i staranie o nią – zapłacił sporą cenę.
Zawsze jest przy nim. Gdziekolwiek siądzie, lub się położy, natychmiast jak opiekuńczy duch zjawia się Kitunia, kładzie się bliziutko, przytula, zwija w kłębuszek i cicho mruczy.
komentarze
Pani Renato !
Proszę się przyznać ile – aktualnie ma Pani kotów.Wtedy może i ja wyjdę z podziemia :)))
Ufka -- 03.03.2008 - 10:16Piękna opowieść,
Pozdrówka.
P.S. Ufko, a co to za koci coming out?
grześ -- 03.03.2008 - 10:43:)
Co kot, to historia...
Czyta się świetnie.
Jako tylko jednokociarz czuję się lekko zakompleksiony…
oszust1 -- 03.03.2008 - 10:56Ufka - witaj
Są dwie mozliwości:
1. Losujemy, która z nas pierwsza ujawnia stan posiadania
2. “Cykamy” po jednym, “aż do wyczerpania zapasów”
myślę, że bardziej intrygująca i dla nas i dla innych kociarzy będzie możliwośc druga.
RRK -- 03.03.2008 - 11:00Ci Pani na to?
Pozdrawiam
Grześ
Ech, polityka polityką – ale my, kociarze…. co tu duzo gadać!
RRK -- 03.03.2008 - 11:06Dziekuję.
oszust1 - głowa do góry, WSZYSTKIE przed Tobą
To zawsze zaczyna się od RAZ!
RRK -- 03.03.2008 - 11:08A potem samo idzie!
Dziekuję.
Pozdrów jedynaka!
Pani Renato !
Ok – cykamy po jednym.Dosłownie,tzn postaram się przygotować jakieś sesje zdjęciowe .Tylko ja nie mam tak barwnych opowieści dotyczących kotów.
Ufka -- 03.03.2008 - 12:22"W kazdym katku po kociatku"
Gubie sie w obliczeniach.
Agawa -- 03.03.2008 - 12:41Jak Kitunia mogla przezyc te upadki? No coz, jedyne rozwiazanie to dotyk Pani dloni.
Ufka - OK
Też mam kłopot, bo nie wszystkie koty mam na zdjęciach.
RRK -- 03.03.2008 - 16:17A fotografia – to u mnie w postaci biernej, nie aktywnej, występuje.
Obok stoi flakon z gałazkami wierzby i forsycji przywieziony z ogrodu mojej przyjacióki w Rudnie.
Co spojrzę na tę pyszniącą sie wiosnę w moim domu – aż prosi się o zdjęcie .
A ja nawet aparatu nie mam. Nawet komórki mam bez.
Beznadziejna jestem!
Ale coś wymyślę.
Pozdrawiam
Agawo
Jak dojadę do końca wyliczanki – powiem: koniec. Więcej juz nie ma!
A że prezentacja idzie według wieku – to i kłopotu z podliczeniem nie będzie.
Kiedy dzieś patrzę na Kitunię – też zadaje sobie pytanie o żywotność kota.
O tę siłę i wolę przeżycia, jaka drzemie w nawet w takim okruchu, jak parudniowe kocię.
I o tym tez napiszę. O udanej walce i nieudanej walce o życie. Ale to później. Po “prezentacji”
Pozdrawiam
PS.Nie wytrzymałam i uruchomiłam moje stare, nieuzywane konto w S24, z którego mogę komentować.
RRK -- 03.03.2008 - 16:27A pan Janke nie odpowiedział na mój list z zapytaniem czy zamierza mi odblokować komentowanie.
To wymowne.
Takie uniki też świadczą o człowieku.
Renato!
Nie udało mi się wkleić najnowszego zdjęcia Józia, i zamiast tego podaję adres. W tej chwili zaglada mi przez ramię
http://www.tekstowisko.com/analityk/52248/dobroc-na-czterech-lapach
http://www.tekstowisko.com/analityk/52827/niewinna-ofiara
Pozdrawiam Kitunię! Wszystkie koty są nasze!
tarantula
tarantula -- 03.03.2008 - 18:21tarantulo
Józio wyglada jak rodzony brat mojego Borsuczka.
Jak ja lubię patrzeć na szczęśliwe istoty!
Dziekuję! Całuj kota w nos – jeśli zagląda Ci przez ramię!
PS.Skojarzenie z imieniem Józia – nieco Józia inteligencji uwłaczające. Myślę, że Józio mi wybaczy. Nie mogę się oprzeć – muszę to opowiedzieć, chociaz nic wspolnego z kocim wątkiem nie będzie. Dziś zaslyszane na Szewskiej w Krakowie.
Idący przede mną niziutki zasuszony staruszek zbliża się do ożywiającej się na jego widok stojącej pod witryną takze malutkiej, nieładnej starowinki, takiej krakowskiej pańci, która juz z odległości paru kroków mówi głośno i triumfalnie:
- Właśnie pan Józef mi potwierdził – Tusk to esesman!
RRK -- 03.03.2008 - 19:45Na co staruszek rzuca szorsto: – Pulknij się, Przecież za młody!
Krótka ale gorączkowa konsternacja starowinki i wypala: – ...z pochodzenia!
A ja już nie mam kota
nasz nie żyję, a w domu mamy teraz kundelka Ciapka i kota nie możemy mieć, buuuuuu!!!
A koty są cudne, pozdrawiam Kitunie i wszystkie koty tekstowiczów.
Alga -- 03.03.2008 - 23:47Algo
Nie narzekaj – psiak w domu, jeśli tylko czlowiek ma dla niego czas i ochote do rozmowy – to też ogromna frajda.
RRK -- 04.03.2008 - 00:05Ja mam odwrotnie. Przez cale życie był obok mnie jakis pies. Żyły dość długo więc nie bylo ich dużo. Teraz juz od paru lat nie mam i wiem, że mieć nie będę. Bo pies to dodatkowe obowiązki – wychodzenie na spacerki, a czasem przecież starszym ludziom zdrowie zwyczajnie na to nie pozwala.I smutno mi z tego powodu. Ale po to człowiekowi Bóg dal rozum…itp. itd…
Pozdrawiam Ciapkową Pańcię i Ciapka oczywiście tez.
RRK
Ja wolę koty, psy jakoś nie budzą mojej miłosci, no ale małego szczeniaka córka przyniosła, bo suka zdechła i karmiło się to, to butelką, a teraz…już tylko rozrabia, wszystko wokół gryząć, zwłaszcza buty.
A u nas zawsze był kot, no psy też, ale kot był gospodarzem, albo kotka.
Mieliśmy kiedyś psa Bariego, był maleńkim szczeniaczkiem jak do nas trafił, a w domu była kotka Kizia-Mizia, która niedawno się okociła i kocięta poszły już do innych domów, bo piękną mieliśmy tą Kizię.
Ona tęskniła strasznie za małymi i jak wzięliśmy tego szczeniaczka, to ona się nim jak swoim dzieckiem opiekowała i gdy urósł, a był to mieszaniec owczarka z bernardynem, to śmiesznie wyglądalo, bo on biegł do niej zawsze jak do mamy, a ona brała mu łeb między swoje łapki i go tuliła, lizała.
A on był jej obrońcą przed wszystkimi psami.
Alga -- 04.03.2008 - 00:22Witaj Algo
Miałam znajomych właścicieli doga arlekina. ( Też miałam, jeszcze o nim kiedyś opowiem) I ten dog byl takim zakochanym w kotach “klapotem”, że kiedy kotka urodziła małe w jednym z kątów pokoju, ( a dom w ogrodach, w którym ludzie i zwierzęta, mieszali się i pospołu mieszkali zgodnie) to nasz olbrzym czekał aż kotka odeszła na moment by napić się wody i łaps jednego malucha, delikatniutko, samymi wargami i szybciutko, szybciutko z nim na swoje posłanie w drugim kącie dużego, trzeba przyznać, pokoju. Ułożył delikatniuśko i pędzi po drugie. Ale to pierwsze zaczęło piszczeć. Przybiegła kotka, znalazla piszczące pierwsze zabrane i bez ceregieli złapała za karczek i tarmosi z powrotem do swojego gniazda, w tym momencie nasz dog już z drugim maluchem wylądował na swoim posłaniu. I teraz ten drugi kotek czując obcy zapach zaczął się drzeć, więc kotka po niego, a dog po nastepnego…. Widok był przekomiczny. Chyba by ta miłością pozamęczali te kocieta, tym przenoszeniem na “lepsze’” , bo własne miejsca.
Dopiero musieli wkroczyć gospodarze wkladając kosz z matką i maluchami do takiego specjalnego zamykanego kojca. I biedny dog leżąl z mordka wtuloną faflami w siatkę i wzdychał miłośnie do swojego kociego szczęścia.
Ale kiedy parę lat później leżał po operacji jaka byla konieczna, bo jakiś chłop przebił go widłami, broniąc zresztą własnego psa – to leżącego na kocu w ogrodzie doga otulało kilka kotów, grzejąc go jeśli akurat słońce skryło się za chmurką.
A co najdziwniejsz – ten dog nie znosił obcych kotów ani psów i rzucał się do ataku odpędzając je skutecznie od swojego terenu.
I tą opowieścią życzę dobrej nocy, łagodnych snów i słodkiego przebudzenia.
RRK -- 04.03.2008 - 02:20Pozdrawiam serdecznie