Wybory w USA: z punktu widzenia Polski nie stanowiłoby większej różnicy, czy olewał będzie nas Romney, czy Obama.
I. Zero ofert
Jakoś nie potrafiłem wykrzesać z siebie ekscytacji tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA. Głównie z tej przyczyny, że z punktu widzenia Polski nie stanowiłoby większej różnicy, czy olewał będzie nas Romney, czy Obama. Wizyta nadzianego mormona w Polsce rozwiewała co do tego wszelkie wątpliwości. Wydeklamowanie paru zdań o Papieżu i obowiązkowe ściśnięcie grabuli z Bolesławem W., plus foto do wyborczego portfolio w zestawie, pokazywało, że w optyce republikańskich sztabowców Polska wciąż tkwi gdzieś na przełomie lat 80 i 90 zeszłego stulecia, pod świeżym wrażeniem dopiero co zakończonej prezydentury Reagana, które przekładało się – nie do końca słusznie – na sympatię do Busha seniora.
Tymczasem, realia się zmieniają. Polacy, zakosztowawszy unijnej „michy”, wyraźnie w swej sympatii do USA – dotąd często bezkrytycznej – „wychłódli”, do czego walnie przyczyniły się również wojny w Iraku i Afganistanie, odbierane u nas jako niepotrzebne awantury, w które zaangażowaliśmy się za bezdurno, nie mając w tamtym regionie świata żadnych interesów i nie otrzymując niczego w zamian. Obecnie, zamiast poklepywania po pleckach i zapewnieniach o „sojuszu”, tudzież „strategicznym partnerstwie” (też coraz rzadszych zresztą) wolelibyśmy jakieś konkretne oferty. Taką ofertą była tarcza antyrakietowa George’a W. Busha – Romney zaś nie potrafił się nawet zdobyć na jasną deklarację w sprawie podzielenia się know-how i modelu współpracy przy eksploatacji złóż gazu łupkowego.
Pozostaje mieć nadzieję, że nasi rodacy z czasem nabiorą podobnej wyrachowanej rezerwy również wobec unijnych struktur, którym jak na razie gremialnie czapkują, niczym pańszczyźniany przed dziedzicem, tyleż zauroczeni blichtrem brukselskich Białych Bwana, co powodowani nadzieją na rzucony grosz.
II. „Change” nie przejdzie
Jedyne, co mogłoby nieco rozgrzać atmosferę również z naszej perspektywy, to kwestie światopoglądowe. Obama, to wiadomo – lewak, wywodzący się z antytradycji kontrkultury lat -60 i -70 montowanej przez campusowych „użytecznych idiotów” (Lenin) i „gawnojedów” (Suworow). Najchętniej uczyniłby Stany Zjednoczone poligonem doświadczalnym wszelkich szaleństw cywilizacji śmierci, będącej integralnym elementem Antycywilizacji Postępu. To wciąż pozostaje największym niebezpieczeństwem prezydentury „czarnego mesjasza lewicy” ze względu na promieniowanie amerykańskich wzorców w świecie.
Ale, i tu trudno mi było popadać w gorączkę – przede wszystkim, ze względu na miałkość kontrkandydata, któremu mormoński konserwatyzm nie przeszkadzał wielokrotnie zmieniać zdania w tak kluczowej kwestii, jak aborcja. Owszem, można przyjąć, że Ameryka Romneya byłaby pewnie nieco bardziej zachowawcza obyczajowo i trochę bardziej wolnorynkowa niż ta z wizji „change” Obamy, za którą to „zmianą” kryje się po prostu socjalizm i „europeizacja” wedle najgorszych biurokratycznych wzorców rodem z Brukseli, ale cóż... pierwsza kadencja Obamy pokazuje, że Ameryka wciąż dysponuje ciałami odpornościowymi na postępackie szaleństwa i kolejną kadencję „mesjasza” zwyczajnie przeczeka, stosując bierny opór. No, chyba, że Obama po prostu tę Amerykę zbankrutuje, powiększając dług publiczny o kolejne nieprzytomne biliony dolarów.
III. I tylko McCaina żal…
Nie ukrywam, że patrząc na zakończone niedawno starcie, żałowałem przegranej cztery lata temu kandydatury Johna McCaina. Był to człowiek, który na własnej skórze zakosztował uroków sowietyzmu – w północnowietnamskiej mutacji – i na resztę życia pozbył się wszelkich złudzeń co do tego systemu i jego dzisiejszych spadkobierców. Tortury w wietnamskim gułagu dla jeńców nie złamały go, przeciwnie – utwierdziły w antykomunistycznych przekonaniach. Koresponduje to poniekąd z wypowiedzią Andrzeja Gwiazdy, który stwierdził niegdyś, że z Syberii wracały dwa rodzaje ludzi – jedni złamani i przekonani o sowieckiej wszechpotędze, jak Jaruzelski; inni natomiast zahartowani i z niezłomną wolą oporu. McCain zdecydowanie należał do tych drugich – powrócił z wietnamskiego „sybiru” jako człowiek ulepiony z żelaznej gliny.
Jego nieprzejednany stosunek do sowieckiego imperializmu – dorównujący niemal postawie Reagana – znajdował przełożenie również na czasy obecne, kiedy to czekistowski reżim z pułkownikiem Putinem na czele usiłuje wskrzesić dawne mocarstwo. Słynne zdanie – „spojrzałem w oczy Putina i zobaczyłem w nich trzy litery K-G-B” mówi samo za siebie.
Tak sobie myślę, że z McCainem w Białym Domu, Polska miałaby dziś zupełnie inny status na arenie międzynarodowej, szczególnie w naszym regionie. Putinowskiej Rosji o wiele trudniej byłoby wyciągać łapy po nas i inne kraje dawnego bloku. Przede wszystkim zaś, nie do pomyślenia byłoby to, co zdarzyło się 10 kwietnia 2010 na Siewiernym. Czekiści zwyczajnie by się na to nie odważyli.
IV. Bez Jacka Kwiecińskiego
A poza tym, obserwując te wybory – tych wszystkich zauroczonych Obamą telewizyjnych prezenterów, te panienki z błyskiem w kroku wysmętniające się nad sprawnością czytania z telepromptera z jednej, i profesora Lewickiego obskakującego w czerwonym szaliku jako dyżurny republikanin redakcje wszelkich możliwych mediodajni z drugiej strony – widząc tę całą żenadę i pompowaną na siłę atmosferę politycznego show, uświadomiłem sobie, jak bardzo brakuje w naszym dziennikarstwie ś.p. Jacka Kwiecińskiego.
Nikt tak nie potrafił – czy to w dwuzdaniowych, cudownie lapidarnych „Odcinkach”, czy w pogłębionych analitycznych tekstach na łamach „Gazety Polskiej” wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, sprowadzić medialne stereotypy do właściwych proporcji, wygrzebać naprawdę istotne, a u nas skrzętnie pomijane aspekty amerykańskiej polityki. Wszystko przystępnie, nierzadko z gryzącym sarkazmem, a jednocześnie z niebywałą erudycją i znajomością rzeczy jaką dają tylko dziesięciolecia obserwowania amerykańskich spraw z perspektywy o wiele szerszej, niż medialno-polityczne bajorko Wschodniego Wybrzeża. Dziś nikt już nie jest w stanie „dotknąć” Ameryki tak jak ON.
I tym spóźnionym hołdem dla Mistrza pozwolę sobie zakończyć dzisiejszą notkę.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
komentarze
Panie Gadający Grzybie!
Niestety nie znałem Jacka Kwiecińskiego. Natomiast w pełni podzielam Pańską ocenę tych panienek i paniczy zachwyconych socjalizowaniem Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 13.11.2012 - 22:16re: Wybory bez ekscytacji
Ja też nie znałem Kwiecińskiego osobiście – czytałem go regularnie w “Gazecie Polskiej”.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 15.11.2012 - 18:37Panie Gadający Grzybie!
Z polskiej prasy czytuję tylko „Uważam Rze”, więc również nieosobiście Jacka Kwiecińskiego nie znam. Z przekaziorów słucham tylko trójki, choć jest ona znacznie gorsza niż kiedyś.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 16.11.2012 - 20:08