Strona po stronie pan John Perkins w swym „Hitmanie” zadręcza czytelnika wynurzeniami na emocjonalnym poziomie egzaltowanego nastolatka.
I. Rozczarowanie
Jakiś czas temu, zainspirowany lekturą „Wojny o pieniądz” Song Hongbinga, postanowiłem poszukać innych pozycji o zbliżonej tematyce i tak wpadła mi w ręce książka Johna Perkinsa „Hitman. Wyznania ekonomisty od brudnej roboty”. Podbechtany pozytywnymi odgłosami na jej temat, które można znaleźć w internecie, zasiadłem do czytania – i z każdą kolejną stroną „chłódło” mi coraz bardziej, do tego stopnia, że pod koniec wręcz zmuszałem się do dalszej lektury. Rzecz ta bowiem mogłaby służyć za modelowy przykład tego jak można spaprać znakomity temat, jeśli do jego opisania przystąpi niewłaściwa osoba. Efektem jest tytuł tej notki – mamy bowiem do czynienia ze strasznie kiepską książką o bardzo ważnych sprawach.
II. Anatomia zniewolenia
Cóż Perkins próbuje w „Hitmanie” opisać? Ano, generalnie rzecz ujmując, mega-przekręt i podszyte korupcją zdzierstwo jakim jest „pomoc” finansowa udzielana tzw. krajom rozwijającym się przez Bank Światowy i inne instytucje, jak amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego. Mechanizm jest następujący: najpierw do takiego kraju wysyła się EBR-owców, czyli tytułowych „ekonomistów od brudnej roboty”, zwanych też „hitmanami”. Udają oni „niezależnych” i „apolitycznych” ekspertów, zaś ich zadaniem jest stworzenie przy pomocy różnych statystycznych sztuczek odpowiednich prognoz ekonomicznych – grubo przeszacowujących potrzeby inwestycyjne państwa i mający nastąpić wskutek tychże inwestycji boom gospodarczy. To przeszacowanie jest elementem niezbędnym, bowiem im wyższe zapotrzebowanie na inwestycje będzie wynikało z księżycowych (choć warsztatowo jak najbardziej poprawnych) wyliczeń, tym większą pożyczkę otrzyma dane państwo.
Tyle, że – i to jest dopiero numer – te pieniądze do nominalnego „beneficjenta” w ogóle nie trafiają! Płyną one w zasadzie bezpośrednio do zagranicznych, głównie amerykańskich, konsorcjów, które te postulowane inwestycje realizują. Powstają w ten sposób elektrownie i sieci elektroenergetyczne, wodociągi i inna infrastruktura, firmy budowlane odchodzą z zarobioną kasą, zaś państwo zostaje z gigantycznym długiem i odsetkami oraz kosztami utrzymania tego, co wybudowano.
Długi natomiast trzeba spłacać – i w tym momencie państwo-ofiara „pomocy międzynarodowej” jest już w zasadzie ugotowane. Powstaje bowiem dług takich rozmiarów, że zwyczajnie jest niemożliwy do spłacenia. Według prognoz nasłanych EBR-owców kraj miał spłacać pożyczkę bezboleśnie, korzystając ze zwiększonych dochodów, których miała dostarczyć rozpędzona inwestycjami gospodarka. Tymczasem okazuje się, że gospodarka buksuje w miejscu, a rząd zostaje przymuszony przez Bank Światowy do wdrożenia drakońskiego „planu naprawczego” oznaczającego wycofanie się państwa z kolejnych obszarów służby publicznej – edukacji, opieki zdrowotnej itp. Trzeba bowiem ciąć wydatki, by spłacać pożyczkę. Do tego dochodzi masowa prywatyzacja wszystkiego co stanowi jakąkolwiek wartość z zasobami naturalnymi na czele. Dobra te przejmują zagraniczni inwestorzy – zazwyczaj grubo poniżej ich wartości – którzy to inwestorzy obdarowywani są oczywiście ulgami podatkowymi, no bo przecież trzeba stymulować gospodarkę, by spłacić zadłużenie i wyjść na prostą...
Państwo oczywiście „na prostą” nie wychodzi, poziom życia ludności drastycznie się obniża, nominalnie suwerenne kraje zostają ubezwłasnowolnione nie tylko gospodarczo, ale również i politycznie. Cały majątek generujący jakiekolwiek godne uwagi zyski znajduje się w obcych rękach, prócz tego dodatkowo kraj musi zgodzić się na kuratelę polityczną Stanów Zjednoczonych – na czele stoi „nasz sukinsyn” (jak Amerykanie nazywają sprzyjających im dyktatorów), US Army zakłada swoją bazę o eksterytorialnym statusie, a amerykańskie korporacje prowadzą eksploatację gospodarczą. W ten sposób buduje się globalne imperium.
A wszystko zaczyna się, jak wspomnieliśmy, od wizyty „ekonomistów od brudnej roboty”, którzy swymi „naukowymi” prognozami (popartymi odpowiednimi łapówkami dla miejscowych polityków i decydentów) mają skłonić lokalne rządy do zaakceptowania ich planu inwestycyjnego i zaciągnięcia pożyczki. Jeśli natomiast „hitmani” zawiodą i lokalni przywódcy okażą się oporni, to do gry wkraczają „szakale” – czyli zabójcy eliminujący niewygodnych polityków.
III. Emocjonalny szantaż „hitmana”
Autor był właśnie takim „hitmanem” – zwerbowanym przez służby, skierowanym na odpowiednie studia i zatrudnionym w nominalnie całkowicie prywatnej firmie, nie mającej formalnie nic wspólnego z rządem Stanów Zjednoczonych. Fucha świetnie płatna, wesołe życie, pozycja eksperta, wykłady, spotkania na najwyższych szczeblach. Po czym następuje nawrócenie i decyzja o napisaniu demaskatorskiej książki. Cóż więc jest w niej takiego irytującego, że ledwie zmusiłem się, by doczytać ją do końca?
Ano to, że opisany przed chwilą mechanizm ubezwłasnowolnienia przez kredyt, to właściwie wszystko co da się z tej książki wycisnąć. Całość bowiem tonie w egocentrycznych opisach duchowych rozterek autora, który – jeśli mu wierzyć – niemal od samego początku brzydził się okropnie swą działalnością, zaś fakt, że przez dziesięciolecia tkwił w branży kładzie na karb swych chuci, rozlicznych niedomagań natury charakterologicznej, chciwości i tak dalej. Strona po stronie pan John Perkins zadręcza czytelnika wynurzeniami na emocjonalnym poziomie egzaltowanego nastolatka. Ta ckliwa tandeta osiąga takie stężenie, że w pewnym momencie staje się zwyczajnie nie do zniesienia.
Jestem wyczulony na tego typu emocjonalne szantaże i w trakcie lektury zastanawiałem się, gdzie już spotkałem się z podobnym zabiegiem narracyjnym, który nazywam „udawaną szczerością”. Ów zabieg sprowadza się do tego, że pod pozorami rzeczonej „szczerości” intencja autora jest wręcz przeciwna i ma zaciemnić to, na czego ukryciu mu zależy. W końcu przypomniałem sobie – dawno temu w księgarni przy obozie w Auschwitz kupiłem książkę „Oświęcim w oczach SS”. Jedną z jej części stanowi pamiętnik szeregowego SS-mana, spisany w więzieniu, kiedy czekał na proces. W tymże pamiętniku również na szeregu stron znajdujemy pełne empatii opisy niewysłowionych cierpień więźniów poddawanych przeróżnym okrucieństwom, którym to więźniom ówże SS-man oczywiście wielce współczuje. Jedyna różnica polega na tym, że SS-man unikał opisywania tego co sam robił, a John Perkins bierze czytelnika „na szczerość” obnażając tak zwane najskrytsze zakamarki duszy.
IV. USA jako „czarny lud”
Ten wystudiowany ekshibicjonizm ma za zadanie w moim odczuciu napchać te dwieście kilkadziesiąt stron książki literacką watą i sprawić, że czytelnik będzie miał wrażenie obcowania z tajemną wiedzą, podczas gdy autor tak naprawdę... niewiele nam mówi. Klasyczne odwrócenie uwagi. Nie dowiadujemy się tak naprawdę niczego istotnego o negocjacjach z przywódcami Indonezji, Arabii Saudyjskiej, czy Iranu. John Perkins nie podaje żadnych szczegółowych danych – jakie konkretnie perspektywy rysowano np. przed Indonezją w związku z inwestycjami w energetykę, jak to wyglądało po realizacji – czy zanotowano wzrost gospodarczy czy recesję, jaki był poziom bezrobocia, dochodu narodowego per capita, jaka była kondycja finansów publicznych? Zamiast tego w kolejnych częściach otrzymujemy często prasówkę – czyli to, co i tak po jakimś czasie (a przed ukazaniem się książki) wiadomo było z mediów, a wszystko oblane mętnym sosem narcystycznych wynurzeń autora. Na koniec zaś otrzymujemy garść dobrych rad na poziomie „zaangażuj się i zrób coś dobrego, to koniec końców wszystkim będzie lepiej”.
Albo więc John Perkins nie był tak wysoko postawiony jak usiłuje nam wmówić, albo tak naprawdę wciąż pozostaje w systemie, tylko został wykolegowany i odsunięty na boczny tor, ale wciąż na coś liczy. Możliwe też, że został przewerbowany i książka miała za zadanie zrobić czarny pijar Stanom Zjednoczonym. Niezależnie bowiem od całego bandyckiego procederu, który został w niej opisany, autor w zadziwiający sposób abstrahuje od geopolitycznego kontekstu rozgrywki w której brał udział, a której większa część przypadła na czasy Zimnej Wojny. Rozczulanie się nad Allende, lewacką partyzantką w Ameryce Południowej, która musiała handlować narkotykami, by mieć na kałachy i walczyć z jankeskim imperializmem, biadolenie nad okrucieństwami wojny w Wietnamie przy przemilczeniu „bambusowego gułagu”, który urządzili tam komuniści i tragedii tysięcy „boat people”... Dziwnie jednostronnie zaprogramowana została ta ślepota.
A tak od strony fachowej – wymieniony na wstępie Song Hongbing, który też przecież nie stroni od propagandy, potrafi w przekonujący sposób z podaniem konkretnych danych uzasadnić tezę, że to USA są uzależnione od międzynarodowej banksterki, której narzędziem pozostaje MFW, czy Bank Światowy, Perkins zaś podaje kierunek przeciwny – to międzynarodowe instytucje finansowe mają być narzędziem budowy przez USA „globalnego imperium” eksploatującego swe peryferia, tylko z faktograficznym uzasadnieniem idzie mu cokolwiek gorzej…
Kończąc, powiem, że chętnie przeczytałbym jakąś książkę traktującą o poruszonych w „Hitmanie” kwestiach – tylko operującą danymi na większym poziomie szczegółowości i pozbawioną reszty opisanych tutaj wad. Bo są to naprawdę ważne sprawy – również z naszej, polskiej, współczesnej perspektywy – kraju staczającego się w otchłań neokolonializmu.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://niepoprawni.pl/blog/287/kawal-rzetelnej-chinskiej-propagandy
komentarze
Panie Gadający Grzybie!
Doskonałe omówienie książki i tematu. Mam wrażenie, że tym, którzy trzymają dolara, jest wszystko jedno, czy zależą od bankierów, czy od rządu SZA. Bo jedni i drudzy zależą od Chin ludowych.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 06.01.2014 - 16:38@JM
A Chiny się boją... dlatego właśnie Song Hongbing postuluje, by Chiny przeszły na walutę opartą na złocie – bo wtedy nie będą uzależnione od koniunktury w USA i obligacji na poczet których FED emituje wirtualne łże-talary.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 06.01.2014 - 18:10Panie Gadający Grzybie!
Dla Chin obecna sytuacja jest bardzo korzystna. Wprowadzenie prawdziwego pieniądza spowoduje krach w Chinach, bo nikt poza Chinami nie będzie mógł kupić drogich chińskich towarów…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 10.01.2014 - 12:42@JM
Chiny to już nie tylko taniocha – świat się zmienia ;) Oni naprawdę zaczynają się na serio obawiać uzależnienia od dolara opartego na obligacjach. Gdzieś ostatnio czytałem, że Chiny zaczynają skupować złoto.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 10.01.2014 - 11:30Panie Gadający Grzybie!
1. Produkty Chińskie są tanie tylko dzięki księżycowym kursom wymiany juana.
2. Jeśli skupują złoto, to znaczy, że są mądrzejsi od naszych geniuszy z rządu…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 10.01.2014 - 12:44@JM
Złoto jest również przydatne jako rezerwa walutowa. Polska w złocie przechowuje zaledwie 5% rezerw walutowych – dla porównania, Holandia 30%, a Niemcy 70%.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 16.01.2014 - 19:01Panie Gadający Grzybie!
Oprócz złota można rezerwy trzymać w innych rzadkich metalach, szczególnie ze względu na podatnoć złota na spekulacje.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 18.01.2014 - 14:01@ JM
Swojego czasu LPR miała pomysł, by rezerwy lokować w miedzi, którą wydobywamy u siebie – i może nie była to wcale głupia myśl…
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 18.01.2014 - 20:07Panie Gadający Grzybie!
Myślę, że miedź jako jeden z metali stanowiących rezerwę, to dobry pomysł. Niemniej, uzależnienie się od jednego metalu, to nie najlepsza strategia. Przynajmniej trzy lub cztery różne metale pochodzące z różnych regionów globu, ta by konflikt w jakimś rejonie nie zachwiał gospodarką.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 19.01.2014 - 01:20@JM
Tu się zgadzam.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 19.01.2014 - 20:34