Nasza rola nie kończy się na wrzuceniu wyborczej kartki – przeciwnie, ona wtedy dopiero się zaczyna.
(Notka jeszcze przed-wyborcza.)
Straciłem bezpowrotnie kilkadziesiąt minut życia na debatę Kopacz-Szydło i choćbym się skichał płynnym miodem, nie wycisnę z tego „eventu” materiału na felieton. Ogólnie – nuda, przewidywalność, bezbarwność, podwójna garda, tudzież uniki połączone z „obtańcowywaniem” przeciwnika. I pomyśleć, że to kobiecy boks uchodzi za bardziej spontaniczny i mniej wyrachowany od męskiego… No dobrze, Ewa Kopacz udowodniła, że po relanium popitym nalewką na ziółkach z piersiówki Miśka Kamińskiego jest w stanie mówić bez tej charakterystycznej, nerwowej drżączki, która zdążyła się już stać jej znakiem rozpoznawczym. Ale umówmy się – w pojedynku na „siłę spokoju” nikt nie ma szans z Beatą Szydło, która momentami sprawia wręcz wrażenie dopiero co wybudzonej z głębokiej narkozy. Obie panie mówiły to co chciały powiedzieć, lub czego je wyuczono, nie przejmując się zanadto treścią zadawanych im pytań, zatem decydujący był przekaz pozawerbalny. Niech będzie zatem remis ze wskazaniem na bardziej „poukładaną” Beatę Szydło, która poza tym celnie wypunktowała ignorowanie przez PO obywatelskich inicjatyw ustawodawczych i wniosków o referenda. Chociaż byłoby lepiej, gdyby wzorem Andrzeja Dudy przyniosła Ewie Kopacz jakiś upominek – na przykład postawiła na pulpicie pani premier oprawione w ramkę zdjęcie Donalda Tuska z którym Kopacz konsultowała się przed debatą podczas ostatniego szczytu UE.
Gdybym był wyborcą niezdecydowanym, to paradoksalnie po tak mdłym widowisku zacząłbym rozważać oddanie głosu na któryś z pozostałych komitetów. I tu dopiero zaczyna robić się ciekawie, bo o ile debata w bezpośrednim układzie sił PO-PiS niczego nie zmieni, to skorzystać na niej mogą właśnie ci nieobecni – ZLEWozmywak, Razem, Nowoczesna, KORWIN, kukizowcy – w zależności od rozkładu sympatii wahającego się elektoratu ocenianego na ok. 300 tys. osób. Część z nich zapewne prześlizgnie się ponad pięcioprocentową gilotyną, pozostaje więc pytanie, czy uda im się stworzyć koalicję „wszyscy przeciw PiS”, czy jednak to Prawo i Sprawiedliwość osiągnie samodzielną większość – bo właśnie o to w ostatecznym rozrachunku toczy się finałowa batalia.
Przyznam się, że byłem sceptyczny co do scenariusza uzyskania przez PiS bezwzględnej większości, traktując takie zapowiedzi bardziej jako wyraz chciejstwa bezkrytycznych partyjnych kibiców i urzędowy optymizm działaczy. Dlatego właśnie do pewnego momentu wiązałem nadzieje z ugrupowaniami antysystemowymi, ze szczególnym uwzględnieniem narodowców i Kukiza, widząc w nich logiczne dopełnienie obozu zmiany i siłę dyscyplinującą z radykalnych pozycji główną partię opozycyjną. Jednak, by antysystemowe inicjatywy miały polityczny sens, musiałyby pójść do wyborów w jednym bloku. Niestety, kieszonkowi mężykowie stanu okazali się niezdolni do patrzenia dalej niż czubek własnego nosa i wyjścia poza niszowe, kanapowe szyldy. Do tego doszło obustronne okładanie się na linii antysystemowcy – propisowskie media, czego najdobitniejszym przykładem było słynne przesłuchanie Kukiza w TV Republika. Żenujące awantury przy układaniu list wyborczych komitetu Kukiz'15 dopełniły obrazu degrengolady.
W tej sytuacji, zwłaszcza biorąc pod uwagę obowiązującą ordynację wyborczą, trzeba sobie jasno powiedzieć, że głosy rozparcelowane między antysystemowe komitety będą głosami straconymi. Gra na samodzielną większość Prawa i Sprawiedliwości stała się – zresztą, na własne życzenie antysytemowców – jedyną racjonalną opcją, czy nam się to podoba, czy nie. Pojawia się zatem pytanie – czy społeczna frustracja i odrzucenie rządów obecnej kliki są na tyle szerokie, a zarazem na tyle zdroworozsądkowe, by utorować drogę do władzy partii Jarosława Kaczyńskiego bez rozmywania się w politycznych marginaliach? Potrzebny jest nam dzień gniewu, dzień obywatelskiego wzmożenia – lecz bez sekciarskiego zaślepienia, by nie wyprowadzać ciosów na oślep, ryzykując tym samym rozproszenie energii. W przeciwnym razie będziemy mieli albo szarpaninę rządu mniejszościowego (na co mam nadzieję Jarosław Kaczyński nauczony doświadczeniem lat 2005-2007 nie pójdzie), albo formowanie niepewnej koalicji, bądź wyłuskiwanie pojedynczych szabel z innych ugrupowań (co również jest stąpaniem po ruchomych piaskach), lub rządy przedstawicieli skleconego z PO, partii Petru i ZLEW-u zdegenerowanego obozu beneficjentów III RP. To ostatnie nie byłoby zresztą najgorsze, oznaczałoby bowiem wyczerpanie przez system ostatnich rezerw, ostateczną kompromitację postmagdalenkowego układu i przedterminowe wybory – tyle, że Polski szkoda. Dlatego mimo wszystko liczę na mądry gniew obywateli. Niech ten 25 października stanie się przypieczętowaniem procesu zapoczątkowanego wygraną Andrzeja Dudy. Potem zaś pilnujmy jako wyborcy, by partykularne interesy wyposzczonego partyjnego aparatu nie wzięły góry nad interesami Polski. Nasza rola bowiem nie kończy się na wrzuceniu wyborczej kartki – przeciwnie, ona wtedy dopiero się zaczyna.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———-> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2678-pod-grzybki-po-i-przed-wynikowe
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 43 (23-29.10.2015)
komentarze
Panie Piotrze!
Co do popierania PiSu, to się z Panem nie zgadzam. Co do tego, że władzy należy patrzeć na ręce, to owszem.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 12.11.2015 - 20:49