Oni się zwyczajnie boją, że to się może udać, a Polska się nie zawali. I okaże się, że jednak można.
Rząd Beaty Szydło ogłosił program „Rodzina 500 plus” i zabrzmiał dźwięk trąby zwiastujący Apokalipsę. Tak przynajmniej można by wnosić z medialnych doniesień, wypowiedzi opozycyjnych polityków, tudzież telewizyjnych specjalistów od wszystkiego. Rekordy pobili Ryszard Petru do spółki z Platformą – jeszcze niedawno prorokowali, że inicjatywa PiS jest receptą na „drugą Grecję”, by następnie – zapewne po jakimś przyśpieszonym kursie wrażliwości społecznej – domagać się wielkim głosem świadczeń nie tylko na „drugie i kolejne”, lecz także zniesienia kryterium dochodowego na pierwsze dziecko. Mamy więc sytuację następującą: wdrożenie rządowego programu jest klęską, bo doprowadzi Polskę do bankructwa, ale zarazem spodziewany krach należy przyśpieszyć obejmując świadczeniami wszystkie dzieci, może nawet po 18 roku życia, bo jak już osiągną pełnoletność – to co wtedy? Ot, logika.
Przy okazji wyroiła się chmara nagle objawionych Katonów dyscypliny finansowej państwa. Tych samych, którzy patrzyli starannie w innym kierunku, gdy PO kradła z OFE ponad 153 mld zł, by na papierze zbić jawny dług publiczny metodą powiększenia długu ukrytego – bo do tego sprowadzała się ta operacja. Przed „reformą” dług publiczny wynosił 945 mld zł, po przelaniu pieniędzy z OFE zmalał do 844 mld, dziś zaś wynosi… prawie 969 mld. zł. Środków z OFE starczyło na dwa lata. Na co poszły? Dobre pytanie. Na co poszły pieniądze z kumulujących się przez 8 lat rządów PO deficytów, w efekcie których zadłużyliśmy się na niemal drugie tyle co przez wszystkie poprzednie lata po '89 roku? To również doskonałe pytanie. Gdzie byli ci, co biją dziś na alarm, gdy z roku na rok powiększała się dziura w ściągalności VAT aż do poziomu 53 mld. zł – czyli sumy przekraczającej przeciętny deficyt budżetowy z ostatnich lat? A czy rozdzierali szaty, gdy docierały do nas kolejne raporty „Global Financial Integrity” o skali wyprowadzania z Polski kapitału?
Nie rozdzierali szat. Najwyraźniej Polskę na to było stać. Stać nas było, by nie ściągać skutecznie podatków, zadłużać państwo, bezproduktywnie przejadać pieniądze – zarówno te pożyczone, jak i „przeniesione” z funduszy emerytalnych. Mogliśmy sobie pozwolić, by patrzeć przez palce na systematyczne drenowanie Polski z kapitału. Ba – stać nas było, by wielkopańskim gestem dorzucić się do pomocy dla Grecji, czyli w praktyce dla banków, które „umoczyły” w greckich papierach dłużnych. Ostatnio zaś okazuje się, że stać nas na miliard euro linii kredytowej dla Ukrainy – też na „wieczne nieoddanie”. Tu również nie było protestów, choć zrobił to już „niesłuszny” rząd PiS. Najwyraźniej skądś wiadomo, że pomocy dla „bratniej” Ukrainy czepiać się nie należy. Ale nie – to program „500 plus” będzie przyczyną plajty państwa. Na to nas nie stać.
Na co jeszcze nas nie stać? Nie stać nas na podniesienie kwoty wolnej od podatku sytuującej się dziś poniżej minimum socjalnego i sprawiającej – Boże, nie zliczę, ile już razy to pisałem – że znaczna część Polaków płaci de facto podatek od nędzy. Nie stać nas na wiek emerytalny 60-65 lat. Nie stać nas na służbę zdrowia na cywilizowanym poziomie, ani generalnie – na sektor usług publicznych. Nie stać nas na emerytury w wysokości nie zmuszającej do wyboru między opłaceniem rachunków, a kupnem lekarstw. Ileż razy to słyszeliśmy – nie da się, zbyt kosztowne, budżet nie jest z gumy… Za to na systematyczny przyrost armii urzędników osiągającej dziś blisko półmilionowe pogłowie – proszę bardzo.
Ile kosztował będzie program „500 plus”? W tym roku 17,2 mld zł, w latach kolejnych – ok. 20 mld. zł. Ułamek tego, co rokrocznie państwo traci na VAT, CIT i transferze nieopodatkowanego kapitału. I tu podnoszą się głosy z innej strony: że generalnie słusznie, ale zamiast „dawać” lepiej np. wprowadzić system ulg podatkowych – bo, że trzeba coś zrobić i to szybko, by uniknąć katastrofy demograficznej, widzi już niemal każdy. Ok, nie neguję, sam byłem zwolennikiem wspólnego rozliczania się rodziców z dziećmi – analogicznie jak robią to małżonkowie. Tyle, że każde takie rozwiązanie kosztuje – w tym przypadku, zmniejszeniem wpływów z PIT. Przykładowo, podwyższenie kwoty wolnej do 8 tys zł (finansowo efekt dla kieszeni podobny co „500+”) zmniejszyłoby wpływy do budżetu o ok. 21,5 mld zł. rocznie. Tyle, że wszyscy alarmiści nie patrzą na to, że owe 20 mld „na dzieci” będzie rok w rok trafiać do obrotu gospodarczego i częściowo wracać w postaci podatków – choćby VAT, czy „obrotowego”. Wreszcie – że dla wielu rodzin zwyczajnie będzie to realna pomoc, bodaj pierwsza jakiej się doczekały.
I wiecie Państwo, co sądzę? Oni się zwyczajnie boją, że to się może udać, a Polska się nie zawali. I okaże się, że jednak można. Ta świadomość jest dla nich nie do zniesienia, podobnie jak to, że jeśli jakimś cudem wrócą kiedyś do władzy, to nie będą mogli tego odkręcić, bo ludzie ich zwyczajnie rozszarpią. No i że tych 20 miliardów rocznie nie da się już rozkraść wspólnie z kolesiami.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3329-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 7 (12-18.02.2016)
komentarze
Panie Piotrze!
Generalnie zgoda!
W szczegółach jak zawsze tkwi diabeł.
1. Medycynę mamy na światowym poziomie. Mając do wyboru najlepszy szpital w Europie, a może i na świecie, wybrałem leczenie w Polsce. Oczywiście i w Wielkiej Brytanii i w Polsce płaci za mnie ubezpieczyciel, co już jest niezdrowe. Natomiast nasi lekarze są bardziej kompetentni niż Szkoci. (Z najlepszego szpitala…)
2. Rynek usług medycznych powinien być tak samo otwarty jak każdy inny. To jest najzdrowszy system. Dlaczego decyzje urzędnika mają być lepsze niż decyzje „niewidzialnej ręki rynku” nigdy nie dowiedziałem się. Trenowaliśmy to kilkadziesiąt lat i powinniśmy wiedzieć, że wystarczy.
3. Znieść wymienialność złotego na waluty i ceny leków znajdą się w rozsądnych granicach.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 22.02.2016 - 01:21@JM
Jak Pan chce importować leki z Zachodu bez wymienialnego złotego? Barterem za pociąg ziemniaków?
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 23.02.2016 - 21:10Panie Piotrze!
Właśnie tak! Pamiętam, jak pod koniec lat 80. (za Mieczysławów Wilczka i Rakowskiego) jakiś sklep z Warszawy miał banany, bo wymieniał je w Szwajcarii na polskie pieczarki. Złoty nie był nawet walutą, dewiz firmy nie miały (państwo też), a import istniał! CUD!
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 24.02.2016 - 07:11@JM
A ja pamiętam, jak wymieniało się złotówki u cinkciarza, żeby kupić waluty i następnie w Berlinie Zachodnim, czy innym Wiedniu kupowało się zegarki i radiomagnetofony, by opylić je w Polsce na bazarze. Czyli jednak wymienialność była konieczna.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 25.02.2016 - 19:45Panie Piotrze!
Możliwość sprzedania, to nie to samo co wymienialność…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 26.02.2016 - 23:15@JM
Marka była wymienialna na złotówkę – u konika (w banku teoretycznie też...), ale zawsze.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 01.03.2016 - 19:29Panie Piotrze!
U „konika” czy raczej cinkciarza można było kupić lub sprzedać dolary, marki czy funty. To nie powodowało, że złoty był wymienialny. Zatem w moim systemie może Pan mieć kantor i robić to cinkciarze robili. Natomiast wartość towaru nie wynika z jakiegoś przeliczenia jednej waluty na drugą, tylko z przeliczenia ceny poprzez stawkę minimalną za godzinę.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 01.03.2016 - 22:24@JM
A Pan znowu swoje… W tej materii się nie dogadamy.
Jeżeli jest Pan przekonany do swej koncepcji – proszę ją propagować. Ja tego za Pana nie zrobię.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 02.03.2016 - 11:25