„Trwaj chwilo, jesteś piękna!” – zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d…, jak napisał Goethe.
I. Miliony zwykłych bohaterów
Sytuacja była taka: przychodzi nawiedzona wariatka do IPN-u i oferuje teczki „Bolesława” Wałęsy – czy jakoś tak. Patrzyłem na tę hecę, z narastającym wewnętrznym chichotem. Taki spektakularny koniec matrixu III RP – któż by się spodziewał? No, ale dobrze, com się pośmiał, tom się pośmiał (mam nadzieję, że Państwo również, obserwując te wszystkie paniczne kontredanse odtańcowywane przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP), teraz będzie już poważniej.
Przy okazji upublicznienia teczek Wałęsy podniosły się głosy, że lepiej byłoby rzecz całą wyciszyć, bo brukanie legendy „Solidarności” godzi w naszą pamięć, mit narodowy i szkodzi wizerunkowi Polski za granicą – czyli polskiej racji stanu. Cóż, w 1980 roku miałem cztery lata, zatem na „Solidarność” patrzę – siłą rzeczy – z perspektywy kolejnego pokolenia. I w moim oglądzie narodowym dziedzictwem jest „Solidarność” jako taka – wielki ruch społeczny, te miliony szarych, anonimowych obywateli, którzy wtedy wstali z kolan, doprowadzając do powszechnego przebudzenia. Właśnie to dla mnie jest wartością i symbolem, a nie jedno czy drugie nazwisko, choćby najgłośniejsze. Dlatego ze spokojem reaguję, gdy wychodzi na jaw, że któryś z pierwszoplanowych działaczy okazał się esbeckim konfidentem – czy to Wałęsa, czy inny „iksiński”.
Ktoś powie, że Wałęsa jednak pozostaje dla świata ikoną i uosobieniem ówczesnego zrywu. Klasyczny kompleks Telimeny: „Co świat powie na to?”. Odpowiem: w takim razie trzeba odkłamać fałszywy mit. Najwyższa na to pora. Propagujmy w świecie legendę „Solidarności” jako wielkiego narodowego zrywu milionów „everymanów”, którzy potrafili powiedzieć „nie” i co więcej – oddolnie, w warunkach opresyjnego państwa, zorganizować samorządne struktury na terenie całego kraju na tyle skutecznie, że do ich pacyfikacji potrzeba było stanu wojennego i nagiej przemocy, bo metodami agenturalnymi mimo wszystko nie sposób było całej „Solidarności” przechwycić i unieszkodliwić. Zamiast herosa indywidualnego, wykreujmy herosa zbiorowego. To będzie legenda prawdziwa i oddająca sprawiedliwość członkom „Solidarności” – nie zaś Lech Wałęsa, co to przeskoczył przez płot i sam, „tymi ręcamy” „obalył komune”, a inni co najwyżej mu „pomagali”.
Ja wiem, działa tu potężna siła osobistych wspomnień i – co tu ukrywać – interesów tamtego pokolenia. Jedni nie chcą by niszczono im świetliste obrazy młodości, inni zaś obawiają się o własną pozycję, którą zbudowali na dawnych zasługach. Nie pamiętam już kto ze środowiska „Wyborczej” to powiedział, ale ręczę, że wypowiedź – sformułowana charakterystycznym językiem „salonu”, gdy jego przedstawiciele rozmawiają szczerze i między sobą – jest autentyczna: „jeśli pozwolimy, by sr…li na pomnik Lechowi, to będą sr…li też na nasze”. Tak więc, warto zadać sobie pytanie, czy w imię dobrego samopoczucia wąskiego grona osób mamy się odwracać od prawdy? Czy – z podobnej beczki – ujawnienie faktu współpracy prof. Witolda Kieżuna z SB w jakikolwiek sposób deprecjonuje tysiące powstańców warszawskich? Umniejsza ich bohaterstwo, poświęcenie, patriotyzm? Oczywiście, że nie. Tak samo ujawnienie konfidentów w szeregach „S” nie umniejsza zasług milionów jej członków i historycznej roli WZZ-NSZZ. To nie „Solidarność” jest zhańbiona, lecz ci, którzy teraz nią wywijają w obronie własnych, zakłamanych biografii i społecznej pozycji, jaką dzięki odpowiednio wyczyszczonym życiorysom osiągnęli.
Co gorsza, dali swym zakłamaniem zły przykład młodym. Takim, jak aspirujący dziennikarz, Tomasz Lis – dziś w pierwszym szeregu obrońców „Bolka”.
II. Frustracje jurgieltnika III RP
Kto wie, gdyby władcy III RP byli bardziej dalekowzroczni i nie spanikowali na etapie afery Rywina, to może pozwoliliby startować w wyborach prezydenckich Tomaszowi Lisowi (pseudo „Co z tą Polską?”), miast odcinać go metodą zwolnienia z TVN-u od medialnego tlenu. Byłby Kwaśniewskim na sterydach, a ludzie kochaliby go. Podlizywałby się każdemu, kto wedle jego mniemania zapewniłby mu trwanie na cokole – swój, obcy, nieważne. Równocześnie gnoiłby każdego potencjalnego rywala – i kto wie, czy w tej praktyce nie prześcignąłby Tuska z Ostachowiczem. Polska zaś gniłaby jako stopniowo zatapiana Atlantyda – taki kataklizm rozłożony na raty. Zielona wyspa znaczona postępującymi wykwitami glonów. Wszystko to trwałoby o wiele lat dłużej, my zaś miotalibyśmy się w tej gęstniejącej zupie. Jednak nie pozwolili mu – i stawiam, że on wciąż czuje za to urazę. Stąd jego groteskowa nadaktywność i popisy karykaturalnego lizusostwa przeplatane spazmami nienawiści. Mógł być KIMŚ w oczach, mówiąc jego słowami: „tych biednych ludzi”, którzy „nie są tak głupi jak się wydaje – są jeszcze głupsi”. Chciał, krótko mówiąc, być bogiem dla pogardzanej przez niego tłuszczy – choćby miała to być deifikacja z cudzego nadania. Stał się nikim, bo redaktorzenie choćby i jednemu z czołowych tygodników połączone z programem w prime timie (a teraz nawet nie to, bo Onet – umówmy się – jest jedynie namiastką), dalece go nie zaspokaja. Dziś ma swoją kasę i swoje długi. Z bożyszcza stał się podrzędnym demonem, jakich całe tabuny zaludniają czeluście medialnych piekieł. A podrzędny demon musi się zaspokoić podrzędnymi duszyczkami do złowienia. No i wykonywać polecenia demonów wyższych.
Owszem, „Rinigier Axel Springer” o nim nie zapomniał – musiał dać znać, że troszczy się o swoich – bo w innym przypadku któżby chciał się związać z nim na dobre i na złe? Medialna emanacja europejskiego mocarstwa ma swoje powinności wobec jurgieltników – dopóki są użyteczni, oczywiście. A on, póki co jeszcze jest użyteczny, choć jego ambicjonalne frustracje stają się coraz bardziej groteskowe i zapewne władca piekielnego kręgu w którym przebywa obecnie Lis, wkrótce będzie musiał zdyscyplinować podległego sobie demona.
III. Droga do zatracenia
Ale czemuż w ogóle się nad Tomaszem Lisem tak rozwodzę? Bowiem jego życiowa ścieżka jest nieświadomą parodią drogi owych autorytetów z czasów pierwszej „Solidarności”, którzy rozmowy w Magdalence i okrągły stół potraktowali jako finał, po którym zostaje już tylko rzeźbienie pomników. Po tej cezurze jesteśmy cali na biało – że tak zrekonstruuję ich podejście. Tu dygresja: Kaczyńscy traktowali Magdalenkę i „stół” jako taktyczny etap na drodze do obalenia komuny. To stąd się biorą dzisiejsze fundamentalne podziały – i dlatego skłócili się z Wałęsą, gdy ten pozostając na pasku swych uwikłań poczuł się ich radykalizmem osobiście zagrożony. Wystarczyło, że stangret Wachowski na polecenie skrytego w powozie jaśnie pana ściągnął lejce – i wałach „Bolek” podążał w wyznaczonym kierunku.
Lis z tego wszystkiego – tych wszystkich herosów „Solidarności” spijających śmietankę swych biografii, tych komuchów zrobionych z dnia na dzień współojcami demokracji – zrozumiał jedno: trzeba się załapać na koniunkturę. Bo kto się na koniunkturę nie załapie, ten frajer – jak ta Walentynowicz, jak ci Gwiazdowie, Wyszkowski i tak dalej… biedujący gdzieś, wyszydzani… I łapał się skutecznie – pamiętny obrazek z „Nocnej zmiany”, gdy tuż po przejściu Wachowskiego ulizany młokos z cwaniackim uśmieszkiem powiada do Moniki Olejnik i Barbary Górskiej: „Trzeba było krzyknąć, panie prezydencie, Polska z panem!”. Cały on. Gdy trzeba było, to wpisał się w społeczne emocje doby „afery Rywina” doraźnym manifestem „Co z tą Polską?”. Ależ on był wtedy niemal „nasz”... Prawda, jaki zręczny? Potem poszedł po linii Tuska – i znów wygrał! Stracił prawicową publikę, lecz za to zyskał tabuny lemingów za sprawą niezapomnianej decyzji Andrzeja Urbańskiego („Wiecie, Tomek ma kredyt, bo kupił dom w Konstancinie…”). Aż uwierzył, że niosąca go hossa będzie wieczna. „Trwaj chwilo, jesteś piękna!” – zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d…, jak napisał Goethe.
Wszelkie symptomy wskazujące na odwrócenie passy starał się zagłuszać coraz bardziej natarczywym hejtem. Odpychał myśl o nadchodzącej dekoniunkturze polityczno-opiniotwórczo-finansowej i brnął coraz głębiej. Całkiem jak michnikowszczyna sarkająca na „gówniarzy”. Po prostu się starzał (piąty krzyżyk na karku). Nos już nie ten. Lis z czasów afery Rywina błyskawicznie przestawiłby się – najdalej po skandalicznych wyborach samorządowych 2014 – na zajadłą krytykę PO i gładko wszedłby w narrację obozu opozycyjnego. Miał ważny kontrakt w TVP z zaporową kwotą odszkodowania, mógłby zrobić w międzyczasie poruszający rachunek sumienia na licznych łamach – i dziś byłby w tej samej TVP, w której był. O co zakład? No, ale cóż – ego, postępy wieku nie sprzyjające zmianom plus wiara, że porządek III RP będzie wiekuisty, zrobiły swoje. Koniec końców, Tomasz Lis wyląduje gdzieś w okolicach spierniczałych, salonowych dziadków – niegdysiejszych herosów „Solidarności” i innych „ludzi honoru” w których kariery tak się zapatrzył, wierząc przy tym we własny fart i cwaniactwo. Niczym Wałęsa.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———-> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3480-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 09 (02-08.03.2016)
komentarze
Panie Piotrze!
Analizowanie problemów Tomcia, to strata czasu…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 20.03.2016 - 06:07@JM
Tu chodzi raczej o pewien archetypiczny dla III RP typ kariery. Tomasz Lis posłużył tu jedynie za przykład.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 24.03.2016 - 21:09Panie Piotrze!
OK. Nie załapałem, że to taka alegoria.
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 27.03.2016 - 09:33