1 proc. przedsiębiorstw kontroluje już 20 proc. użytków rolnych w Europie, zaś w rękach 3 proc. przedsiębiorstw pozostaje aż 50 proc. gruntów.
Rządowy pakiet rozwiązań mających na celu ograniczenie możliwości wykupu gruntów rolnych przez obcokrajowców jak na razie powstaje w legislacyjnych mękach, dodatkowo pod ostrzałem mediów, straszących „nową pańszczyzną” i „przypisaniem chłopa do ziemi”. Póki co trudno więc oceniać go całościowo, niemniej warto zwrócić uwagę na wycofanie się z pierwotnych ograniczeń dotyczących dziedziczenia (wobec osoby bliskiej dziedziczącej ziemię, a nie prowadzącej działalności rolniczej Agencja Nieruchomości Rolnych miałaby prawo odkupu) – i chyba dobrze, bo to byłaby już zbyt daleko idąca ingerencja w prawo własności. Inne propozycje w rodzaju obowiązku osobistego prowadzenia gospodarstwa przez co najmniej 10 lat, górnego limitu powierzchni posiadanych gruntów w wys. 300 ha, czy różne ułatwienia dla ANR co do pierwokupu i wykupu ziemi – nie odbiegają zasadniczo od rozwiązań przyjętych w różnych krajach UE.
Przykładowo, w Danii nabywca ziemi musi pozbyć się nieruchomości rolnych w innych krajach, osiedlić się na miejscu i – jeśli kupuje grunty powyżej 30 ha – zdać specjalne egzaminy oraz prowadzić samodzielnie gospodarstwo. We Francji z kolei wymóg osobistego użytkowania gospodarstwa wynosi 15 lat, zaś obrót pozostaje pod nadzorem Stowarzyszenia Zagospodarowania Ziemi i Urządzania Obszarów Wiejskich dysponującego prawem pierwokupu, ponadto pierwszeństwo przy zakupie mają sąsiedzi sprzedającego. W Hiszpanii nabywca musi zamieszkiwać w tej samej, bądź sąsiedniej gminie, powinien też uzyskiwać przynajmniej 50 proc. swych dochodów z działalności rolniczej… i tak dalej – jeśli spojrzymy na kraje Europy Zachodniej, to niemal w każdym z nich obowiązują regulacje zbliżone do proponowanych obecnie przez PiS i jakoś nikt nie podnosi rabanu, że to „przywiązanie do ziemi”.
Dzieje się tak dlatego, że ziemia jest towarem o znaczeniu strategicznym – jest to po prostu zabezpieczenie produkcji żywności w danym państwie. Rzecz nie do przecenienia czy to w przypadku kryzysu gospodarczego, czy napięć międzynarodowych, o wojnie już nie wspominając. Ziemia to także zasób o charakterze ograniczonym – nie sposób „wyprodukować” więcej ziemi (przyjmijmy, że holenderskie wydzierane morzu poldery to w ogólnej skali nieistotny margines). Gruntów rolnych nie da się „wykreować” z powietrza niczym pieniądza. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dokument Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego (organu doradczego UE) pt. „Masowy wykup gruntów rolnych – dzwonek alarmowy dla Europy i zagrożenie dla rolnictwa rodzinnego” ze stycznia 2015 roku. EKES zwraca m.in. uwagę na patologiczną koncentrację gruntów w Europie. Okazuje się, że 1 proc. przedsiębiorstw kontroluje już 20 proc. użytków rolnych, zaś w rękach 3 proc. przedsiębiorstw pozostaje aż 50 proc. gruntów. Natomiast 80 proc. przedsiębiorstw rolnych dysponuje zaledwie 14,5 proc. ziemi rolnej. Związane jest to głównie z rozwojem wielkich koncernów rolniczych wypierających gospodarowanie tradycyjne. Szczególnie niepokojące rozmiary tendencja ta przybiera w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Wskutek masowego wykupu ziemi (tzw. „land grabbing”) w Rumunii już 10 proc. użytków rolnych znajduje się w rękach inwestorów spoza UE, natomiast od 20 do 30 proc. należy do przedsiębiorstw z innych krajów członkowskich Unii. Na Węgrzech na mocy niejawnych umów sprzedano „unijnym” inwestorom milion ha ziemi. W Polsce – często metodą „na słupa” – sprzedano zagranicznym podmiotom ok. 200 tys. hektarów.
Konsekwencją powyższego jest również patologizacja systemu subwencji w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. Wraz z koncentracją ziemi następuje również koncentracja unijnych „dopłat”. Opinia EKES przytacza dane z 2009 r. wg których 2 proc. gospodarstw otrzymało 32 proc. płatności w ramach WPR, przy czym dotyczy to całej UE. W Bułgarii 2,8 proc. gospodarstw otrzymało 66,6 proc. wszystkich subwencji. Do tego dochodzi zagrożenie bezpieczeństwa żywnościowego. Większość produkcji rolnej w ramach wielkoobszarowych, przemysłowych gospodarstw zdominowanych przez zagraniczny kapitał jest następnie eksportowana do krajów pochodzenia inwestorów. Na rynek wewnętrzny trafia nieistotny odsetek produkcji. Mamy zatem (choć EKES wprost tego tak nie nazywa) do czynienia z mechanizmem kolonizacji. Inwestor wykupuje grunta, następnie wywozi płody rolne „do siebie”, tam je przetwarza i często sprzedaje produkt końcowy „państwu-kolonii”, które z tego wszystkiego nie ma literalnie nic. Zostaje finalnie z pozycją importera żywności, strukturą rolną zaburzoną przez wielkie monokultury, zniszczoną tkanką społeczno-kulturową obszarów wiejskich i zwiększonym bezrobociem, ponieważ rozwój upraw przemysłowych powoduje zmniejszenie zatrudnienia w rolnictwie i podrywa podstawy ekonomicznej egzystencji gospodarstw rodzinnych.
Miejmy nadzieję, że nowe przepisy zostaną wkrótce uchwalone, bo horyzont czasowy niebezpiecznie się skraca – okres przejściowy dotyczący ograniczeń obrotu ziemią upływa 1 maja 2016…
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/ziemia-%E2%80%93-towar-strategiczny
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ———->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3591-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 12 (18-24.03.2016)
komentarze
Panie Piotrze!
Nadzieja, to nie rozwiązanie…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 18.04.2016 - 05:29@JM
Zobaczymy czy zdążą.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 21.04.2016 - 21:10