Uwielbiam oglądać w akcji klub piłkarski FC Barcelona. Niewiele mniej pasjonują mnie mecze z udziałem Realu Madryt. W ogóle podoba mi się futbol hiszpański. Zawsze mnie ten styl gry ujmował. Szkoła hiszpańska (piłkarska) jest po prostu w moim guście. W przeciwieństwie do Hiszpanek. Na przykład.
Z powyższego można wysnuć wniosek, że w międzynarodowych rozgrywkach jestem potencjalnym kandydatem na kibica Iberyjczyków. I tak rzeczywiście jest. Tym bardziej, że praktycznie nie wchodzą sobie w drogę z naszymi zespołami. Prawie. Bo jak już wejdą to szkoda gadać.
Od dobrych kilku jeśli nie kilkunastu lat kibicowanie drużynom z Hiszpanii jest, jako drzewiej bywało, sowicie wynagradzane. Wynikami tych drużyn oczywiście. Do niedawna głównie jeśli chodzi o piłkę ligową. W ostatnich latach Real trzy razy wygrał Ligę Mistrzów, Barcelona w zasadzie też trzy. Inne drużyny hiszpańskie aż tak spektakularnych sukcesów nie odnosiły, ale ich osiągnięcia również muszą budzić respekt. Choćby Valencji, Sewilli czy Villarealu. I, co ważne, istotne skrzypce grali tam zawsze Hiszpanie, nawet jeśli drużyny te obfitowały w zagraniczne gwiazdy.
Reprezentacja Hiszpanii grała zawsze w cieniu wielkich sukcesów swoich zespołów klubowych. Jak to się w prasie hiszpańskiej pisało o ich grze przy okazji każdych mistrzostw kontynentu czy globu? „Gramy pięknie jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”. Tak jakoś.
No i w końcu, po wielu latach posuchy, Hiszpanie zagrali na miarę oczekiwań swoich fanów. Nie tylko w eliminacjach, ale również w finałach. Wygrali EURO’08 bezapelacyjnie, będąc zdecydowanie najlepszą drużyną turnieju. Nie znalazł się chyba nikt, kto podważałby ich pierwszeństwo.
Od mistrzostw w Austrii minął rok, a Hiszpanie dalej nie przegrali meczu. Doszło do tego, że wyrównali niebotyczny rekord Brazylijczyków nie doznając porażki w kolejnych 35-ciu meczach i wygrywając 15 spotkań pod rząd.
I nagle, wczoraj, występując w półfinale Pucharu Konfederacji przeciw dość przeciętnemu i pozbawionemu jakichkolwiek nietuzinkowych piłkarzy zespołowi, jakim są w tej chwili Amerykanie, Hiszpanie dostali wciry. Grali źle, choć może słabsi nie byli. Za to dość, jeśli nie zupełnie, bezradni wobec zastosowanej przez Jankesów „obrony Częstochowy”.
Zmęczenie materiału? Koniec epoki? Umarł król? Myślę, że nie. Wbrew przeciwnie. Uważam, jako kibic tej drużyny, że dobrze się stało. Hiszpanie zejdą z obłoków. Zdaje się, że zaczęło im się wydawać, że nie ma na nich siły. Więc taki zimny prysznic korzystnie na chłopaków wpłynie. Presja bicia rekordu też już przestała istnieć. Przynajmniej na jakieś trzydzieści kilka meczów. Bez porażki. No i wnioski praktyczne, o które dużo łatwiej wtedy gdy nie ma sukcesu. 1. Na kilku pozycjach występują gracze, których warto spróbować zastąpić kimś innym. Jeśli się oczywiście chce za rok dojść do finału. 2.Mecz (nie tylko ten) wykazał wszystkim co znaczy w tym zespole Iniesta. Coraz bardziej skłaniam się ku temu żeby stwierdzić, że to on jest właśnie ogniwem, którego brakowało reprezentacji Hiszpanii przez ostatnie 30 lat do odnoszenia zwycięstw.
A teraz, uwaga(!), wersja spiskowa tej, niesamowitej suma sumarum, porażki. W sprawie maczała ręce FIFA, której zależy na promocji piłki nożnej w USA. Takie zwycięstwo może przynieść piłce w Stanach wielką popularność. Warto więc czasem (na sugestię FIFY bądź nie tylko sugestię) dać innym zaczerpnąć ze źródła zwycięstw. Szczególnie wtedy gdy nas ta porażka nic nie kosztuje, a wręcz przeciwnie. Same profity przynosi.
PS
Ten tekst napisałem zaraz po meczu Hiszpania-USA. Z publikacją czekałem do zakończenia spotkania Brazylia-RPA. Choćby po to, żeby zweryfikować treść ostatniego akapitu. No i co? Wychodzi na to, że przedstawiona teoria spiskowa jest co najmniej niedopracowana. Albo, że są jeszcze tacy, których argumenty FIF-y nie do końca przekonują. Na szczęście. Choć poziom gry Brazylijczyków przez większość meczu wskazywał co innego.