Ratyfikację Traktatu Lizbońskiego przegłosował i Sejm i Senat. Rzecz była od początku oczywista i nie budzi szczególnych już emocji. Jej konsekwencje będą jednak od skutków dawnych, prowokowanych przez PiS konfliktów odmienne. Tym bowiem razem Jarosław Kaczyński skłócił własne ugrupowanie. Raczej bezpowrotnie. Wzniecając spór sięgnął był po najsilniejszą broń – rację stanu. Dla jednych jest to przynależność do Unii dla innych, przeciwnie. Wydawało mu się, że stawiając interes narodowy w stan zagrożenia objawi na końcu siebie samego jako tego, który naród uratował. Odebrano to inaczej. Ci, którzy w Unii widzą przyszłość Polski postrzegają go teraz jako cynicznego gracza, który dla własnych, wewnątrzpartyjnych celów potrafi zagrozić bytowi Polski. Ci zaś, którzy Unię postrzegają jako siedlisko zła, nie tylko skierowanego przeciw Polsce ale i rzymskiej wierze uważają, że zostali zdradzeni.
Moment ogłoszenia wyników głosowania był znamienny. Zasępiona twarz prezesa Kaczyńskiego zdradzała nie smutek z powodu ratyfikacji, do której przecież musiał zmierzać a frustrację, powstałą w nim wskutek uświadomienia sobie własnej słabości wobec sił miotających teraz jego ugrupowaniem. Bo radyjni członkowie jego klubu, jak zawsze kierując się odruchami, postąpili tak, jak im to nakazywał instynkt samozachowawczy. Nie prezesowi się będą przecież musieli posłuszeństwem wykazać a ojcu. Ojcu Rydzykowi. To będzie warunkiem wprowadzenia ich nazwisk na przyszłe listy wyborcze. Już nie listy PiSu – oczywista oczywistość.
Można by twierdzić, że reszta klubu stoi za prezesem murem. To nieprawda. Nie mogę sobie bowiem wyobrazić, że ludzie inteligentni potwierdzą intelektualną więź, jaka ich może łączyć na przykład z trzema paniami z PiSu, które pośród wybuchów śmiechu na sali wygłaszały z sejmowej trybuny antyunijne filipiki. Śmiała się przecież także prawa część izby. Dzień Judasza, moralny upadek Polaków czy rozkrok premiera. Także osoby wygłaszające takie bzdury muszą mieć świadomość, że w każdej normalnej partii stanowią ośmieszający balast. Dlatego zarówno to, co mówią jak i to, jak głosują jest przygotowywaniem sobie w przyszłej kadencji miejsca na sejmowej sali. Za cenę samoośmieszenia, wysoką więc ale dla nich opłacalną.
Inteligentni totumfaccy, nie cofający się dotąd przed publicznym korzeniem się przed prezesem, już czują nadchodzącą klęskę. I, ostrożnie zwyczajem oportunistycznych zauszników, montują sobie ścieżkę odwrotu. Wstrzymali się na razie tylko od głosu. Nie mogą przecież zmieniać wodza tak od razu. Ale też nie zostaną za niezręczne głosowanie wprowadzeni przez ojca Rydzyka na czarną listę a swoje oddanie jego dziełom i jemu samemu akcentowali publicznie od dawna. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Wyżej intelektualnie stojąca część poselskiego klubu PiSu znalazła się teraz przed kolejnym doznaniem. Silny prezes, mający w końcu potężne środki finansowe do dyspozycji i, coraz bardziej we własnym tylko przekonaniu, przewagę moralną powinien by rozłamowców z klubu usunąć. Ale tego nie robi. Więcej. Nakazuje swoim propagandystom wypowiadać kolejne bzdury o sile partii znajdowanej tym razem nie w jedności a w różnorodności. Czyli znowu muszą kalać własny rozsądek twierdzeniami absolutnie odwrotnymi od tych, które wypowiadali jeszcze kilkanaście godzin temu. Zatem prezes nie tylko demonstruje słabość ale i dalej chce wymagać od zwolenników samoośmieszania się. Co zaoferuje im w zamian? Już przecież nie listę wyborczą w przyszłości.
PiS będzie się więc może i trzymał razem. Może nawet do wyborów. Ale trzy odłamy będą już trwale przygotowywać sobie grunt dla kolejnej reelekcji. Integryści u ojca Rydzyka, konserwatyści w nowym ugrupowaniu, pretorianie w opozycji pozaparlamentarnej z konieczności. Tych ostatnich będzie jednak coraz mniej. Takie mają genetyczne właściwości.