Poprawność polityczna w internecie, wśród anonimowych blogerów, to więcej niż katastrofa.
Chyba że to nie jest poprawność, wówczas, w porządku. A czy zinternalizowana poprawność, to jeszcze poprawność, czy druga natura? Rozmawiamy abstrakcyjnie, prawda.
Właśnie.
Niby wiadomo, że cel cenzora jest osiągnięty, gdy staje się on bezrobotny — gdy wszelka twórczość jest objęta skuteczną autocenzurą. Wobec tego autocenzura jest be, łamie kark wolności słowa i myśli, uniemożliwia realną dyskusję etc, etc.
Prawda.
A grzeczność? Savoir-vivre? Gdy mówię dzień dobry komuś, komu bynajmniej nie życzę dobrego dnia, albo gdy dla mnie samego ten dzień nie jest dobry? Gdy powstrzymuję zupełnie naturalną i autentyczną potrzebę beknięcia, gdy przy stole trzymam łokcie przy sobie? Czy to też nie jest straszna, zniewalająca autocenzura?
Przecież nie piszę tu nic odkrywczego. Nie ja odkryłem, że szeroko pojęta kultura, od norm towarzyskich, przez modę odzieżową po przepisy ruchu drogowego — ograniczają. Młody Werter i te sprawy.
Co gorsza. Urodzony i wychowany w kulturze (nie dyskutujmy o jej jakości czy stopniu elitarności/masowości), nasiąknąłem licznymi samoograniczeniami tak bardzo, że stały się moją drugą naturą. Nie wiem, czy dobrze użyję trudnego słowa, skopiowanego, prawda, z przytoczonego na wstępie cytatu, ale niech tam, zaryzykuję:
Te rozmaite normy kultury mam zinternalizowane.
Nie uważam, że stosowanie norm grzeczności wśród anonimowych awatarów jest więcej niż katastrofą. Także nie sądzę, że respekt i szacunek dla rozmówcy (czytelnika) i jego wrażliwości były nią. Także respektowanie norm ogólnie przyjętych w naszym kręgu kulturowym. Tak, część tego jest już nie świadoma, a podświadoma. To już działa jak odruch bezwarunkowy.
Tak, część tego — to gruba przesada, jakaś językowa paranoja wręcz.
Ale przecież nie pierwsza i nie ostatnia.
Są ludzie, którzy poza kanonami politpoprawności nie potrafią myśleć.
Są też ludzie (nie muszę daleko szukać), którzy nie są w stanie się wysikać ani puścić bąka, jeśli ktoś postronny mógłby to, choćby przez ścianę, usłyszeć.
Trochę to śmieszne, trochę straszne.
Ale robienie z tego jakiegoś wielkiego problemu — jest dość dziwne.
A już zwłaszcza dziwi mnie podkreślanie konfliktu między politpoprawnością a konserwatyzmem. W końcu panosząca się dziś liberał-lewicowa politpoprawność jest swego rodzaju odpowiednikiem historycznej i obecnej w języku konserwatystów swoistej cenzury czy autocenzury. Odbiła się w pewnym stopniu nawet w zasadach pisowni: w końcu piszemy wielką literą słowa Bóg i Kościół; o papieżu wyrażamy się z szacunkiem, a nawet liberał-lewicowe media każdą podróż głowy Kościoła określają mianem pielgrzymki itd, itp.
Argument, że jacyś – tam komuniści czy inne lewactwo pod pretekstem sztuki czy wolności słowa dopuszcza się wciąż świętokradztw, depcze zapamiętale przeszłości ołtarze, jest nawet całkiem trafny, jako stwierdzenie faktu. Ale dlaczegóż ja miałbym zachowywać się analogicznie? Dlaczego miałbym usprawiedliwiać równie haniebne wystąpienia przeciw lewackim bluźniercom? A zwłaszcza, przeciw innowiercom?
Rozumiem, że konserwatystom (czyli i mnie poniekąd) nie podoba się, gdy ktoś im rewolucję w języku robi, i świętości stare szarga, a nowe ustanawia — ale zmagać się należy nie z ogólną ideą samoograniczania wolności słowa przez szacunek dla wartości ogólnie przyjętych, lecz o same wartości trzeba walczyć.
Referencie.
Obawiam się, że to o czym piszesz, jest odwieczne, normalne i zwalczyć się tego nie da.
A nawet, dokóki nie ma przesady, jest pożyteczne — i zwalczać nie należy.
Nawet w Hyde Parku nie wolno było mówić źle o królowej.
Natomiast tej warstwy tekstu, która czyni aluzje do Tekstowiska, rozwijać nie mam chęci. Zresztą, może to moje jakieś nadinterpretacje, wbrew intencjom, prawda, autora — prawda?
Referencie
Poprawność polityczna w internecie, wśród anonimowych blogerów, to więcej niż katastrofa.
Chyba że to nie jest poprawność, wówczas, w porządku. A czy zinternalizowana poprawność, to jeszcze poprawność, czy druga natura? Rozmawiamy abstrakcyjnie, prawda.
Właśnie.
Niby wiadomo, że cel cenzora jest osiągnięty, gdy staje się on bezrobotny — gdy wszelka twórczość jest objęta skuteczną autocenzurą. Wobec tego autocenzura jest be, łamie kark wolności słowa i myśli, uniemożliwia realną dyskusję etc, etc.
Prawda.
A grzeczność? Savoir-vivre? Gdy mówię dzień dobry komuś, komu bynajmniej nie życzę dobrego dnia, albo gdy dla mnie samego ten dzień nie jest dobry? Gdy powstrzymuję zupełnie naturalną i autentyczną potrzebę beknięcia, gdy przy stole trzymam łokcie przy sobie? Czy to też nie jest straszna, zniewalająca autocenzura?
Przecież nie piszę tu nic odkrywczego. Nie ja odkryłem, że szeroko pojęta kultura, od norm towarzyskich, przez modę odzieżową po przepisy ruchu drogowego — ograniczają. Młody Werter i te sprawy.
Co gorsza. Urodzony i wychowany w kulturze (nie dyskutujmy o jej jakości czy stopniu elitarności/masowości), nasiąknąłem licznymi samoograniczeniami tak bardzo, że stały się moją drugą naturą. Nie wiem, czy dobrze użyję trudnego słowa, skopiowanego, prawda, z przytoczonego na wstępie cytatu, ale niech tam, zaryzykuję:
Te rozmaite normy kultury mam zinternalizowane.
Nie uważam, że stosowanie norm grzeczności wśród anonimowych awatarów jest więcej niż katastrofą. Także nie sądzę, że respekt i szacunek dla rozmówcy (czytelnika) i jego wrażliwości były nią. Także respektowanie norm ogólnie przyjętych w naszym kręgu kulturowym. Tak, część tego jest już nie świadoma, a podświadoma. To już działa jak odruch bezwarunkowy.
Tak, część tego — to gruba przesada, jakaś językowa paranoja wręcz.
Ale przecież nie pierwsza i nie ostatnia.
Są ludzie, którzy poza kanonami politpoprawności nie potrafią myśleć.
Są też ludzie (nie muszę daleko szukać), którzy nie są w stanie się wysikać ani puścić bąka, jeśli ktoś postronny mógłby to, choćby przez ścianę, usłyszeć.
Trochę to śmieszne, trochę straszne.
Ale robienie z tego jakiegoś wielkiego problemu — jest dość dziwne.
A już zwłaszcza dziwi mnie podkreślanie konfliktu między politpoprawnością a konserwatyzmem. W końcu panosząca się dziś liberał-lewicowa politpoprawność jest swego rodzaju odpowiednikiem historycznej i obecnej w języku konserwatystów swoistej cenzury czy autocenzury. Odbiła się w pewnym stopniu nawet w zasadach pisowni: w końcu piszemy wielką literą słowa Bóg i Kościół; o papieżu wyrażamy się z szacunkiem, a nawet liberał-lewicowe media każdą podróż głowy Kościoła określają mianem pielgrzymki itd, itp.
Argument, że jacyś – tam komuniści czy inne lewactwo pod pretekstem sztuki czy wolności słowa dopuszcza się wciąż świętokradztw, depcze zapamiętale przeszłości ołtarze, jest nawet całkiem trafny, jako stwierdzenie faktu. Ale dlaczegóż ja miałbym zachowywać się analogicznie? Dlaczego miałbym usprawiedliwiać równie haniebne wystąpienia przeciw lewackim bluźniercom? A zwłaszcza, przeciw innowiercom?
Rozumiem, że konserwatystom (czyli i mnie poniekąd) nie podoba się, gdy ktoś im rewolucję w języku robi, i świętości stare szarga, a nowe ustanawia — ale zmagać się należy nie z ogólną ideą samoograniczania wolności słowa przez szacunek dla wartości ogólnie przyjętych, lecz o same wartości trzeba walczyć.
Referencie.
Obawiam się, że to o czym piszesz, jest odwieczne, normalne i zwalczyć się tego nie da.
A nawet, dokóki nie ma przesady, jest pożyteczne — i zwalczać nie należy.
Nawet w Hyde Parku nie wolno było mówić źle o królowej.
Natomiast tej warstwy tekstu, która czyni aluzje do Tekstowiska, rozwijać nie mam chęci. Zresztą, może to moje jakieś nadinterpretacje, wbrew intencjom, prawda, autora — prawda?
Pozdrawiam
odys -- 09.12.2008 - 23:11