Czas złotych żniw dobiega końca – pora wreszcie uregulować rachunek za lata eksploatacji.
Po podatku bankowym, który opisywałem tu ostatnio, rząd PiS – zgodnie z wyborczą obietnicą – zabrał się za opodatkowanie sklepów wielkopowierzchniowych. Tutaj jednak zaczynają się schody. Pierwotnie nowa danina miała mieć postać podatku obrotowego w wysokości 2 proc. dla wszystkich sklepów o powierzchni powyżej 250 m2. Tu jednak larum podniosły polskie firmy, przekonując, że taka forma zagrozi im w konfrontacji z zachodnimi gigantami handlowymi. Dlatego rozważane są propozycje alternatywne – podniesienie limitu powierzchni do 400 m2, lub wprowadzenie podatku progresywnego przy ewentualnym zwolnieniu dla sklepów poniżej 100 m2. Każde z tych rozwiązań niesie ze sobą pewne ryzyko – np. wielkie sieci mogą zacząć inwestować w małe placówki, co ostatecznie dobiłoby rodzimych drobnych sklepikarzy. Ponadto małe sklepy sieciowe działają na ogół na zasadzie franczyzy – formalnie przedsiębiorcą jest Jan Kowalski prowadzący swojego „Żuczka”. Trzeba by zatem uściślić, że podatek pobierany byłby od obrotów w całej sieci franczyzowej – tylko jak odbiłoby się to na wspomnianym Kowalskim, czy sieć nie przerzuciłaby na niego kosztów? Z kolei kryterium wysokości obrotów – tak w wariancie progresywnym, jak i liniowym – mogłoby skutkować sztucznym dzieleniem sieci na mniejsze podmioty w ramach tej samej grupy kapitałowej. Jaki problem wymienić szyldy w „Biedronkach” na, dajmy na to, „Motylki” czy inne „Chrabąszcze”?
Z dwojga złego, chyba jednak progresywny podatek obrotowy byłby stosunkowo najbardziej skuteczny – tu jednak wiele zależy od skalkulowania spodziewanej kwoty do zapłacenia w konfrontacji z kosztami „parcelacji” sieci i promocji nowych „marek”. W każdym razie, coś zrobić trzeba, bowiem wielkie sieci handlowe, podobnie jak inne międzynarodowe koncerny, poczynają sobie w Polsce (i szerzej – w krajach naszego regionu) niczym w podbitej kolonii – mordując rodzimą konkurencję, wyzyskując na różne sposoby dostawców i transferując zyski za granicę. Dotąd obowiązywała u nas wolna amerykanka – w przeciwieństwie do wielu krajów Europy Zachodniej, gdzie funkcjonują chociażby regulacje dotyczące lokalizacji sklepów wielkopowierzchniowych, czy zakaz handlu w niedziele. W Polsce potężne lobby wielkich sieci jak do tej pory skutecznie blokowało wszelkie tego typu inicjatywy – przypomnijmy sobie jaki kataklizm gospodarczy wieszczono gdy wprowadzano zakaz handlu w dni świąteczne. Skutkowało to w ciągu minionego ćwierćwiecza agresywną ekspansją, której ofiarą padł przede wszystkim rodzimy handel. Przykładowo, w moim kilkunastotysięcznym miasteczku działa osiem sieciowych marketów spożywczych i do tego trzy przemysłowe. Łatwo sobie wyobrazić, jak odbiło się to na miejscowych drobnych przedsiębiorcach.
Efektem powyższego są nieustające złote żniwa. Dla handlowych gigantów Polska – głównie wskutek nieefektywnego i nieszczelnego systemu podatkowego – stała się de facto rajem podatkowym. Dość powiedzieć, że w 2014 r. 10 największych sieci handlowych w Polsce zapłaciło raptem 500 mln zł. CIT przy przychodach niemal 110 mld zł. Sieci tłumaczą się wysokimi wydatkami na nowe inwestycje, jednak gołym okiem widać, że mamy do czynienia z „optymalizacją” i to szytą wyjątkowo grubymi nićmi. Kilka miesięcy temu było głośno o analizie prof. Dominika Gajewskiego z SGH, który wyliczył polską lukę w ściągalności CIT na 46 mld zł rocznie, z kolei wcześniejsze szacunki Komisji Europejskiej przy okazji „afery Junckera” (wyprowadzanie zysków do Luksemburga) mówiły o 20 mld zł. W tym kontekście warto dodać, że sieci handlowe zanotowały w 2014 roku obroty w wysokości 168 mld. A zyski? Firma KPMG podaje w swym raporcie, że spośród 20 największych sieci 5 zanotowało w ubiegłym roku stratę, a w kilkunastu innych oficjalny zysk nie przekroczył 1,5 proc. Powszechną praktyką jest stosowanie tzw. cen transferowych, czyli arbitralnie ustalanych wewnątrz danej korporacji cen różnych dóbr, które są używane w rozliczeniach między podmiotami działającymi w różnych krajach – np. zagraniczną spółką-matką a krajową spółką-córką. W ten sposób można legalnie wyprowadzać zyski do centrali choćby pod postacią opłat licencyjnych (prawa do marki, logo itd.), przy bezradności fiskusa cierpiącego na dodatek na chroniczny brak urzędników specjalizujących się w tej tematyce. Ocenia się, że rocznie wyprowadzanych jest z Polski ok. 70 mld zł, w czym największy udział mają właśnie koncerny handlowe.
Podatek od sieci handlowych, to nie tylko doraźna potrzeba załatania budżetu i znalezienia pieniędzy na wyborcze obietnice socjalne w rodzaju 500 zł na dziecko, podniesienia kwoty wolnej od podatku, czy obniżenia wieku emerytalnego. Chodzi również o wyrównanie szans między podmiotami krajowymi a zagranicznymi, a nade wszystko – by wielkie, międzynarodowe koncerny zaczęły wreszcie łaskawie partycypować w funkcjonowaniu państwa na którym dotąd bezkarnie żerowały. Czas złotych żniw dobiega końca – pora wreszcie uregulować rachunek za lata eksploatacji.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/%E2%80%9Epomys%C5%82y-rodem-z-budapesztu%E2%80%9D-jednak-przejd%C4%85
http://blog-n-roll.pl/pl/te-ubogie-supermarkety
http://blog-n-roll.pl/pl/podatkowa-ruletka
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 51-52-01 (18.12,2015-07.01.2016)
komentarze
Panie Piotrze!
Może wprowadzić zasadę, że koszty licencji na nazwę nie są kosztem dla celów podatkowych? Ktoś prowadzi McDonald’sa? To jego problem, jak zarobić na opłaty za używanie znaku towarowego, przepisu na Big Maca czy inne opłaty licencyjne…
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 08.01.2016 - 07:42@JM
Tak, to byłoby w sumie prostsze, niż kontrola pod katem cen transferowych.
pozdrawiam
Gadający Grzyb
Gadający Grzyb -- 12.01.2016 - 00:32Panie Piotrze!
:)
Pozdrawiam
Myślenie nie boli! (Chyba, że…)
Jerzy Maciejowski -- 14.01.2016 - 20:04