Austriackie gadanie

Jak twierdzi Praktyczny Przewodnik Info-rmacje: “ [istnieje opinia] według której powiedzenie pochodzi od regulaminu Izby Delegatów Rady Państwa. Według niego posłom Izby nie wolno było przerywać wypowiedzi i mogli oni mówić, co im się żywnie podobało. W to już prędzej można uwierzyć, bo jak mówią politycy – wiemy.” Może tak, może nie, choć z pewnością tego typu określenia mogłyby dotyczyć wielu nacji.

Z mojego doświadczenia wynika jednak, że w przypadku Austrii w zasadzie pewne są dwie rzeczy: pierwsza z nich to fakt, że czego jak czego, ale wspaniałego landszaftu to Bóg i Natura im nie poskąpiły. Jako przykład podam choćby jedną z rzeczek w Salzkammergut, która przebijając się przez góry na odcinku kilku dosłownie kilometrów trzykrotnie zmienia kolor: raz jest mlecznozielonkawa, raz mlecznoniebieska, a trzecim razem po prostu bezbarwna i bardzo przeźroczysta. Przemiana kolorystyczna następuje zaś na obszarze niewielu metrów. O innych fenomenach wspominać nie będę, bo każdy się o nich przekonać może. Wystarczy tam pojechać.

Drugim z austriakich fenomenów jest dość niespotykany stosunek obywateli do swego państwa. Z jednej strony niemal bałwochwalczy (u nas nazwano by go patriotycznym) i zarazem niechętny obcym, z drugiej sarkastyczno-krytyczny. Rzadko się zdarza, aby obie te cechy występowały naraz u tych samych obywateli.

W przypadku tej opowiastki, za poduszczeniem pp. Maxa i TNM, przytoczę kilka anegdot, tak jak je pamiętam, nadających dość niespotykany koloryt moim wspomnieniom z długiego pobytu w tamtym kraju.

Dla wspomożenia wyobraźni powiem jeszcze, że sąsiedzi Austrii z północy (a i kilka innych nacji tudzież) z lubością określają jej mieszkańców mianem Indian Alpejskich. Dlaczego, to wiedzą tylko oni. Choć pamiętam, jako przykład sarkastycznego stosunku do własnego kraju, również słowa jednego z austriackich pisarzy, opisującego m.in. stosunki w tamtejszej armii, o stworzonej nowej jednostce, posiadającej nazwę Berittene Gerbigsmarine (co oznacza w wolnym tłumaczeniu “górską marynarkę konną”).

W ogóle literaci austriaccy (oczywiście ci, ktorych da się czytać i ci, których czytać należy) charakteryzują się dwoma cechami: albo są ponurzy i mroczni niczym głęboka piwnica wykuta w skale (np. Alfred Kubin i jego komilitoni z Prager Kreis), lub też kpią sobie na potęgę ze wszystkiego co austriackiemu sercu drogie (Peter Marginter). Na przykład z austriackiego orła.

Tenże Peter Marginter, opisując w jednej ze swych nadrealistycznych powieści (bo jakże inaczej można opisać Austrię?) – była to bodaj “Der tote Onkel” – wędrówki rowerowe swego bohatera po naddunajskich łęgach w okolicy Wiednia, opowiedział przygodę, jaka spotkała go podczas pewnej burzy. Uciekając przed ulewą bohater Margintnera schronił się w ruinach małego zameczku, gdzie po chwili dopadł go straszliwy fetor. Zaciekawiony, poszedł jego tropem. I w głębi lochów odnalazł przykutego łańcuchami do ściany, żywego jeszcze austriackiego dwugłowego orła.

Życiorys Margintera też brzmi jak swoista anegdota: był sekretarzem ds. korporacyjnych wiedeńskiej Handelskammer, attache kulturalnym Austrii w Turcji ni Wielkiej Brytanii, a także szefem jednego z departamentów w austriackim MSZ. No i pisał takie powieści.

Wśród fenomenów austriackiej kultury są też (choć w zasadzie byli niestety) tacy ludzie jak wiedeński poeta, pieśniarz i aktor Helmut Qualtinger, który w insiderskiej knajpie “Der Schmalvogel” prezentował “Mój testament” Francois Villona w przekładzie na wiedeński dialekt łotrzykowski (bo prawdziwy wiedeński dialekt taki jest właśnie), i to do pełnej smutku muzyki nowoorleańskiego jazzbandu.

Ale miało być o austriackiej armii. Tyle że nie tej dawnej, bo ją opisał już doskonale Haszek, ale tej współczesnej, choć czuć i widać będzie, że armia ta jest swoistą emanacją austriackiego ducha. Ducha – powiedzmy to szczerze – prawdziwego; tak prawdziwego, jak prawdziwym określeniem jest, że ab acht Uhr ist die Oesterreich zug’sperrt (od ósmej wieczór Austria jest nieczynna). A ktoś się jednak późnymi nocami po ulicach włóczy. Z pewnością więc duchy.

Zacznijmy więc o tym, jak na początku lat 70-tych XX w. Austriacy kupowali nowe samoloty dla swojej armii, bo stare szwedzkie (na J, ale nazwy już nie pamietam).
Decyzję o tym mial podjąć parlament. W Austrii były w zasadzie dwa lotniska wojskowe (Fliegerhorsty): w Wels w Górnej Austrii i pod Wiedniem, koło Schwechat. Niedaleko granicy z Czechosłowacją.

Padały propozycje różne. Najbardziej spodobały się posłom Kfiry (izraelska wersja Mirage). Parlament zakup klepnął i dopiero wtedy okazało się, że te samoloty nie mogą startować spod Wiednia, bo nie złapią zakrętu na terytorium austriackim. A z Wels miały do Wiednia i tamtejszej granicy ponad 200 km, czyli odrobinę za daleko, by bronić stolicy przed czerwonym wrogiem. No i ewentualni wrócić do swego gniazda (Horst).

Gdy mówimy o austriackiej armii musimy pamietać, że miała ona absolutnie czołową pozycję w Europie (a i pewnie nie tylko) w konkurencji liczby generałów przypadających na jednego żołnierza. W drugiej połowie lat 70-tych XX stulecia spróbowano nieco zmienić te proporcje i wprowadzono stopień brygadiera czyli cuś pośredniego między pułkownikiem a generałem brygady. Długo się to jednak nie utrzymało, tak jak to bywa z nieprzymyślanymi nowinkami.

Mało kto wie również, że z racji zaszłości i zasług historycznych czyli C.K. Austrii, we współczesnej armii austriackiej istnieje dwóch wiceadmirałów (a za moich czasów był chyba nawet jeden admirał). Było nie było, za czasów Franza Josepha marynarka austriacka była potęga na Adriatyku (jednym z jej twórców był Polak, krakowianin, admirał Juliusz Ripper).

Pod koniec lat 60-tych XX w. nadszedł czas wizyty radzieckich monitorów dunajskich we Wiedniu. Austria z marynarki posiadała wtedy jedynie kajaki (ukłony dla Pana Igły). Zebrani w parlamencie posłowie, bojąc się kompromitacji, uchwalili budowę trzech potężnych monitorów.

Pierwszy z nich, zbudowany w stoczni w Linzu, udał się w dziewiczy rejs do Wiednia. Tam na pokład wszedł admirał i zarządził całą naprzód. Zaniepokojony kapitan, pelen złych przeczuć, zaczął odwodzić admirała od fatalnego rozkazu, ten jednak ani myślał się wycofać.

W końcu zrezygnowany kapitan przekazał rozkaz do wykonania i… wzbudzony mocarnymi silnikami monitor wywołał na Dunaju tak potężną falę w mieście, że zalała ona nadrzeczne ulice, niszcząc przy okazji m.in. dziesiątki samochodów, o położonych na parterze lokalach nie wspominając.

Armia zaplaciła wielkie, idące w setki tysięcy, jeśli nie miliony szylingów odszkodowanie, a Ministerstwo Obrony wydało rozkaz, zakazujący poruszania się monitorom dunajskim z szybkością większą niż pół naprzód, a i to tylko poza obszarami miejskimi.

O ile pamiętam, pozostałych monitorów wtedy nie zbudowano. Czy wizyta doszła do skutku, już nie pamiętam.

Lata 60-te i 70-te minionego stulecia były naznaczone wydarzeniami wojny w Wietnamie. Oczywiścia wojna ta i zastosowane w niej taktyki znalazły również swoje odzwierciedlenie i w strategii armii austriackiej. I tak zafascynowani parlamentarzyści, za poduszczeniem Sztabu Generalnego, zadecydowali o wprowadzeniu w życie taktyki mającej polegać na zbudowaniu dziesiątków tysięcy (tak naprawde zbudowano tylko kilkaset, choć pewnie w takiej Albanii było ich dużo więcej) jednoosobowych, betonowych bunkierków, z których żołnierze mieli atakować od tyłu maszerującą armię wroga. Piechota austriacka liczyła wtedy ze 20 000 chłopa..

Taktyka ta znalazła niezbyt wielkie uznanie w oczach społeczeństwa, czego wyrazem może być opinia branży restauracyjno-knajpianej, mająca nawet rangę wytycznej. Oto stwierdzono w niej, że w zasadzie potencjalni najeźdźcy i tak nie będę mieli w Austrii szans przetrwania, jako że nie będzie się im sprzedawać piwa. I już!

By zakończyć już tak wrażliwy temat jak armia i bezpieczeństwo narodowe Austrii przytoczę na koniec wyliczenia, kiedy można wypowiedzieć wojnę Austrii. Z wyliczeń tych wyszło, że może to być jedynie środa między 10 a 12 w południe. W moich czasach służba w armii austriackiej była obowiązkowa i trwała 12 miesięcy. Zwolnieni z niej mogli być jedynie obywatele płci męskiej pozbawieni jakiejś części ciała: ręki, nogi lub głowy (co w przypadku tej ostatniej niekoniecznie musiało być argumentem zwalniającym z poboru).

Za to służba, poza jednostkami wartowniczymi, trwała tyle ile trwa dzień pracy. Czyli 8 godzin. Od poniedziałku do piątku, godzina 13-ta! Jak wiadomo, we czwartki, a tak naprawdę od środy po południu żołnierze zajęci są do piątku planowaniem Wochenende, a w piątki zajmują miejsca w blokach startowych zaraz po śniadaniu.

Poniedziałki i wtorki, siłą rzeczy, poświęcone są na tak poważne zajęcia jak regeneracja sił po wyczerpującym Wochenende. Stąd, jak wyliczyli moi austriaccy przyjaciele, jedynym momentem skutecznego wypowiedzenia wojny będzie środa przed południem.

Są jeszcze przypadki nadzwyczajne. Do takich można zaliczyć zalanie sufitu, do jakiego doszło w gmachu Ministerstwa Obrony na początku lat 70-tych, a dokładnie w gabinecie samego Pana Ministra. W celu wykrycia awarii mogącej miec opłakane skutki dla obronności kraju rzucono do akcji zmasowane siły i zastosowano takież środki. I już po kilku godzinach okazało się, że przyczyna znajduje się w toalecie przy gabinecie Szefa Sztabu Generalnego. A przyczyną przyczyny byl zatkany sedes. Zatkany tajnymi planami mobilizacyjnymi.

Mam nadzieję, że nie zanudziłem Państwa zbytnio tymi frywolnymi opowiastkami z życia Indian Alpejskich, a przynajmniej ich części.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Lorenzo

mam czas na śniadanie (pomyślałem), drukne sobie Gazetę Lorenzo i w spokoju idę wszamać conieco.

Nigdy bym nie pomyślał że może to byc ostatni posiłek w moim życiu!!!

Chciałes żebym się zakrztusił i dziwnie kasłał?

No to Ci się kurde udało!!!

:)))))))))

p.s a ostatni akapit to normalnie…

prezes,traktor,redaktor


Świetnie się czyta,

a w ogóle to kurde, sobie myślę, że słabo znam literaturę austriacką.
Niedobrze.
Choć z drugiej strony to co czytałem, jakoś mnie nie zachwyciło nigdy.

No może poza Canettim, choć w sumie to nie do końca przedstawiciel literatury austriackiej.

pzdr


Szwejkowskie opowieści...

...i bardzo smakowite! Trochę pobywałem w Austrii dawnymi czasy, choć do kupy to raczej w miesiącach mógłbym liczyć. Pamiętam dość dobrze Wiedeń i Linz. Lubiłem język niemiecki w wydaniu austriackim, bo ma brzmienie łagodne a nawet lekko szeleszczące – nic z twardości!

Pozdrowienia i powodzenia
:)


Panie Lorenzo

w dzisiejszych czasach to Austria jest już nieczynna od 19-tej. Przynajmniej w tzw. alpejskich kurortach.

Jest to przyczyną tzw. szoku cywilizacyjnego dla rodaków, dla których spędzony na deskach dzień pełen wrażeń nie może znaleźć stosownego uwieńczenia w jakimś odpowiednim miejscu czyli knajpie.

Szok ten jest tym bardziej trudny do zniesienia jak ów nieszczęśnik przypomni sobie, że w kraju podobnych utrudnień nigdy nie zaznał i to przykładowo w takiej Zawoi, która kurortem jest bardzo dyskusyjnym, ma do dyspozycji kilka knajp otwartych do przysłowiowego białego rana – jak się komu chce…


Lorenzo

ten pan od tego orła dwugłowego to miejscowy łże-patriota :)

prezes,traktor,redaktor


I to na dodatek, Maxie,

łże-patriota z ichniejszego MSZ. To dopiero austriackie gadanie. Chociaż, jak pamiętam, to myśmy bodaj 8 podejrzanych mieli.

Wesołego


smakowite

można prosić repetę :))


A pewnie, Panie Sajonaro,

tylko muszę pamięć odświeżyć. Ma Pan jakiś pomysł?


Muszę przyznać, że nie jestem wielkim wielbicielem tego państwa,

pewnie się Pan zdążył zorientować.

Wyjątek robię dla jednego kraju, a drugi dla jednego miasta,

Ale faktycznie landszaft mają nadzwyczajny…

Załączam obrazek z kraju, dla którego robię wyjątek (żadnych sztuczek – tylko wieszak z austriackimi gaciami wywaliłem z kadru).

Photobucket Image Hosting

Pozdrawiam, wspominając wołowinę, którą tam jadlem pod zweigelt...


No wie Pan

U nas też zdaża się, że urzędnikom giną dokumenty, i to nie zawsze wynika ze złej woli :-)


Panie Lorenzo...

...trochę wiedeńskich smakołyków prosimy. I nie musi to być Wiener Schnitzel…
:)


Do Wiednia, Panie Joteszu,

to ja rzadko jeździlem. I Wiedeń malo kto w Austrii lubi (ciekawe, że podobnie jest i w innych krajach, to znaczy idzie mi o stolicę). Poza tym obywatele innych landów związkowych (bo Austria jest republika związkową, podobnie ja RFN) dość często szli do zwarcia z obywatelami landu Wiedeń. Ale tym też napiszę.

We Wiedniu, jeśli już, to pętalem sie wlasnie po przybytkach typu “Schmalvogel” czy “Bad Cafe”. Ale tam też bylo ciekawie, kto wie czy nie ciekawiej, niz w “Zwelf Apostel” czy na Grinzingu, choć tam akurat, przy Heurigen, calkiem sympatycznie bywalo. Przede wszystkim wesolo.

Pozdrawiam ze smakiem


Trochę mnie Pan zażyl, Panie N,

rozumiem, że w kwestii kraju idzie Panu o jeden z landów (ciekawe który – pewnie Vorarlberg, bo jego obywateli – idzie mi o dialekt – nikt kompletnie nie rozumie). A miasto? No i skleroza mnie zjadla w kwestii zweigelt... chyba, że to wlasnie z tamtejszego dialektu:-))

Bylbym zobowiązany


Panie Lorenzo,

co do (idąc od końca) zweigelt, to żadne mecyje, tylko udana krzyżówka, którą się tamój prowadzi. Szczegóły, jak zwykle tu

Co do miasta to powiem, że posiada gorę rozpierniczoną przez drani Francuzów, którym bardzo ta góra za skórę zalazłą (i to już jest powód,żeby lubić to miasto). Teraz w tej rozpierniczonej górze teatr trzymają. Znane jest też ze swojego jednego obywatela o politycznie niepoprawnym nazwisku, któremu raz daje obywatelstwo honorowe, a raz odbiera.

Co zaś do kraju czy tam landu, jak sobie Pan Szanowny winszuje, to Pan nie zgadł> Nic a nic. Pan sobie na te górę popatrzy, co całkiem jest niska, ale pod spodem ma całkiem grzeczny tunel wyrychtowany do zagranicy prowadzący. Znaczy dawniej, bo teraz to jedna eurowieś jest.

Land ten zła ma u nas opinię, ale niesłusznie, bo naród tam miły i (co dla mnie ważne) katolicki. Co dobrze jemu robi na kuchnię i wino.

Pozdrawiam z uśmiechem


Idąc od początku, Panie N,

To ja sobie tego zweitgelta po sam kraniec dni moich zapamietam (chocby ze względu ne tego St.Laurenta).

Teraz pewnie kolej na Tyrol. Ale anegdotę zostawię sobie do kolejnego tekstu.

Zaś co do rozpierniczonych gór z teatrami w środku, to niestety… Zakodowalem się na Linzu, gdzie w tunelu… ale to też do kolejnego tekstu historyjka. Oj, będę teraz musial byc ostrożny i pazerny, jeśli idzie o wspomnienia.

Do milego


Pane Lorenzo,

widok jest na Karawanki, a ta woda to za przeproszeniem, Faaker See (widok od strony , za przeproszeniem, Faak am See). Innymi słowy Karyntia. Słowianie, którzy podpisali volkslistę (odwrotnie, niż po drugiej stronie Karawanków).

Linzu nie cierpię. Histerycznie. Jak tam jestem, to zaczynam rozumieć historię. Ale torcik faktycznie nie najgorszy.

A miasto, o którym wspomniałem, to wprost przeciwnie, Graz.

Pozdrawiam, w uniżeniu pokłony czyniąc zajadłe


A czymże, Panie N,

Linz sie w Panskiej pamięci tak źle zasluzyl? Bo przeciez nie panem H., który zreszta stamtąd nie byl, tylko z Braunau. Pod Linzem (choć dzis to już w obszarze administracyjnym miasta) mieszkala ciotka pana H., ktora go przez chwile chowala.

Jedyne, co po nim, a wlasciwie po Speerze, pozostalo to naddunajskie fragmenty pólnocnej pierzei Hauptplatzu (tam gdzie Kunstakademie). Co prawda istnieja plany, że tak miala wygladać stolica świata (bo to wlasnie Linz mial nia być nie wiedziec czemu), ale z planów to tylko wspomiana pierzeja sie ostala. No i niestety niedalekie Mauthausen.

Za to knajpki przy Badgasse i dalej w stronę teatru warte wielu pieniędzy i czasu. I kilka piwnic z jazzem. A w OP Kino byl niegdyś przez lat kilka najlepszy na świecie festiwal filmów krótkometrażowych. Coś na ten temat może powiedziec nasz Daniel Szczechura.

Pozdrawiam serdecznie


To jest Panie Lorenzo coś naprzyrodzonego,

po prostu duszę się w Linzu, ja się duszę nawet jak obok Linzu do Czech się przebijam. No nie lubię i już.

Jak pierwszy raz tam zawitałem, to dwa dni miałem być. A już wieczorem, po krótkiej wymianie zdań zgodnych, dzwoniliśmy do Czech, czy można wcześniej zajeżdżać. Tylko z rana torvik nabylem i w długą, proszę Pana.

Wiem, że się ludzie zachwycają, sam znam takich i za ich poradą tam byłem, ale je nie mogę. Ludzie wydają mi się niesympatyczni i we w ogóle: masakra.

Opinię tę zgodnie podzielaą Małżonka moja i Dziecko, co aż dziwne jest, bo żebyśmy się wszyscy wraz w czymś zgodzili, to mało jest prawdopodobne.

A w takim Grazu to ja zaraz sobie siadam, najlepiej w ogródku pod drzewem, proszę podawać i kładę nacisk, żeby Romska muzyka mi grała. I na pohybel Napoleonom tego świata

Wyrazy różne przyjemne załączam


No coż,

ludzie tak mają. Ja mam tak na przyklad w Mszanie Dolnej i w… Warszawie. Po kilku godzinach cisnienie mi skacze i czuję się, jak stary budzik, w którym latają wszystkie śrubki. Chyba kwestia cisnienia i aklimatyzacji.

To zapraszam np. do Langenlois w dolinie Dunaju niedaleko Melku (wspaniale opactwo). Znane ze Sturmu i innych wynalazków, jak Heurigen.

Ciekawe jest też St.Johann am Pongau, St. Wolfgang w Salzkammergut czy moje ulubione Hallstadt, gdzie na jeziorze, po obejrzeniu “Ben Hura” i zażyciu rozlicznych trunków, ćwiczylismy z przyjaciólmi wioslowanie model galera. Ja oczywiście wybijalem rytm drewnanymi sabotami.

Pozdrawiam w zadumie


Może być, że się o poradę zwrócę w stosownym czasie,

Panie Lorenzo, choć chwilowo mi po głowie chodzą szwajcarskie winnice.

Mam kilka miesięcy na przekonanie wększośći.

Z Melkiem nie miałbym kłopotu, bo wskutek literackiej twórczości jednego semiotyka, Dziecko chętnie by się udała.

Będę się tym gryzł.

Pozdrawiam


Byle nie do krwi, Panie N,

bom wrażliwy czlek. I na wszelki przypadek czesto sztuczna szczęke wyjmuję, by sobie i innym krzywdy nie sprawić.

Milej nocy, Panie N.


Czytam sobie i czytam

I taka austriacka historyjka mi się przypomniała. Wędrując (samochodowo) po dziwnych zakątkach Austrii, zupełnie bocznymi drogami, napotkałem na niewielkiej dróżce między Burghausen (to jeszcze w Bawarii) a Salzburgiem taką scenkę. Otóż w jednej z maleńkich wiosek jakaś parka kazała zrobić sobie zdjęcie pod tablicą z nazwą wioski, którą zasłonili jakąś kurtką. No dobrze, pomyślałem, może nie chcą wiedzieć, gdzie są. Po owym zdjęciu zażyczyli sobie powtórnej fotki i tuż przed jej zrobieniem usunęli kurtkę i przyjęli zadziwiające pozy. Po pstryknięciu fotki odczytałem nazwę owej wioski, którą dotychczas przeoczyłem – Fucking.

Znaczy co, para angielskojęzyczna?

Ponoć mieszkańcy (na oko z kilkadziesiąt dusz) nie chcą się zgodzić na przemianowanie, bo nazwa historyczna bardzo.

Aha, Austrię lubię dla wielu powodów. Jednym z nich są bezpretensjonalne wina. Szczególnie białe.

Pozdrawiam austriackim grizgotem


A ja pożegnam się ewentulnie wiedeńskim

serwus, wymawianym nie wiedzieć czemu sjeewas. A na polamanie języka Indianie też maja swój przepis, ktory spróbuję zapisac tak: oachkatzlschwuaff. Niech Pan zgadnie, Panie Oszuscie, co to znaczy?

Pozdrawiam polamańczo


Woshosdugezogt?

Tak brzmiał dla mnie niemiecki w Linzu, pięknym mieście nad Dunajem, gdzie na górę Pöstlingberg wspina się najbardziej stroma kolejka zębata…


Chciałbym troch sprostować, Szanowny Panie Joteszu

Otóż nie jest to język niemiecki, jakby nam się mogło wydawać, a austriacki. Austriacy powoli dochodzą do wniosku, ż jednak to jest ich własny język. Nawet słówniki wydają.

Zas co do owej kolejki, to nie jest kolejka, a tramwaj. I tu jest clou programu, bo rzeczywiście jest to tramwaj zębaty, najbardziej stron y na świecie.

A na Poestlinbergu to ja nawet mieszkałem czas jakiś.

BTW: w jaki sposób pisze Pan na txt umlauty – bezpośrednio czy kopiuje Pan z Worda albo innego programu? Byłbym zobowiązany za podpowiedź.

Pozdrawiam serdecznie

PS. taki drobny żarcik z okolic Linzu: czy wie Pan dlaczego chłopi z Muehlviertel (zaczyna się zaraz za wspomnianym Poestlinbergiem) trzymają na telewizorach czuszkę?

Żeby obraz był ostrzejszy.

Miłego popołudnia


Herr Lorenzo,

to prawda z tym tramwajem, najbardziej stromym i bardzo urokliwym, bo miniaturowym. Na Pöstlingbergu mieszkałem kiedyś dwa miesiące, bo pracowałem jako student w jednej z restauracji na szczycie, akurat w największej. A kwaterę miałem a dawnej bastei bramnej…

Co do umlauta to niewiele pomogę, bo całą nazwę wkleiłem z wiki, gdzie szukałem przypomnienia.
:)


O żesz, Panie Joteszu!

a kiedyź to Pan tam pracował, bo ja w tej dużej restauracji spożyłem swego czasu_cordon bleu_. Na piwie to jednak siadywałem obok przystanku, bo sympatyczniej. Oczywiście głównie to ja się gnieżdziłem w Bad Cafe czy u Berger Mammi (oczywiście na pięterku, bo na dole to byl tzw. dołek z przymiotnikiem ) przy Bad Gasse, czyli w ogóle w tzw. tamtejszym Trójkącie Bermudzkim.

W soboty i niedziele łaziliśmy natomiast na most do ogródka nad Dunajem po stronie Uhrfahru pod Kasztany. To było takie cuś z torem bilardowym z XIX w. przy Ottensheimstrasse, czyli w strone zamku w Ottensheim.

Miłego popołudnia życzę


Herr L.

Ja w tym Linzu – mieście to byłem ze trzy raz a cały pozostały czas na górze, nad miastem. To był rok 1973 albo 1972, czyli za Franza Josepha. A jak była mgła, znaczy góra tkwiła w chmurze, to mieliśmy wolne, bo klienci nie dojeżdżali wtedy, ale mi się nie chciało jechać w dół. I wieczorami późnymi surrealistyczny widok leżącego w dole Linzu, z pomarańczowo oświetlonymi arteriami, po których niemal nic nie jeździło, bo dla Austriaków była głęboka noc.

Najbardziej surrealistyczna jednak była wizyta w knajpie delegacji polskich związków zawodowych, do której wypchnięto mnie jako dolmetsiera, ale to zupełnie inna beczka śmiechu…
:)

Pozdrowienia i powodzenia


No to, Panie Joteszu,

gdzieś obok siebie chodzliśmy, bo ja w Linzu od 1970 jesienią byłem. I przez lat kolejnych, jako baza, ze dwadzieścia. A mieszkałem najpierw w Neue Heimat, potem na Urfahrze (tuż za mostem), no i chwilowo, w trakcie remontu, na wspomnianym wzgórzu.

Pewnego razu, jeszcze na początku, to tam w knajpie żegnaliśmy kolegów, co to do Południowej Afryki wyjeżdżali na stałe.

I jeden, z lekka zadżumiony, pomylił drogi, i zamiast ulicą, torami zaczął na dół zleżdżać. Trochę śmiechu było. No i naprawili słup trakcyjny na jego koszt. Musial Pan to słyszeć (znaczy się ten łomot), albo o tym :-)

Pozdrawiam nostalgicznie


Wszystko to pięknie

Panie Lorenzo.

Ale jak by przyszło się z kimś bić, to co?

Kurta Waldheima by zmobilizowali?

P.S. te samoloty szwedzkie na Jot, to pewnie Jass Viggen.
Poprzednicy Gripena. Ale jego samego nie kupili, tylko Tajfuna europejskiego o co tyż straszna awantura była.
Pewnie ich znowu sowieci muszą wyzwolić?
To nie zgłupieją ze szczętem?


Panie Iglo

Żeby bylo smieszniej, to w cześci pólnocnej, czyli tam gdzie siedzieli Rosjanie, to ich lepiej wspominają niz Amerykanów. Zreszta pomniki Armii Czerwonej do tej pory po Wiedniu stoją i sa traktowane z estymą. Taka widać Austriacy maja karmę:-))

A tak w ogóle, to oni na temat tego, co się dzialo u nich w latach 50-tych, to jakos malo mówią. Podobnie jak o latach 40-tych i wcześniejszych. Widać taki charakter mają, że malomówni są.

Ale nie wszyscy, bo np. taki jeden, Schickelgruber, to mial gadane, że ho, ho.

Pozdrawiam piątkowo


Panie Igło

No jakoś widać, że myślą raczej o budowaniu, a nie o biciu się z kimś. Głupi? Nienormalni? Jak oni mogą szwejkować i budować jakieś durne kina i kawiarnie, kiedy Iwan chyha? Ot i pytanie za sto punktów.


Wie pan

Austria ( i kilkanaście innych, europejskich krajów ) to dla mnie taki dziwoląg jest.
W sumie.

Kraj w zasadzie pozbawiony ambicji, no może aby mieszkańcy mieli święty spokój, kiełbasę, piwo/wino, chleb i kartofle i zarobić na rachunki za prąd i ciepło.

I to ja akurat rozumiem.

Tyle, że oprócz takich tłustych, leniwych karpi to w europejskim stawie pływają jeszcze okonie, szczupaki, leszcze i dwa rekiny – jeden, jak na razie wielorybi a drugi żarłacz.

I wtedy się zaczynam zastanawiać, na co komu Austria ( i drugie, podobne kraiki ) oprócz Austriaków?
I kogo ona tak na prawdę obchodzi?


Panie Iglo

jak Pan masz znajmoych, gdzie Pan wiesz, a ja sądzę, to się Pan ich zapytaj, komu byla od końca lat 50-tych Austria potrzebna (i te instalacje, co to pod Wiedniem stoją). No i na co komu Wiedeń byl i jest nadal potrzebny.

To tak, jakby sie Pan pytal, po co komu szwajcarskie banki?

A u Austriaków, to najbardziej podobalo mi się to, że kompletnie ich nie obchodzilo, ile kto inny zarabia. I wcale nie zazdrościli, jak ktoś sobie cos kupil, albo wybudowal. Nawet takiego chwalili i za mądrego mieli.

Ale pewnie w ramach globalizacji to sie zmieni.

Pozdrawiam serdecznie


No dobrze

ale do tego to by wystarczył jeden kraj związkowy.
Czyli wolne miasto Wiedeń.

Wychodzi mi, że jest to kolejna pomyłka historii.


Tak to z ich punktu widzenia wygląda

Już kiedyś o tym pisałem, ale wtedy się Pan wściekł, uznał że kpię i podziękował za rozmowę. Z ich punktu widzenia żarłaczowi wybito zęby w 1945, a akwen działania wielorybiego ich nie obejmuje. Raz tylko ich częściowo objął, w 1945 dotarł, ale wtedy sami sobie na to zapracowali :-)

Generalnie Polska jest chyba jedynym krajem w Europie (no powiedzmy, że częsciowo, ale na bardzo którko, bo na dwa pokolenia, także Czesi i Węgrzy), który zna zagrożenie i niemieckie i rosyjskie. A jak czegoś się nie zna, to i nie potrafi wyobrazić, w związku z tym w świadomości nie istnieje. A okonie ich nie obchodzą. W każdym razie nie do tego stopnia, by samemu nie czując zagrożenia, wybrać się z okoniem na polowanie na dwa rekiny :-)


Panie Lorenzo

Wroce do pytania technicznego.

ööööööööööö
äääääääääääää
üüüüüüüüüüü
ßßßßßßßßßßß

Takie wlasnie mi wyskakuja, gdy wklepuje z niemieckiej klawiatury, ktora sobie obok polskiej zainstalowac mozna, potem tylko literki kolo zegara przestawiajac.
Klawiatura wirtualna pokaze nawet, w jakim miejscu te specjaly sie pod polskimi znakami ukrywaja.

Uklony
Konrad


Dzięki Panie KpKonradzie

teraz tylko jeszcze muszę córke poprosić, by mi to zainstalowala i wszystko bedzie ok.

Pozdrowienia wieczorne


Panie Lorenzo szanowny,

Proszę o rozwiązanie Pańskiej zagadki, bo wczoraj kombinowałem odczytać Pańską transkrypcję długo i wytrwale, aczkolwiek bez rezultatu. No chyba, że jakaś podpowiedź.

Ciagnąc dalej wątek językowy…
Wybierając się na przejazd przepiękną Großglockner Hochalpenstraße oglądaliśmy wraz z dziatwą jakieś przewodniki, gdzie była wymieniona nazwa lodowca, na który planowaliśmy sobie wejść. I młodzież wydała z siebie następującą opinię:

Nasi tam byli i paśli owce na lodzie…

Dla ułatwienia lub przypomnienia dodam, że ów lodowiec nazywa się (w pisowni rzecz jasna) Pasterze

tymczasem zaaafus


Ta zagadka, Panie Oszuście Szanowny,

(nawiasem mówiąc ta inwokacja brzmi wprost rewelaqcyjnie, nie uważa Pan?), to takie nasze chrząszcz brzmi w trzcinie, a oznacza ni mnie ni więcej ogon wiewiórki : Eichkatzelschweif:-)) Austriacy zamiast niemieckiego Eichhornchen nazywają to urocze zwierzątko Eichkatzel.

A lodowce, których tam jak owiec, Panie Oszuście, to ja raczej z daleka omijalem. Pamiętam, jak pewnego razu calą grupą pojechaliśmy na narty w Salzkammergut. Koledzy na narty, a jak do najbliższego Gasthausu. Gdzie najpierw poplywalem sobie w basenie z dużą ścianą ze szkla i z pięknym widokiem na męczących się narciarzy, a potem zasiadlem przy Jaegertee. I dalej podziwialem:-))

Pozdrawiam porannie


A propos Pańskich doświadczeń lodowcowych

Ostatnio jestem coraz większym zwolennikiem rozszerzenia programu zimowej olimpiady o nową konkurencję, nazwaną przeze mnie roboczo:

Narciarstwo barowe


Wyobraża Pan sobie, Panie Oszuście,

taki serial turniejowy: Tour de Bar?

Spróbujmy pomarzyć. Mniam!

Milego popoludnia


Sobie nie muszę wyobrażać, Panie Lorenzo

Zdarzyło mi się poprzedniej zimy rzeczony Tour uprawiać. No może kilka pierwszych etapów. Bowiem strategicznie, drugiego dnia, coś sobie skręciłem. Nie powiem, interesujący, aczkolwiek cokolwiek wyczerpujący sport.

W bieżącym sezonie, niestety, musiałem uprawiać zwykłe narciarstwo alpejskie (a to dla wykazania młodzieży, że zjazdy na parapetach nie są cool), ze zdumieniem zauważając, że te same góry są co roku coraz bardziej strome. A młodzież i tak wie swoje.

Miłych alpejskich wspomnień życzę przedwieczornie.


A wie Pan, Panie Oszuście,

że cos jest na rzeczy z ta stromizną. Ale nie tylko. Nie wiem, czy Pan zauważyl, że im później sie robi, tym bardziej zwieksza się przyciaganie ziemskie.

A z alpejskich wspomnien wieczornych to marzy mi się góra … poduszek.

Milego wieczoru


Hm, czy Jaegertee

to coś wspólnego z Jaegermeistrem ma?

pzdr


Niestety, drogi Grzesiu,

Jaegemeister to ziolowa nalewka, gorzka jak jodyna i dobra na bóle żolądka. Niekiedy jako apetiser, ale wspólczuję zażywającym.

Natomiast Jaegertee jest austriacką odmianą naszej herbatki góralskiej. Tyle że zamiast spirtu dolewa się miksturę z rozgrzewających ziól+wina; w ramach uprzemyslowienia produkuje się gotowce: torebki (jak do herbaty) + nalewka jaką kto lubi.

Istnieją wersje amatorskie, gdzie do herbaty dolewa się wszelkie możliwe plyny rozgrzewające + aromatyczne ziólka.

Po 5 czy 6 takich herbatkach jest już calkiem cieplo.

Pozdrawiam w rozmarzeniu


Lorenzo, jaegermeistra to ja znam

nawet zdarzyło mi się to pić tak że tak powiem w celach niekoniecznie leczniczych.

I akurat mi smakowało
:)
Tylko Jaegertee nie kojarzyłem no i nie piłem.


Subskrybuj zawartość