(w ramach zachęcania grzesia do futbolu)
W ataku – towarzysz Hidegkuti, towarzysz Koscis, towarzysz Puskas. W bramce – towarzysz Grosics. Na ławce – towarzysz Sebes. Złota Jedenastka, idziemy po mistrzostwo!
10 lat po wojnie Europa lizała rany, podzielona Żelazną Kurtyną. Na futbolowe MŚ najlepiej nadawały się kraje w wojnie neutralne (1954 Szwajcaria, 1958 Szwecja). Drugie powojenne mistrzostwa miały żelaznego faworyta. Nikt i nic nie mogło zagrozić Węgrom.
Nad Dunajem był to czas ponury, chyba najgorszy w dziejach kraju. Naród żył w nędzy, panicznie bał się „ludowej władzy”, siłą sprawowanej przez obcych. Wszędzie straszył sierp i młot, razem z portretami Stalina, a rządzące „elity” niemal w komplecie cuchnęły czosnkiem.
Śmierdziało czosnkiem również z trenerskiej ławki Węgrów, ale po prawdzie woniało również sportowym geniuszem. Gusztav Sebes był osobnikiem idealnie „słusznym”. Wszystko miał „słuszne” – pochodzenie, poglądy (fanatyczny komunista), a na dodatek futbolowy talent. WZPN oddał mu władze absolutną. Honved Budapeszt (centralny klub wojskowy) brał kogo chciał, a w rezultacie stał się chyba najsilniejszym klubem Europy. A drużyna narodowa (niemal w całości gracze Honveda) nie miała sobie równych.
„Złota Jedenastka” niszczyła wszystko na swojej drodze. W 1952 zdobyła w Helsinkach olimpijskie złoto. Rok później, w „meczu stulecia” pokonała 6:3 Anglię na Wembley (rzecz niesłychana dla drużyny z kontynentu). Znawcy byli zgodni – „Mighty Magyars” to drużyna wszechczasów, i już. Oni byli poza zasięgiem.
Traf chciał, że w eliminacjach MŚ 1954 Węgry wylosowały … Polskę. Co zrobili towarzysze z PZPN ? Ano wycofali drużynę, i oddali walkower. Większego tchórzostwa i głupoty (od kogo się uczyć, jak nie od mistrzów ?) chyba nie zna historia polskiego sportu. A madziarska jedenastka pojechała do Szwajcarii za friko.
Na szwajcarskich mistrzostwach w 1954 Węgrzy szli jak burza. Zdemolowali Koreę 9:0 i Niemcy 8:3, rozprawili się z uczestnikami legendarnego finału z 1950 (Brazylia 4:2 i Urugwaj 4:2). W finale spotkali ich Niemcy. Ci sami Niemcy, których z łatwością puknęli w grupie.
Węgrzy zaczęli w swoim stylu. Nie minęło 10 minut, jak prowadzili 2:0. W tym momencie nastąpiło nadprzyrodzone zjawisko. Niemcy rzucili się do ataku (nie mając nic do stracenia) … i po następnych 10 minutach było już 2:2. Szwajcarska widownie nie wierzyła własnym oczom. Niemiecka drużyna walczyła jak równy z równym z tym samym węgierskim walcem, który zgniatał wszystkich na miazgę.
Na 6 minut przed końcem stało się. Niejaki Rahm znalazł się przed węgierską bramką, strzelił w róg – i 3:2. To był szok. Wygrali ci, którzy nijak nie mieli prawa wygrać. Wbrew wszelkiej futbolowej logice.
Co to się działo ! Schwarz-rot-gold poszła w górę, odegrano niemiecki hymn (pierwszy raz od dekady), radiowy spiker z radości wyłaził ze skóry (“AUS! AUS! AUS! Das Spiel ist aus. Deutschland ist Weltmeister, schlägt Ungarn 3 zu 2!”). Mistrzowie powracali do Niemiec pociągiem, na granicy czekały ich tysiące kibiców, i przyjęli swoją drużynę jak bohaterów narodowych. Kraj podnosił się z ruin, bogacił się z miesiąca na miesiąc, a powołanie armii było kwestią czasu. Teraz jeszcze ten zloty medal. Niemcy wstali z kolan. ZNOWU BYLI KIMŚ.
Na Węgrzech nawet nie próbowano udawać, że drugie miejsce to sukces. Wściekłość kibiców była tak wielka, że zdemolowano dom trenera i wyrzucono przez okno jego syna (do końca życia został inwalidą). To była żółta kartka dla władzy – sygnał, co mogą zrobić zbuntowani niewolnicy. Nie wyciągnięto nauki.
Historia namieszała „Złotej Jedenastce”. W 1956 Węgrzy pokazali, jak bardzo „kochają” żydowski bolszewizm. Po powstaniu część piłkarzy znalazła się za granicą. Największa gwiazda, Ferenc Puskas, (przez 2 lata miał bana od UEFA) od tej pory grał w Realu Madryt, Sandor Kocsis został gwiazdą Barcelony, podobnie jak Zoltan Czibor. Wszyscy doszli aż do finału Pucharu Europy.
Niemcy zdobywali różne medale z niemiecką solidnością, co zostało im do dziś. Węgrzy nigdy już się nie zbliżyli do poziomu „Złotej Jedenastki”. Za Kadara liczyli się jeszcze w futbolowym świecie (tak gdzieś do lat 70.), potem afery korupcyjne pociągnęły ich na dno. W 1997 Węgry grały z Jugosławią w eliminacjach MŚ. „Jedenastka klaunów” przegrała u siebie 1:7.
komentarze
No, no, kawał historii piłkarskiej nieźle opisany
A Ferenc Puskas, to coś mi się kojarzy, ze Galopujący Major miał ksywkę?
Znaczy Major chyba nick se wymyślił, by go upamiętnić czy cuś podobnego.
grześ -- 04.03.2010 - 13:38Puskas
zgadza się, był majorem.
(najlepszy polski piłkarz – Deyna – był porucznikiem)
MAW -- 04.03.2010 - 14:03Kazimierz Deyna
Tak w ogóle jest to postać godna co najmniej osobnej notki, ale trochę się waham. Wszak futbolowe notki mają przekonać grzesia do piłki nożnej, a Deyna okazał sie postacią tragiczną. Więc może innym razem…
MAW -- 05.03.2010 - 15:54Hm,
ja tam tragiczne motywy lubię bardzo, więc czemu nie:)
A Deyna chyba ma/miał fanów dużo, więc tym bardziej
grześ -- 05.03.2010 - 16:04MAW
To napisz coś o … Kace…
Dymitr Bagiński -- 05.03.2010 - 21:43Dymitr
czyżbyś kibicował Legii ?
chyba się jednak zmobilizuję...
MAW -- 06.03.2010 - 10:21MAW
Przestałem, jak zadymili w Wilnie.
Dymitr Bagiński -- 07.03.2010 - 18:33no wiesz co ?
Przestałem, jak zadymili w Wilnie.
Przecież winni byli Litwini (nie chcieli kontroli na stadionie), okupanci z ITI (chcieli kontroli na stadionie), wstrętni piłkarze Vetry (strzelili gole, i to dwa), policjanci, sędziowie, pogoda, dziennikarze, FIFA i UEFA. Tylko nie nasi wspaniali kibice, którzy tak dużo robią dla klubu.
(Właściwie to nawet cię rozumiem. Tyle że ja nie przestałem.)
MAW -- 07.03.2010 - 18:49MAW
Nie znam szczegółów. Przestałem i już. Teraz jestem za Realem:)
Dymitr Bagiński -- 08.03.2010 - 20:23o rany
Dymitr, miejże litość, to ironia była. Ironia pod adresem bezmyślnego bydła, co to robi burdę, a potym płacze o “bezpodstawnych represjach czerwonych okupantów” (to o zarządzie klubu).
MAW -- 08.03.2010 - 20:26