Pojechałam do pracy doręczyć osiemset złotych, które przechowywałam w domu, jako ta osoba zaufania prywatnego. W zasadzie mogłam tylko przywitać się z Dyrektorem, dać mu kopertę i wyjść. Ale oczywiście usłyszałam „wino, wódka, piwo?” i usiedliśmy przy stoliku, żeby porozmawiać o życiu i opowiedzieć sobie milion pięćset anegdotek.
Lubię mojego Dyrektora, chociaż cały czas chodzi podkurwiony. Jakoby nie może znieść ludzkiej głupoty i manipulacji. Ale mnie traktuje dobrze, może dlatego, że raz na niego nawrzeszczałam. Tak sobie zwykle w piątki siedzimy i rozmawiamy. Dawniej jeszcze jaraliśmy przy tym szlugi, ale on rzucił. No cóż, wszyscy mamy jakieś drobne wady.
- Każde zdarzenie, nawet przykre, przechodzi w końcu kiedyś w anegdotę.
- Tak?
- Opowiadam różne rzeczy, które wydarzyły się w kabarecie i były straszne, gdy się działy, a potem ludzie tego słuchają, kulają się i mówią: no coś takiego, niesłychane… A czasem, wiesz, słucha tego ktoś, kogo te zdarzenia dotyczyły, czuje się tak lekko muśnięty skrzydłem anielskim i wtedy mówi: nie śmiejcie się – to wcale nie było śmieszne!
- No wie pan, dyrektorze, w końcu to artyści i wszyscy mają ega.
- Przyjechał kiedyś do Krakowa Wołodia, wystawiać Jerofiejewa. Ja mu robiłem dekoracje i wiesz, podrzucałem pomysły reżyserskie, on mi podrzucał aranżacyjne, bawiliśmy się jak dzieci, jak małe koty… Wołodia miał niestety jedną wadę, ciągle chlał.
- U nich to poniekąd normalne.
- Mieszkał ze swoim braciszkiem Witią na stancji; co się dało stłuc, tłukli, co dało się wywrócić na lewą stronę, wywracali na lewą stronę. Nic dziwnego, że ciągle ich z jakiegoś mieszkania wyrzucano. Jak zapomnieli butów i chcieli po nie wrócić, to już ich nie wpuszczano do środka. Bardzo tym byli zdumieni i mieli poczucie krzywdy.
- He, he…
- Kiedy Wołodia wyjechał, trochę się o niego martwiłem, bo to był świetny chłop. Odmówiłem kilka zdrowasiek w jego intencji, żeby wyszedł z tego alkoholizmu. No i kiedyś patrzę, a tu on idzie ulicą, więc krzyczę „o!” i rozkładam ręce do niedźwiadka, on krzyczy „o!” i też rozkłada ręce, padamy sobie w ramiona i potem on pyta, czy ja wiem, co może znaczyć takie „o!”. Opowiedział mi, jak z Witią raz chcieli popłynąć na wyspę na Dnieprze…
- Przepraszam, dyrektorze, esemes do mnie przyszedł. No nie, to nasza M. pisze, że ten idiota S., wie pan, dyrektorze, ten pisarz, patrzy na nią znacząco na zajęciach. Tylko jej odpowiem, żeby na niego nie zwracała uwagi, bo to kretyn, i już słucham dalej. Co z tą wyspą na Dnieprze?
- Wsiadają już do łódki i nagle patrzą, idzie matematyk.
- Matematyk?
- No, wyglądał jak typowy matematyk. Długi płaszcz obrzęchawiony, na głowie berecik na drutach wydziergany, a w ręku dwie siateczki. On zresztą uczył matematyki córkę Wołodii, ona się przyjaźniła z jego córką, ale ta przyjaźń się skończyła, gdy złapała od córeczki matematyka wszy.
- O, szlag…
- Matematyk chciał popłynąć z nimi, oni się zgodzili. A kiedy dopłynęli, matematyk spojrzał znacząco na Wołodię i Witię, i powiedział: nu, szto
- Szto?
- Nu, szto, pijemy? A oni mówią, że nic nie wzięli ze sobą. To on wyciąga ze swojej siatki flaszeczki, takie małe, po sto gram. A szto takoje? Nu, mówi matematyk, cieplicaja woda. Takie ziołowe coś, ale dobre, sześćdziesiąt gradusów. I wiesz, powiedział Wołodia do mnie – ty mnie przecież znasz, czy ja kiedykolwiek odmówiłem picia? A wtedy, nie wiem, co mnie tknęło – odmówiłem! Więc pili tylko matematyk z Witią.
- No to nieźle.
- Jak już posnęli, Witia w nocy nagle się odzywa: wiesz, my się już będziemy żegnać. Podchodzę do niego, macam – leci mi przez ręce, wygląda jak trup. Idę do matematyka – tak samo nie kontaktuje. Cholera, mówi Wołodia, środek nocy, wyspa, a ze mną dwa umierające trupy! Ciągnę ich za nogi do tej łódki, oczywiście motor zalany, wreszcie mi się udało go odpalić, pruję bez świateł, płynęła po Dnieprze jakaś barka, też bez świateł, jakbyśmy się w nią władowali, śmierć...
- Ruscy zawsze pływają bez świateł...
- Dotarł jakoś do brzegu i wezwał pogotowie. Przyjechała starsza kobieta.
- Jako to pogotowie przyjechała?
- Tak, to była pani doktor, starsza, znaczy doświadczona. Bada ich, a oni już wszystko widzieli do góry nogami – wiesz, tak, jak się widzi naprawdę, tylko że nam mózg to odwraca, a im już nie był w stanie – i w kolorach czarnym i białym, choć kiedy autorytety medyczne słuchają tej opowieści, to mnie uzupełniają, że mogli jeszcze widzieć wszystko w sepii.
- No, to faktycznie już niedobrze, skoro w sepii.
- Pani doktor się z kimś konsultowała przez telefon i spytała się Wołodii od niechcenia: co oni pili? Aha, cieplicaja woda. No, to będzie – przetaczanie całej krwi.
- Coo?
- Wiesz, co to było, w tych flaszeczkach? Owszem, miało sześćdziesiąt procent spirytusu. Ale oprócz tego zawierało rtęć. To było lekarstwo na wszy, które matematyk niósł dla swej córeczki.
- Jezu Chryste! Co za debil pierdolony z tego matematyka, przepraszam, dyrektorze, jestem w szoku…
- Wołodia siedział przed salą operacyjną całą noc i palił po pięć papierosów naraz. A doktor co jakiś czas do niego wychodził, rozkładał ręce i mówił właśnie takie „o!”. I dodawał, że chudy, czyli matematyk, może się wygrzebie, ale grubas, znaczy braciszek, wygląda bardzo marnie…
- Dyrektorze, jeśli matematyk przeżył, to na miejscu Wołodii wykończyłabym go skutecznie tym razem.
- No widzisz, a ja mu powiedziałem: to, że wtedy też się nie napiłeś rtęci, to widać zadziałało kilka moich zdrowasiek… Doktor go w końcu zmusił, żeby poszedł spać, bo nic tu nie wysiedzi, a on posłuchał. Rano wstaje, wychodzi za próg, na dworze mgła i w niej – dwie małe figurki…
- Zwycięstwo medycyny, znaczy?
- Tak, przeżyli, to ich nad ranem z tego szpitala wykopano. Idą, a Witia niesie w jednej ręce coś wysoko, jak sztandar. Wołodia patrzy – a on niesie pół litra! Witają się z nim obaj i krzyczą radośnie: pijemy! Duraki jedne, to ja przez was tej nocy umierałem, a wy teraz chcecie pić?! Ty umierałeś? – odkrzykują mu wesoło – to myśmy umierali! A teraz się napijmy!
- O żesz cholera jasna…
- Wiesz, opowiadałem tę anegdotę miliony razy. Raz był przy tym obecny właśnie ten Witia, co się napił rtęci. Patrzę, a on stoi taki nadęty i mówi: nie śmiejcie się – to wcale nie było śmieszne!
komentarze
Pani Pino,
ja się dzisiaj miałem przestraszyć tych zagrożeń, co to pan Lorenzo, z panem Kazikiem głoszą. A teraz jestem przestraszony rtęcią na insekty.
I już się niczym więcej nie przestraszę dzisiaj. Bo mam nadmierne przestraszanie się odradzone przez lekarzy.
Niefajnie.
Pozdrawiam, ciesząc się z przyzwoitego tytułu
yayco -- 26.11.2008 - 13:04Z tym "o", Pani Pino,
(że się na razie tylko tego fragmentu uczepię), to też miałem przygodę.
Pomieszkiwałem w czasach prehistorycznych w Warszawie u niejakiego Tadzia G. Gdy po pewnym czasie spotkałem go pod Adasiem na Rynku wykrzyknałem własnie owo “o”. Na co Tadziu odparł “ja nie piję”.
Adaś skamieniał z wrażenia.
Miłego popołudnia
Lorenzo -- 26.11.2008 - 13:09PS. dla nieznających nazewnictwa krakowskiego – Adaś to pomnik Wieszcza na Rynku
Panie Lorenzo,
a ja na tego Adasia sobie ostatnio wlazłam, zakurzyłam machorkę i jeszcze skiepowałam na łokciu jakiejś figury skrzydlatej, co obok mnie siedziała.
Wychodzą ze mnie te nawyki czekistowskie, no wychodzą.
Pozdrawiam, ciesząc się z Pańskiej wizyty i ogólnie z powrotu
Ta skrzydlata, Pani Pino,
to z pewnością dusza Wieszcza, która skamieniała na widok tego, co sie w tym mieście wyprawia. A może i nie tylko w tym mieście…
Wizyty u Pani zawsze są przyjemne
Lorenzo -- 26.11.2008 - 13:26Panie yayco,
ok.
Panie Lorenzo,
nie byłoby mnie tu jeszcze ładnych kilka dni, gdyby nie… Jacek Żakowski.
Życie jest zaskakujące, niewątpliwie.
Pozdrawiam, dygając
Pino
O…
Griszeq -- 26.11.2008 - 14:13A co z tym Żakowskim, ze pozwolę sobie się tak zaciekawić?
Griszeq'u,
wkurwił mnie nieprzytomnie.
Vide ostatnia Polityka, tekst o autorytetach.
Nie sądziłam, że kiedyś jeszcze wyruszę z lewactwem na bój samotny, ale cóż. Lata praktyki na ulicy, jak to mówią.
Yassa, zatańczysz ze mną? :P
Pani Pino,
ja w pracy jestem, ja nie mogę się umysłowo przeciążać.
Jakie OK, kurde?
Pozdrawiam, z wolna się udając
yayco -- 26.11.2008 - 14:46Czyżby, Pani Pino,
Żakowski molestował Panią słownie lub też ideologicznie? Że też śp. Rzepicha spokojnie na to z góry patrzy!
Pozdrawiam w zdenerwowaniu
Lorenzo -- 26.11.2008 - 14:52Pino
No to muszę przeczytać, bo nie znam tekstu. A podnieść sobie ciśnienie czasem warto. Jak poczytam, to się odniosę.
Griszeq -- 26.11.2008 - 16:03Griszeq'u,
to poczekaj z odnoszeniem, proszę, aż ja również odnośny tekst napiszę. :) Wtedy całość będzie miała może trochę sensu.
Tu jest przyzwoita knajpa i anegdotki o płynach na insekty, a że ten brodaty i niechlujny się do stolika przysiadł, to tylko mój błąd w narracji.
Się zamierzałam spokojnie tym tekstem przywitać, w dodatku nie dzisiaj, ale za dni jeszcze parę.
Ale życie stawia przed nami nowe wyzwania, i co pan możesz?
pozdrawiam
Hm, tekst się czyta świetnie,
ale ja czekam na ten tekst o Żakowskim, bo to może byc ciekawe, szczególnie, że to ulubieniec Igły:), a ja jako że zdarzyło mi się dawno temu bronić kilka razy w zamierzchłych starych dobrych czasach Żakowskiego w S24, to nawet mnie tam uznano za nieślubnego syna Żakowskiego czy jakoś tak:)
W każdym razie nieźle mi się wtedy z kilkoma prawakami gadało, w SWOC u Freemana, ale to dawno było.
Pozdro i sorry, że nie do końca na temat.
grześ -- 26.11.2008 - 23:25Grzesiu,
już gotowy.
Wyznacz termin.
Spotkamy się na udeptanym Żakowskim.
Pani Pino,
mam dziś dzień czytania wszystkiego jeszcze raz.
Przeczytałem jeszcze raz.
I nie wiedzieć czemu uwaga mi się skupiła na odwróconym świecie w sepii.
Musze powiedzieć, że wydało mi się to atrakcyjne. Nie wiem czemu.
Może już powinienem iść do pracy?
Pozdrawiam w piątek, który mi się wcale nie podoba
PS I gdzie ten Żakowski. Piątek to dobry dzień na Żakowskiego, mam wrażenie.
yayco -- 28.11.2008 - 11:21Panie yayco,
ok.
Pani Pino,
co to znaczy?
Znowu nic nie rozumiem.
Ale widać nie muszę. OK
Pozdrawiam weekendowo, a zatem rozanielony (pierwszy weekend od miesiąca, hura!)
yayco -- 28.11.2008 - 15:46