Z fasonem, z pontonem [część druga]

- Flaga na maszt, Irak jest nasz, a rower jest wielce ok. – nuciłam co rano przepitym głosem, mocując się z flaglinką. Biało-czerwoną banderkę należało wciągać na bezanmaszt o ósmej, a zdejmować o zachodzie słońca. Trzeba przyznać, że obczajenie tego zajęło mi czas jakiś, dla ekipy z „Black Dragona” wystarczający, żeby zajumać nam barwy. O Jezu, jakie później trwały pertraktacje, żeby raczyli je oddać. O ile pamiętam, zgodzili się w końcu na sałatkę owocową i taniec na wancie. Naturalnie, nikt nie był takim jeleniem, żeby dotrzymać warunków umowy; wszyscy myśleli o zemście. Wieczorem, gdy poszli do baru, odkręciliśmy im kotwicę, z rozpędu zabierając także kapitańskiego misia.

Nazajutrz niebo było białe, ze śpiwora w ogóle nie chciało się wychodzić, pogoda homoniepewna. Pierwszy raz wydobyłam na wierzch kurtkę od sztormiaka. Około pierwszej wyszliśmy z mariny. Celem było Rosolina Mare, na północ od Porto Lewante; zbliżał się koniec pierwszego tygodnia i należało powoli przemieszczać się w stronę Wenecji.

Płynęliśmy na katarynie przez długą zatokę. Pogoda była brzydka, ale siła wiatru wynosiła jeden, co zanotowałam w moim zeszyciku. W pewnym momencie dopędziła nas motorówka z dwoma Włochami, bardzo czymś przejętymi. Pokrzyczeli trochę w naszą stronę, pomachali rękami i zawrócili. Uznaliśmy, że chodzi im o naszą zaplątaną w gardafale banderkę.

Sztorm zaczął się jakieś pół godziny później. Zabawne, wtedy myślałam, że to żaden sztorm, a dmucha najwyżej piątka. Dopiero potem Paweł, zerknąwszy w tabelkę, stwierdził, że mieliśmy osiem w skali Beauforta. Na szczęście cały czas w zatoce, a nie na pełnym morzu. Wprawdzie dezeta jest dzielną jednostką i teoretycznie nie ma ograniczeń co do siły wiatru, ale to już by było „za dużo majonezu” wedle enigmatycznego określenia naszych poznaniaków. Wracamy do Porto Lewante.

Włożyliśmy szelki, Kuba rozpiął lajflinę, niektórzy, w braku sztormiaków, wbili się w kapoki. Ostatecznie na Adriatyku pogoda murowana, czyż nie? Strugi wody zalewały nas co chwila. Tym razem nikt nie chorował, a wszyscy byli zachwyceni. Poznaniacy darli się co chwila „Więcej majonezu!”, „Ponton na kursie!”

Ponton na kursie?

Rzeczywiście był tam, przed nami, koziołkując na falach. Obecności załoganta nie stwierdzono. Kto znajdzie, ten trzyma, kto zgubi, ten nima, jak mawiają członkowie Gildii Złodziei w Ankh-Morpork. „Black Pearl” wykonała piękne podejście i wyłowiła ponton. Mikołaj zaczął spuszczać z niego powietrze, żeby się zmieścił pod ławką, a ja, w ramach pomocy, się na nim rozsiadłam (w sensie na pontonie). Rzadko kiedy na jachcie podczas sztormu ktoś wam podstawia tak wygodny fotel :)

Z portów na lagunie odwiedziliśmy jeszcze H.Vanelle i Burano, gdzie ostatniego wieczoru robiliśmy klar. Tam też, podczas szorowania naczyń proszkiem, Jacek utopił chochelkę. Spory zonk, jako że liczba naczyń i całego sprzętu na jachcie musi się zgadzać (stąd częste wypady na kawę, gdy brakowało łyżeczek…). Jacek zdecydował się zejść pod wodę – zimną i strasznie brudną, jak to w porcie. Mieszkańcy Burano z ciekawością obserwowali klęczącą na kei dziewczynę, trzymającą za dupę drugą dziewczynę, która z kolei wychylała się niebezpiecznie, żeby utrzymać w pionie bosak wbity w dno. Po bosaku opuszczał się nurek w masce, wkurwiony, zziębnięty i pokryty szlamem. Bosakiem operowałam ja, jednocześnie tłumacząc gapiom cosa noi facciamo.Było to spore wyzwanie dla intelektu, a chochelki znaleźć się nie udało i tak.

Wreszcie klar dobiegł końca, Jacek został opłukany, a wszystkie bagaże załadowane z powrotem. Ruszyliśmy do Wenecji, niestety za późno, by dotrzeć tam przy świetle dziennym. Dezeta ma na topie grotmasztu małą żaróweczkę, przy niej jeszcze czerwoną i zieloną dla oznaczenia burt, i na tym koniec. Pozwalało to mieć nadzieję, że dostrzegą nas i nie rozjadą przepływające statory, ale nie zmieniało faktu, że tkwiliśmy w jądrze ciemności. A na lagunie weneckiej nie wystarczy płynąć na kierunek; wszędzie tam, oprócz torów wytyczonych dalbami, jest głęboko na kilkadziesiąt centymetrów. Tory się wiją i rozgałęziają, zgłupieć można natychmiast, chyba, że ktoś naprawdę dobrze umie czytać mapy. Ja nie umiem, ale na szczęście potrafiła to Anka, nasz drugi oficer. Zdaje się, że jej praca miała coś z mapami wspólnego. Ale nawet przy jej nawigacji mieliśmy taki moment…

- I dokąd teraz?

- Kurwa, nie wiem!

Nie mówiąc o tym, że w pewnym momencie skończyło się paliwo, ponieważ ktoś nie wyłączył ssania. Trzeba było budzić trzeciego oficera, żeby dokonał wlewu na środku kanału, podczas gdy my dryfowaliśmy na przepływające vaporetta.

Im bliżej było do końca rejsu, tym większa ogarniała mnie melancholia. Cała załoga „Czarnej Perły” wracała do kraju, nikt oprócz mnie nie zostawał na drugi tydzień. Z większością tych ludzi zdążyłam się zżyć, a bo to wiadomo, kto przyjedzie teraz? Poza tym, panował u nas piękny absurdalny klimat. Padały wyraźnie formułowane oczekiwania wobec życia („potańcowałabym i napiła się jabola, ale dużo”), nie unikano też trudnych, wręcz dramatycznych pytań („zgubiliśmy w pizdę misek?”).

Płynęliśmy tak po ciemaku, Aśka siedziała za sterem i wyślepiała oczy, wypatrując nieoświetlonych dalb. Nagle ja odezwałam się z przerażeniem:

- Jezu, dzisiaj są trzy dni, jak nie miałam okazji się umyć.

- Częste mycie skraca życie, skóra się ściera i człowiek umiera – odparła niewzruszenie Aśka, nasz (powiedzmy) lekarz okrętowy. – Żeby zdrowym być, trzeba w brudzie żyć, papieroski ćmić i wódeczkę pić. Znasz taki wierszyk? Nie? To teraz już znasz.

No tak.

- Pani pierwsza, wstawaj, nowa załoga przyjechała – Kuba obudził mnie o czwartej rano. Zęby szczękały potwornie. Święta Janino, zrzuć na mnie pianino, byłoby trochę cieplej. Nowa załoga składała się zaledwie z trzech osób i kapitana, dlatego dorzucono nam do składu Jarka z Black Dragona. On przejął moją funkcję, a przede mną stanęło nowe wyzwanie – opieka nad kambuzem.

Nowa załoga była zupełnie w porządku: para sympatycznych studentów z Jasła i Tomek z Londynu, w Polsce robiący sternika jachtowego. Miał on najlepsze cechy obu swoich narodowości: angielską prezencję i maniery, a słowiańskie usposobienie. Bardzo fajny facet, mówiąc krótko.
Ciężko mi natomiast wymienić jakąkolwiek zaletę nowego kapitana. Odstręczający fizycznie, przemądrzały, przekonany o własnej boskości i umiejętnościach żeglarskich (w rzeczywistości gówno się na tym znał), prostacki (mdli mnie na wspomnienie jego żarcików i błędów językowych) i niekomunikatywny, bo jako absolwent etnolingwistyki posługiwał się jakimś cudacznym żargonem. Od razu próbował ustawić nas do pionu i pierwszego wieczora, na Murano, urządził pogadankę. Trochę się przeliczył. Zaprawdę, praw był autor hasła „nie ma wolności bez solidarności”. W pięć osób zaczęliśmy wyjaśniać, jakie mamy zastrzeżenia do jego osoby po pierwszym dniu pływania – toteż pogadanka dla załogi zmieniła się w pogadankę dla Adama. Spotulniał od razu, co nie znaczy, że później nie zdarzały mu się odpały. Ale na histeryczne wrzaski reagowaliśmy (najczęściej Tomek) porzuceniem pracy i ostrzegawczą uwagą „Adam nie krzycz!”. Ja też, jako druga, musiałam toczyć z nim walki, żeby nie wyżarł całego kambuza na jedno posiedzenie. Koleś nie rozumiał, że pieniędzy – naszych pieniędzy, z których on korzystał – jest określona ilość i nie rozmnożą się na życzenie.

Płynęliśmy teraz na północ, na włoską Riwierę. Jak ją opisać? Nudy… plaża, ciągnące się w nieskończoność hotele, luksusowe i drogie mariny. Tylko raz nocowaliśmy w bardzo ciekawym miejscu, mianowicie wpłynęliśmy w rzekę. Na jednym brzegu było kompletne zadupie, tyle, że można było dojść do plaży, na drugim natomiast city. My zacumowaliśmy na brzegu niecywilizowanym, a trochę głupio cały wieczór tkwić na jachcie… Malwina wpadła na wspaniały pomysł („zapłacić nożem, wyrzekł Pat, wbił cztery noże w stołu blat”), żeby zamiast tłuc się do mostu, a potem kawał w drugą stronę, przepłynąć rzekę naszym zdobycznym pontonem. Rozpytka wśród chętnych do przeprawy ujawniła, że ja jestem najlżejsza, toteż Jarek mianował mnie kapitanem – tak oto zdobyłam swoją pierwszą jednostkę pływającą.

Niestety, nikt na brzegu nie miał aparatu. Nie zostało uwiecznione, jak przepływam rzekę pontonem razem z przystojnym Anglikiem, który wiosłuje patelniami.

Naród włoski nie odbiega od normy. Spotkaliśmy tam ludzi niezwykle życzliwych, jak też niezwykłych skurwieli. Do grupy pierwszej z pewnością należał Andrea, który zjawił się przy naszym ognisku na Murano z garem herbaty, biszkoptami i dzbankiem pysznej grappy, pożyczył też nam klucz dziesiątkę do silnika; należała też do niej macierzyńska Włoszka, która przewiozła nas swoim samochodem przez most, żebyśmy nie potonęli, wracając pontonem po ciemku; wreszcie recepcjonista w eleganckim weneckim hotelu, który bez sifania pozwolił nam skorzystać z il bagno dell’albergo. Do grupy drugiej należy zaliczyć nadgorliwego dozorcę mariny, który jeździł po porcie na rowerku z giwerą za pasem, a także wszelakie służby mundurowe… ale o tym w następnym odcinku.

Średnia ocena
(głosy: 5)

komentarze

Pierwszam?

pewnie dlatego, że spać nie mogę coś.

Właściwie to moja ulubiona pora nadawania.

No cóż, fajnie się to czyta, chociaż błędnik wariuje mi od słów tylko, pomimo stateczności całej, na jaką mnie obecnie stać...

Nic, ale to nic nie wiem w ww temacie; odkąd w II kl Szkoły Podstawowej na szkolnej wycieczce do lokalnego Trójmiasta (Kazimierz, Nałęczów Puławy) pawia puściłam niejednokrotnie do rzeki Wisły oraz na pokład, obiecałam sobie temat omijać.
Jak do tej pory – skutecznie.
Dlatego może Porto Lewante kojarzy mi się:
Porto – winko
Lewante – śliczne rajstopki

A z Adriatykiem przygodę miałam: coś w klimatach jedna pani drugą za … hm, pośladki, ach, och, łał, cacy… Fala chlup, a pańcia suchy jeno czubuś główki.

Jedna i druga.

A zmoczyć rączki tylko chciała. Jedna :)

Dobruniej nocuni:)

PS: to nie ja dałam te gwiazdki.
PS’: testuję właśnie, czy bez dawania gwiazdek komenty przechodzą.


Co mają nie przechodzić,

cóż, zjawisko jest dla mnie niezrozumiałe. Ja owszem, rzygam czasem na lądzie, ale po śniadaniu (szlugi i herbata… tak, wiem, ostatnio staram się przerzucić na mandarynki i kanapki z szynką), albo po wypitce na Zakaukaziu czy też w Starym Porcie.

Dobranoc.

W 1947 sprawa Korei była omawiana na forum Narodów Zjednoczonych. Uchwalono, że należy jak najszybciej przeprowadzić na jej terenie wolne i demokratyczne wybory. Związek Sowiecki nie zgodził się z decyzją delegatów i nie wpuścił obserwatorów do północnej części kraju. W południowej odbyły się wybory i w 1948 oficjalnie powstała Republika Korei o prezydenckim charakterze rządów…


OK, a ta jedna rzecz i te blizny to co?

Bójka z paskudnym kapitanem pewnie ;)

Ale z tym łowieniem chochli toście pojechali, nie ma co, scenka całkowicie odjechana :)


“to jest butelka, z

“to jest butelka, z siedemnastego wieku, do której dziedzic nalewał wódkę. I rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów. Proszę idziemy dalej. Nie ruszać tego proszę, nie wolno! To jest butelka z…osiemnastego wieku, w której podawano gorzałkę, bo wódkę nazywano gorzałką albo okowitą. Do takich butelek nalewano wódkę i rozpijano tą wódką pańszczyźnianych chłopów.”

=moje nudne i banalne foty=


Właśnie,

nie pijcie wina. Wino jest zdradliwe.

Dwa dni na deszczowym Murano – to tam, gdzie robią różne rzeczy ze szkła – wino, wino, wino – rozpijane z gwinta w tempie piętnaście minut na butelkę – dziewczyna z drugiej łódki – robimy naleśniki, pożyczycie mleka – jasne, mówi Pino – betonowy kanał – odpływ – zardzewiałe gwoździe – dużo krwi – włoska służba zdrowia, która nie istnieje.

Telegraficzny styl wynika z ogólnego zmęczenia Koreą


zrobiłem super wino

z różowych winogron … wino takie jeszcze bardziej zdradliwie

“nazywają to Czerwony Berecik albo Komandos Likier, bo skrada się powoli i obala znienacka”

“pana to już, widzę, chyba całkiem obaliło”

na koncercie Czerwonych Gitar w ramach jakiegoś letniego festynu obaliłem 4 sofie merlot i dwa piwa pt perła chmielowa … obudziłem się w bagażniku forda escorta kombi zlany zimnym sosem

=moje nudne i banalne foty=


O, niewątpliwie,

pamiętam taką bibę na Borku Fałęckim, acz tam się jeszcze wmieszała Mary Jane ;p razem z nami pili oi z Brzeska i góral z Krościenka, recytowaliśmy Gałczyńskiego i śpiewaliśmy różności przy gitarze.


i jeszcze

pamiętajcie:
nie pijcie piwa jak wody wina jak piwa a wódki … wódki w ogóle nie pijcie

na Kozienalianch ’96 kiedy na tej imprze nie grały jeszcze chujowizny w stylu Lejdi Pank … grała taka kapela góralska hardcore’owa

rozpiliśmy z nimi 2 litry spirolu z sokiem jabłko/mięta z Milejowa

jedna jedyna kałuża “na terenie” robiła wtedy za basen kąpielowy dla 5 najebanych facetów … łudstok lite :)

=moje nudne i banalne foty=


Panie Jerzy,

proszę zasłonić oczęta…

Pijcie piwo, pijcie wódkę, ale wino to dystyngowanie do obiadu… zdrowiej rozpić połówkę niż parę zwykłych stołowych, tak jak my. Niesamowicie uderza do głowy, nie wiem w sumie czemu.


Pino

jak wrócę doma to zapodam parę cytatów z Parandowskiego, który fajnie w “Alchemii słowa” opisał wpływ używek na twórczą potencję literatów ;)

a tak poza tym to wiesz, nie będąc koneserem i znawcą win, pijam raczej te niedrogie i głównie białe … to znaczy upijam się białym. czerwone – do obiadu.

Teodor – do kuchni!

=moje nudne i banalne foty=


A zapodaj,

niemniej ja już tego zza kopca nie przeczytam ;)

Jezu, ja wręcz słynę z faktu nieznania się na winie… kiedyś jakiś chilijski cabernet mi posmakował, ale chyba był upiornie drogi. A tak, to też wolę łyknąć białe, jeżeli już nie ma piwa.


Pino

Opis przejścia przez jądro ciemności na lagunie weneckiej to mniót.

A smarowanie po nocy o Korei Północnej to już perwersja. :)

Pozdro.


Dzięki, dzięki,

cóż zrobić, na konferencję dzisiaj jadę :)


Pani Magio!

Skąd przypuszczenie, że pani Pino jedzie do północnej? Ona jest zmęczona Koreą a nie Koreańską Republiką Ludowo Demokratyczną.

Pozdrawiam


Pani Pino!

Ja w swoim życiu mam epizod utraty świadomości w wyniku nadużycia, tyle że miałem wtedy 14 lat, więc byłem gówniarzem młody.

Mnie po prostu śmieszy, gdy mężczyźni chwalą się „Jaka była impreza. Nie nie pamiętam tak byłem pijany.”, a przekładając to na polski, to mówią „Jakie ze mnie kalesony, nie wiem kiedy przestać pić.” Być dumnym z czegoś takiego, to dla mnie żenada.

Pozdrawiam


Tu się zgodzę,

14? Ja miałam 16 i tu się akurat wstydzę, z imprezy zabrano do pokoju moje zwłoki :)

pozdrawiam


Dobry znowu tekst,

wracając do motywu z poprzedniego wpisu, wino za 2, 3 euro to dobra rzecz, szczególnie polecam w Niemczech w Lidlu czy w Aldi:), w życiu tam nie kupiłem wina powyżej 5 euro, w sumie nie mają nawet takich:)

A pamiętam po pewnej degustacji w Retzbach stwierdziłem, że po tych 7 zajebistych i wyrafinowanych rodzajach win, które probowałem po małej lampce raz na pół godziny a między próbowaniem musiałem o tych winach słuchać i się nudziłem śmiertelnie (zresztą cała polska grupa:)), więc stwierdizłem póxniej, że nie ma to jak zwyczajne wino i prawie sam wypiłem jakieś cuś za 1,80, wszem i wobec głosząc (znaczy dwu towarzyszkom moim) że to jest dopiero smak i katharsis:), one zaś nie wiedzieć czemu uważały że to syf.

Ale chyba jeszcze wszyscy przepijaliśmy piwem.

A w ogóle coś za dużo ostatnio na tym portalu o alkoholu się gada:)


Za dużo?

Jakieś to jest takie gawędziarstwo, jak w innym sektorze, bo ja na przykład wróciłam z Zakopanego mocno niedopita. Trochę tylko poratowali mnie uczniowie z Lublina, którzy się wbili do ciapągu w Nowym Targu.

Czy normalny podchorąży
Może być przyczyną ciąży?
Ależ owszem, czemu nie,
Jemu też należy się

Cztery razy po dwa razy
Osiem razy raz po raz
O północy ze dwa razy
I nad ranem jeszcze raz!

Może jeszcze dzisiaj pójdę w te śmierdzące Miasto ;P


Subskrybuj zawartość