Mam wrażenie, że popełniłem pierwszy wpis w 2016 roku na tekstowisku, pastwiąc się nad supernianią.
Po ukończeniu szóstego roku życia dziecko jest już na ogół gotowe do podjęcia nauki szkolnej. Wiele już rozumie z otaczającego go świata, a my możemy mu w tym pomagać, jak najwięcej mu tłumacząc. Rozmawiajmy z nim na każdy interesujący go temat.
Czemu służą wtręty o gotowości do przedszkola, do szkoły itp.? Przecież książka jest poświęcona trudnościom wychowawczym, a nie dojrzałości szkolnej i wszelkiej innej. Może już wtedy władza ostrzyła sobie ząbki na posłanie dzieci 5 letnich do szkoły i trzeba było przygotowywać grunt. Co dziecko może zrozumieć z otaczającego je świata, to osobny problem. Tłumaczenie wielu rzeczy może sprawiać rodzicom nie lada trudność. „A jak św. Mikołaj wchodzi przez komin do naszego mieszkania w bloku z wielkiej płyty?”
Z dzieckiem należy rozmawiać o wszystkim, także o tym co je interesuje. Tu się można zgodzić z „najwspanialszą” nianią. Oczywiście nie chodzi tu o to, by dziecko rozumiało świat, tylko o to, by swoje wątpliwości dotyczące świata mogło rozwiewać w oparciu o wiedzę pewną i podaną w przyjazny sposób, a nie w oparciu o półsłówka i domysły oraz dawanie do zrozumienia przez starszych kolegów i koleżanki.
Dziecku w wieku szkolnym łatwiej jest wyrażać swoje uczucia, myśli i potrzeby, zazwyczaj więc rzadziej popada w trudną do opanowania histerię.
Histeria nie jest efektem trudności w wyrażaniu emocji. Zatem rozumowanie przedstawione w omawianym zdaniu jest fałszywe (sprzeczne z rzeczywistością), nawet jeśli zgodnie z logiką matematyczną jest prawdziwe. (Wartość logiczna implikacji (1=>0) jest równa 1! Jeśli z prawdy wynika fałsz, to zgodnie z logiką matematyczną takie rozumowanie jest prawdziwe. Niemniej rachunek zdań to coś trochę innego niż życie.)
Swoją drogą, skąd się bierze przekonanie, że dzieciom w wieku szkolnym jest łatwiej cokolwiek wyrażać. Pamiętam różne uczucia, jakie miałem w stosunku do różnych koleżanek i nigdy nie było mi łatwo je wyrażać. Potem, gdzieś po maturze człowiek nauczył się pewnych sposobów dawania do zrozumienia, ale łatwo to nigdy nie jest. Zatem skąd u pani Doroty Zawadzkiej przekonanie o łatwości wyrażania uczuć? Może nie rozróżnia aparatu poznawczego na temat uczuć (zdolność do rozmowy o uczuciach) i odkrywania się w kontakcie z drugim człowiekiem (wyrażanie uczuć)? Może nigdy nie doświadczyła kłopotów z wyrażaniem uczuć, więc nie wie o czym pisze?
Rozpoczęcie nauki w szkole oznacza nie tylko zmianę otoczenia, ale również powiększenie kręgu osób, z którymi nasze dziecko będzie spędzać czas. Rośnie tym samym liczba potencjalnych problemów, z którymi możemy się wówczas zetknąć. Z wolna przestajemy być jedynym wzorem do naśladowania. Z początkiem szkolnej edukacji tracimy też częściowo możliwość kontrolowania tego, co, jak i z kim dziecko robi.
Rozpoczęcie nauki w szkole jest końcem swobody dziecka. Od tego momentu dziecko poddawane jest „uspołecznieniu” czyli wtłoczeniu w ramy społeczne. Jedną z pierwszych ofiar państwa jest zdolność twórcza tkwiąca w każdym z dzieci. Państwo potrzebuje znacznie mniej ludzi twórczych, niż bydła roboczego, więc szkoła dąży do wyeliminowania jak największej liczby twórczych skłonności u dzieci. Tylko najsilniejsze jednostki pozostają twórcze, a i tak część z nich przypłaca to chorobami.
Jeśli dziecko nie pójdzie do szkoły, tylko będzie uczone w domu, to nie będzie spotykać innych dzieci? Wolne żarty. W miarę rozwoju dziecka poszerzają się granice jego terytorium. Dotyczy to fizycznych jak i społecznych granic. Dziecko starsze może dalej dojść i z większą ilością osób utrzymywać bliskie kontakty niż dziecko młodsze. To jest wynik rozwoju, a nie posłania do szkoły.
Problemy nie rosną w związku z liczbą osób, z którymi kontaktuje się nasze dziecko. Problemy są związane z kolejnymi błędami popełnianymi przez rodziców. Im starsze jest dziecko, tym więcej czasu mają rodzice na popełnianie błędów. Zatem naturalne jest, że ilość problemów będzie rosła nawet wtedy, gdy rodzice wyemigrują z dziećmi na bezludną wyspę.
Wbrew obiegowemu przekonaniu, rodzice pozostają punktem odniesienia przez całe życie, a tylko w wyjątkowych sytuacjach krócej. Oczywiście może zdarzyć się, że dziecko odnajdzie wzorzec osobowy w którymś z dziadków, stryjków, wujków, cioć czy zupełnie obcej osobie. Niemniej jest to wyjątek potwierdzający regułę. Zatem wzorem pozostajemy. Czasem do naśladowania, czasem do odrzucenia.
W momencie, gdy dziecko po raz pierwszy samodzielnie stawia krok, zaczynamy tracić kontrolę nad tym, co, jak i z kim dziecko robi. Oczywiście można stosować różne sposoby spowolnienia tego procesu, niemniej sama zasada działa bez naszej woli. Nie ma sensu winić za to szkoły. Gotowość na podejmowanie aktywności bez kontroli rodziców jest jednym z elementów „gotowości szkolnej”. Mieszanie praw rozwojowych z oddziaływaniem szkoły jest nieprofesjonalne.
Dziecko staje się członkiem grupy i musi odnaleźć w niej swoje miejsce. Jeśli wiemy, czym interesuje się nasza córka czy syn, zapiszmy je do klubu, ogniska młodzieżowego. Pamiętajmy jednak, że decyzję o zajęciach pozalekcyjnych powinniśmy podjąć wspólnie. Nie starajmy się realizować własnych ambicji i uszczęśliwiać dziecka na siłę.
W socjologii jest spór, czy para to już grupa, czy jeszcze coś innego. Dziecko przychodząc na świat, staje się członkiem grupy naturalnej jaką jest rodzina. Bardzo rzadko jest to diada. Najczęściej jest to grupa licząca 3 lub więcej osób.
Jeśli rodzice wiedzą, czym interesują się dzieci, to mogą im zrobić niespodziankę zapisując na interesujące zajęcia. Nie trzeba w tym celu niczego ustalać. Ustalenia są potrzebne, gdy dziecko ani rodzice nie wiedzą czego dziecko chce. Czy rodzice podejmujący we dwoje decyzję o zajęciach dodatkowych dziecka wyczerpują rozumienie terminu „podjąć wspólnie” czy też konieczna jest konsultacja z „super nianią”? Dlaczego rodzice nie mają realizować własnych ambicji, to trudno wymyślić. Przecież dążenie do celu może być świetnym przykładem dla dziecka. A jeśli dziecko nie ma ochoty uczyć się języków, to prędzej czy później podziękuje rodzicom za „uszczęśliwianie na siłę” lekcjami kantońskiego czy suahili. Nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie się świat.
Pamiętamy wszyscy z własnego dzieciństwa, jak jednym z naszych koronnych argumentów, aby uzyskać coś od rodziców, było zdanie: „Mamo/Tato, przecież już wszyscy w mojej klasie to mają…” Albo: „wszystkim rodzice pozwalają to robić”.
Wszystkie dzieci próbują tej sztuczki. Większość rodziców zna prosty sposób spacyfikowania takich odzywek. „Jak nie podobają się tobie rodzice, to sobie zmień! A do czasu zmiany masz słuchać nas, a nie wszystkich.” Niesie to oczywiście niebezpieczeństwo, że dzieci zapamiętają tę argumentację i użyją jej przeciwko rodzicom, gdy oni będą powoływać się na to, że „ wszystkie dzieci…”.
To naturalna kolej rzeczy. Nasze zadanie to umiejętne wytłumaczenie, dlaczego córka czy syn nie mogą mieć w danej chwili wszystkich rzeczy, które posiadają koleżanki i koledzy. Dziecko zrozumie, jeśli spokojnie przedstawimy mu nasze argumenty i opowiemy, jak gospodarujemy domowymi funduszami, jakie zakupy są najpotrzebniejsze.
Dziecko będzie szczególnie rozumiało, że tatuś musi wydać pieniądze na dziwki i hazard, a mamusia na utrzymanka i salon piękności. Tak, przedstawienie dziecku, że potrzeby „starych” są dla nich ważniejsze niż potrzeby ich dziecka spotka się niewątpliwie ze zrozumieniem. Moja prababcia, w czasie pierwszej wojny światowej mogła zrezygnować z jedzenia dla dzieci, ale nie z papierosów dla siebie. Jestem ciekawy, czy pani Dorota Zawadzka wierzy, że ktokolwiek w takiej sytuacji jest w stanie zrozumieć i usprawiedliwić ją, bo odnośnie jej dzieci, to raczej nie akceptowały tego.