Jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka nas szalona noc. Przygrywką było skręcenie o jeden kanał za wcześnie; zamiast na szerokim torze żeglugowym znaleźliśmy się nagle wśród uliczek i zaułków – założę się, że najstarsi wenecjanie nie pamiętają, by ktoś tam wpłynął ośmiometrową dezetą. Specjalnie nie sifaliśmy, bo widoki były naprawdę urokliwe. Mostki, przed którymi trzeba było schylać głowy, kanały tak wąskie, że płynąc obiema burtami ocieraliśmy się o zaparkowane motorówki, co jakiś czas średniowieczny uniwersytet albo kościół… Jak podsumował Adam, i w tym wypadku miał słuszność, za darmo obejrzeliśmy sobie to, za co w gondoli trzeba wybulić ciężki hajs. Mniej więcej w połowie drogi jakiś facet wychylił się z okna i zaczął krzyczeć, żebyśmy zawracali, bo przy następnym zakręcie się nie wyrobimy. Jarek: „Co? My byśmy się mieli nie wyrobić?” I rzeczywiście, chociaż nietypową drogą, to dotarliśmy bez przeszkód nad kanał Santa Chiara. Tak jak tydzień temu. Postawiliśmy maszty i zaczęliśmy spokojnie przygotowywać kolację…
…Akurat przewracałam na patelni pomidory z kukurydzą, groszkiem i fasolką, gdy ktoś za mną powiedział: „Ola, koniec gotowania, policja po ciebie przyszła”. Podskoczyłam nerwowo i zaczęłam się rozglądać. Niestety, rzeczywiście stało nad nami dwóch brzuchatych facetów w granatowych mundurach. Ciężko mi było ich zrozumieć, zwłaszcza, że dziewczyna Pawła co chwila mnie pytała: „no co oni mówią?”, jak gdybym włoski znała perfekt, a nie opierdalała się przez zaledwie dwa lata na lekcjach. W końcu dowiedziałam się, że jesteśmy winni podwójnej zbrodni: gotowania posiłku na nadbrzeżu i cumowania w Wenecji. Jasna cholera, przypływaliśmy tu od czterech tygodni, do tej pory La Polizia nie miała żadnych wątów – przepływali koło nas motorówkami i wołali Ciao! Teraz nagle im się ubzdurało, że nasze dezety zajmują ich miejsca parkingowe. Co mieliśmy ze sobą począć (a była dziesiąta wieczór)? Otóż spieprzać najkrótszą drogą na otwarte morze, do Chioggi lub jeszcze dalej, i to natychmiast. Kłóciliśmy się z nimi prawie godzinę, perswadowaliśmy, że musimy tu zostać, bo o piątej rano przyjeżdża autokar z nową załogą, którą musimy przechwycić. Chyba nie muszę opisywać, gdzie to mieli. Podjęliśmy kompromisową decyzję – odpływamy i chowamy się za pierwszym rogiem, koło rybiego targu. Paweł kazał naciągnąć na łódki niebieskie plandeki – dosłownie rzecz biorąc, przykryć je jakąś płachtą. „To nasz kamuflaż antypolicyjny”. Płakaliśmy ze śmiechu. Było po wpół do pierwszej, kiedy wreszcie przycięłam komara. Koniec przygód? A gdzie tam.
Dwadzieścia po trzeciej. Początkowo myślałam, że to jakiś koszmarny sen. Przy burcie przykrytej niebieską, antypolicyjną plandeką, stała – na nic się zdały płachty – motorówka carabinierich. Wyjaśnili nam, jakże odkrywczo, że musimy się stąd wynosić. Byli jednak łaskawsi od poprzednich i wskazali nam miejsce na mapie, całkiem niedaleko, gdzie możemy się przestawić. Kolejne „nocne pływanie szkoleniowe” (dużo ich zrobiliśmy w trakcie rejsu, ale wyłącznie na papierze; teraz, jak na złość, musieliśmy je wykonywać naprawdę) przeleżałam na dziobie owinięta w tenty, na przemian drzemiąc i dygocząc z zimna. Kiedy wstawałam, żeby podać cumę, widziałam już światła kolejnych policai, nadjeżdżających raźno w naszą stronę…
Kolejny vietato entrare i kolejna nużąca dyskusja. Wybłagaliśmy wreszcie pół godziny, zapewniając, że tylko zgarniemy naszą załogę i natychmiast robimy out do Chioggi. W zasadzie dotrzymaliśmy słowa, chociaż zajęło to raczej półtorej, niż pół godziny. Policja nas już więcej nie nachodziła, co stanowiło przyjemną odmianę. W tych warunkach nie było mowy o uroczystym wyokrętowaniu i innych duperelach, chociaż Jacek z Gosią starali się – przy latarce – sumiennie wypełniać książeczki. Ja byłam tak nieprzytomna (mózg mi się zlasował od nocnych dialogów z policją), że nawet nie chciało mi się wyciągać swojej. Nowa obsada okazała się wzruszająco nieliczna.
– Przemek, ty będziesz trzecim oficerem. Będziesz odpowiadał za stan techniczny jachtu.
– Ale dlaczego ja, w ogóle się na tym nie znam.
– Jak to, przecież chyba masz jakieś wykształcenie?
– No pewnie, i to bardzo związane ze śrubkami. Jestem księgowym.
Zostawiliśmy całe towarzystwo własnemu losowi – niech sobie radzą, jak umieją, z Adamem i Pawłem – i podreptaliśmy z bagażami z powrotem nad kanał Santa Chiara. Tam padliśmy, systemem na Rumuna, żeby chociaż trochę odespać godziny policyjne. Do czternastej było całkiem przyjemnie, chociaż śmierdziało moczem; leżeliśmy na karimatach, zachodziliśmy się umyć i kupić jakieś słodycze w pobliskim supermarkecie, czytaliśmy… Idylla została przerwana przez babę, pod której domem się rozłożyliśmy. Już po raz czwarty w ciągu ostatnich godzin ktoś kazał nam skądś spierdalać. Zaczęłam do pewnego stopnia rozumieć, jakie emocje kierują czopami spod zielonych sztandarów Proroka. Przenieśliśmy się na Piazza di Roma, skąd wieczorem miał odjechać nasz autokar. Pod wiatą było gorąco i duszno, ale przynajmniej nikt nie mógł nas stąd wyrzucić.
– Mogliby się trochę wysilić i zamontować tutaj ławki – utyskiwał Jacek.
– A po co? Dla Rumunów? – spytałam z rezygnacją. Wszyscy zgodzili się ze mną, że dla takich jak my Rumunów włoski chodnik jest wystarczająco wspaniały…
Autokar spóźnił się godzinę. (W tym miejscu serdecznie pozdrawiam linię WACTUR. Jesteście zajebiści!) Towarzystwo w środku też okazało się kiepskie: przeważali polscy budowlańcy, wracający z roboty na południu Włoch. Jeden z nich – sandały na skarpetki, a jak – chwiał się nade mną, zionąc piwem, i wygłaszał do kumpli uwagi w tym stylu: – Włosi to są, kurwa, chamy bez żadnej kultury. Stoi taki w sklepie i nagle sobie pierdnie. Dla mnie taki jest złamanym chujem bez papieru! Dzięki Bogu, na pierwszym postoju okazało się, że w pobliżu moich znajomych z rejsu jest jedno wolne krzesło. Po przesiadce tam jechało mi się już bardziej komfortowo. W nocy puścili „Moje wielkie greckie wesele”. Całkiem przyjemna komedia.
– Jesteś śliski.
– Jestem Grekiem.
(Zabierzcie mi gitarę, niech odetchnę trochę, zabierzcie mi gitarę, jestem mokrym Włochem.)
Chociaż nie mogło się obejść bez zirytowania Pieniądza – kobita w filmie brała ślub w kościele greckokatolickim, co z tego, że Grecy są prawosławni i Unii Brzeskiej nigdy nie podpisywali. Przypomniał mi się Henderson i jego pewność, że polka to polski taniec ;)
WACTUR już po wjechaniu do Polski dał kolejny popis – chociaż miał nas wyrzucić w Krakowie, zrobił to w Mszanie Dolnej. Równocześnie okazało się, że kursy do Warszawy w ogóle nie chodzą w niedzielę. Dla mnie to nie był problem, bo i tak zatrzymywałam się u Babci Czajnikwax, ale dla pozostałych owszem. Kuba, w równym co my stopniu wkurwiony na WACTURA, załatwił pozostałym pośpiecha do Warszawy. W Krakowie wypadła im dwugodzinna dziura, więc udaliśmy się na obiad. Jakaż to była radość, najeść się oporowo i smacznie za pieniądze, które we Włoszech warte były tyle, co paczka chipsów… Wreszcie nadszedł czas rozstania. Uściskałam wszystkich i powędrowałam na rynek. Jeszcze tylko lektura polskich gazet na rynku, wdepnięcie do Świętego Tomasza („O dzięki Ci, Panie, że każdy mógł wrócić cało do rodzinnych stron”) i jazda na Borek. Koniec rejsu.
komentarze
Widzę, że Aldze pozazdrościłaś
i tyż jakiś cykl rychtujesz, idę poczytać od początku, bo na odwyku czasu nie było:)
Może cuś skomentuję (non)sensownie.
pzdr
grześ -- 05.12.2009 - 12:33co Ty Grześ
Przecież to jest samo, prawda, życie…
Zawsze miło się nim zaciągnąć, choć nieraz potraf zaskoczyć.
partyzant -- 05.12.2009 - 12:46Hm, to już koniec tej powieści?
Szkoda, przeczytałem 3 części i wciągnąłem się niemożebnie.
Pozdro.
grześ -- 05.12.2009 - 16:11P.S.
Zahaczyłaś o tekst Andrusa, więc jak ktoś nie znam , to link podsyłam:
http://www.dailymotion.pl/video/x29gg5_artur-andrus-zabierzcie-mi-gitar-...
Sympatycznie się słucha, szczególnie po tym jak przed chwilą słuchałem Peji “997”, bo chciałem sprawdzić skąd ja znam frazę Policja nam dokucza
Fraza pasowałaby do twojego tekstu, piosenka jednak ja na moje standardy niefajna, więc nie wrzucę.
grześ -- 05.12.2009 - 16:23Jedzie ciapąg osobowy, do Krakowa wiezie mnie...
Szacunek dla lubelskiej kolejówki i z(dolnych) dresiarzy z AZS. Bardzo było wesoło i zabawnie.
Kurwa, jaka powieść? To wszystko wydarzyło się naprawdę :)
No to co,
powieść autobiograficzna może byc tyż albo opowiadanie.
Poza tym artysta nawet jak pisze o rzeczach, co się wydarzyły, to zmyśla i koloryzuje:)
grześ -- 06.12.2009 - 19:14Zazwyczaj nie muszę,
moje życie jest wystarczająco barwne :P
ino, w ogóle
to własnie odkryłem, że twój blog na bloxie dostępny jest.
Gut, będę miał co czytać:),bo kilka zaległych notek tam wypatrzyłem, acz w sumie nie wiem kiedy się z tym wyrobię.
grześ -- 06.12.2009 - 23:16Mam nadzieję
Koniec rejsu nie na śmierc?
Ciekawa jestem dalszej trasy rejsu waszego.
Mogę przewidzieć sobie ile jeszcze częśći:)))
Choć buja przy czytaniu bardzo….
dorcia blee -- 07.12.2009 - 09:52Koniec absolutny,
jeśli Ci mało, to wejdź w moje wpisy i poczytaj o Norwegii… Oh Santiano
Eeee,
gdzie ty o Norwegii pisałaś?
Ja też chcę:), poproszę o linki.
grześ -- 07.12.2009 - 10:19Mata
http://tekstowisko.com/pino/58221.html