Chcę zostać kronikarzem rzeczy ostatecznych…
Chcę opiewać ostatnie doznania, znikające obrazy, odchodzące na zawsze ciała ukochanych kobiet…
Chcę opisać ostatni dotyk, ostatni, absolutnie i ostatecznie, pocałunek, łyk wódki, mach papierosa…
Chcę zapisać ulotne chwile i zamazane wspomnienia…
I wcale nie ma to być kronika nadchodzącej śmierci… Choć ona niechybnie i zawsze nadchodzi…
Banalnych prawd, że przecież wcale nie trzeba przestać oddychać, żeby umrzeć, że wcale nie trzeba znaleźć się kilka metrów pod ziemią, żeby zakosztować otchłani śmierci i wcale nie trzeba spotkać się twarzą w twarz z Niebytem, żeby spojrzeć Nicości prosto w oczy – nie, takich prawd nie chcę tu głosić, one są powszechnie wiadome, przynajmniej nam, tym, którzy zakosztowali śmierci za życia, a takich jest mniemam ogromna większość…
Pragnienie, by opisywać to, co odchodzi, kończy się, znika na zawsze, jest chyba naturalnym pragnieniem ludzkiego skończonego istnienia. Człowiek o wiele więcej ma wspólnego ze swoim końcem niż początkiem. O wiele bardziej doświadcza swojej marności, odchodzenia, znikania, niż wielkości i nieskończoności, której przebłyski może i niekiedy w życiu mu się przytrafiają, przynajmniej niektórym, ale to tylko złudzenie, fantasmagoria chwili, która minie i po której nie zostanie ślad…
To prawda, co pierwsze jest zawsze fascynujące, dopóki się nie zdarzy, a jak jest już po, to doznania mogą być różne i są różne i najczęściej, wiecie o tym dobrze, nie są najlepsze.
Nie znam nikogo, kto by przyznał, że pierwszy łyk wódki sprawił mu niebosiężną przyjemność, że pierwsze zaciągnięcie się papierosem wprawiło go w stan totalnej euforii, że (tak!) pierwszy raz to była ekstaza ekstaz i uniesienie uniesień. Tak po prostu nie jest, a kto by twierdził inaczej po prostu kłamie.
Co innego coś, co ma gorzki i przejmujący smak końca. Coś, co pachnie ostatecznym rozstaniem… Coś, w czym pobrzmiewa wyraźna i kategoryczna nuta odejścia na zawsze… To dotyka nas do głębi, do trzewi, to nas wytrąca z „egzystencjalnej drzemki”, sprawia, że zaczynamy rozumieć, że jesteśmy, (a raczej, że o to już nas nie ma!!!), bo czujemy ból, który dotyka najgłębszych pokładów naszego jestestwa… Wiadomo, że nic tak nie utwierdza nas w tym, ze żyjemy, jak ból właśnie…
Tak. Wcale nie pierwsza miłość, pierwsze zdziwieni, pierwsze rozczarowanie… To są owszem, sprawy i rzeczy ważne, przejmujące i, nie ma co ukrywać, czasem decydujące, ale ich natężenia, siły i realności nie można w żaden sposób porównać z przejmującym doświadczeniem końca, z przeżyciem „ostatniego razu”…
I tu dochodzimy do sedna rzeczy… Powiedzcie mi, proszę, co było intensywniejsze? Co sprawiło, że wpadliśmy w popłoch; że stanęliśmy w obliczu zagłady, że nasze życie zamieniło się w ruiny i zgliszcza? Co powodowało, że byliśmy na dnie czarnej rozpaczy; że wkroczyliśmy w świat beznadziei absolutnej???
Czy to było wtedy, kiedy usłyszeliśmy z jej ust: „To był mój pierwszy raz”, czy wtedy kiedy usłyszeliśmy tonem kategorycznym i nieznoszącym sprzeciwu, z ust kobiety naszego życia: „To był nasz ostatni raz…”???
Między „to był mój pierwszy raz”, a „to był nasz ostatni raz” jest różnica, jak między Niebem, a Piekłem, jak między materią, a duchem. To jest różnica, jak między najniżej i najwyżej położonym miejscem na ziemi… To jest taka różnica, jak ,nie przymierzając, między reprezentacją Polski, a Brazylii w piłce nożnej; jak między naszymi olimpijczykami, a para olimpijczykami; jak między Po, a PiS… Tak, to jest różnica, jak między życiem, a śmiercią!!!
Śmiało powiem, ze właśnie w tej przestrzeni naznaczonej z jednej strony “pierwszym razem”, a “ostatnim razem” z drugiej strony, toczy się dramat naszego istnienia..
Żadne słowa nie są w stanie opisać, co znaczy świadomość nadchodzącego końca… Nie ma takiego języka w którym można wyrazić grozę totalnej pustki i krańcową rozpacz, jakie pojawiają się wraz z odejściem tego świata, który był nasz i w którym my byliśmy u siebie…
Owszem, powtórzę raz jeszcze, pierwszy pocałunek, pierwsza pieszczota, pierwsza nago zobaczona kobieta to są rzeczy, których się tak łatwo nie zapomina…
Co innego jednak ostatni pocałunek, ostatnia pieszczota, ostatni obraz nagiej ukochane, to jest to, czego nie zapomni się nigdy!
„Pierwszy raz” to jest zawsze powierzchnia, fasada… To jest wędrowanie na granicy, to jest początek nauki. W czasie “pierwszego razu” tak skupiamy się na pobocznych sprawach, technicznych, ze umyka nam prawdziwa treść doświadczeń i jakość przeżyć.
Ostatni raz (świadomy ostatni raz) to jest głębia, wnętrze. To przekroczenie wszystkich granic, to jest wtajemniczenie… To zamykanie w pamięci zmysłów każdego skrawku jej ciała, jej niepowtarzalnego zapachu, jej jęków i spazmów…
I nie chodzi tu, bynajmniej, o prostą kwestię, że po pierwszym razie mam pewność razów następnych, że mogę oczekiwać dalszego ciągu, bo przecież nigdy nie mogę być na sto procent pewny, że coś na pewno jeszcze nastąpi.
Nie jest to więc, jako się rzekło, kwestia różnicy między cyklicznością i powtarzalnością, a brakiem takiej perspektywy.
Tu chodzi o coś znacznie więcej. To jest kwestia metafizyczna… To jest sprawa naszej egzystencji, a czy jest coś, co jest ponad naszą egzystencją? Coś co jest od niej ważniejsze, co zdarza się po za jej obrębem…?
„Ostatni raz” to zakwestionowanie sensu tego, co było do tej pory… To unieważnienie wszystkiego co stanowiło istotę mojego trwania w swoim ciele. Moje ręce już nie są moje, mój język już nie jest mój, nawet mój penis ma niewiele wspólnego ze mną. Dlaczego? Bo przestają istnieć dla niej, a kiedy przestają istnieć dla niej, tej jedynej i jednej spośród wszystkich, to tak jakby przestały istnieć w ogóle. Ona stanowiła rację dostateczną i ostateczną mojego istnienia. Byłem ważny, bo byłem ważny dla niej… Kiedy mówi koniec naszemu wspólnemu byciu, mówi koniec mojemu byciu w sobie. Kiedy stwierdza, „już więcej się nie zobaczymy”, wiem, ze jak podejdę do lustra nie zobaczę już siebie, ale kogoś zupełnie innego, obcego, z którym ja sam nie mam nic wspólnego…