Lipiec 1970 roku. Dinozaury jeszcze żyją.
Władysław Gomułka ponad dwa miesiące temu znowu wygłosił parogodzinną “homilię pierwszomajową”, którą studenci zebrani w pochodzie Politechniki Wrocławskiej puszczali mimo uszu, zajęci planowaniem popołudniowych spotkań i marzeniami o wrocławskim fullu. Tak – full już był, w czasach dinozaurów! Senny Plac Solny nie śnił o pubach, a w Rynku studenci chętnie schodzili w piwniczne sklepione doły winiarni Pod Bachusem. Wieczorna herbatka w herbaciarni Herbowa była eleganckim pretekstem do obiecującej randki.
Na Dworcu Głównym PKP dwudziestoosobowa grupka studentów polibudy usiłowała wbić się do, zamurowanych szczelnie spoconymi ciałami podróżnych, wagonów pociągu, kierującego się po skosie przez Polskę do Kuźnicy Białostockiej. Dopiero rozproszenie wzdłuż długachnego składu kilkunastu wagonów dało szansę owocnego rozwiązania nieoczekiwanego problemu. Któżby przypuszczał, że na tej trasie jest takie zatłoczenie?
Nasza trójka zmiękczyła kamienne serca tych w środku prośbą o duży wydech: „Kochani, może wtedy zrobi się trochę miejsca dla trzech chudzielców?” Się zrobiło! Przykleiliśmy się do ściany wagonu w okolicach przejścia z przedsionka w korytarz. Dobrze, że mieliśmy walizki, bo można je było ustawić na płask, jedne na drugich, i oprzeć się o taką płaską walizkościankę. W przedsionku zmieściło się kilkanaście osób – sraczyk zajęła matka z dwójką maleńkich dzieci i nie uwolniła go bodajże aż do Warszawy. O okupacji przybytku informowaliśmy krzykiem nieszczęśników w potrzebie, kierujących się w nasz koniec wagonu, a widzieliśmy ich, bo byliśmy dość wyrośniętymi studenciakami.
Rozśmieszaliśmy współcierpiących tę podróż szczęśliwców kawałami, piosenkami i wszelakimi opowieściami. Piosenki rajdowe były naszą specjalnością z wielu lat wędrowania po Dolnym Śląsku, początkowo w kole turystycznym Technikum Elektronicznego na Ostrowskiego a później w AKT, czyli Akademickim Kole Turystycznym. Byliśmy członkami założycielami grupy rajdowej Argumenty, słynącej z naszytych oznak, zdobionych uśmiechnięta czaszką, ściskającą w zębach czterolistną koniczynkę, i takiej samej, tyle że większej, flagi grupowej. Było więc co opowiadać umęczonym ofiarom peerelowskiej drogi żelaznej.
Dopiero za Warszawą przesunęliśmy się do pierwszego okna na korytarzu i zdobyliśmy jedno uchylne siedzisko. Można więc było zaczerpnąć świeże powietrze i oprzeć na zmianę tyłki. Chyba przez całą podróż do granicy Związku Radzieckiego, do którego się udawaliśmy, nikt nas nie skontrolował. Widocznie nie było konduktorów na tyle odważnych, by się narazić na wściekłość zmaltretowanych podróżnych. Zwolna opustoszał przedsionek, uwolnił się sraczyk i przerzedził korytarz. Tylko zaduchnięte przedziały były nie do zdobycia. I tak na stojaka dotarliśmy do Kuźnicy Białostockiej.
ps. To trzecie miejsce prezentacji tych wspominków. Może doprowadzi do zakończenia tej historii, której dotąd nie dałem rady sfinalizować. Może też odnajdę czarno-białe negatywy zdjęć, których nigdy nie przeniesiono na papier i powklejam je w tekst. Może ta paleontologia wreszcie się uda…
komentarze
Fantastyczne
Wrocławski dworzec, wskakiwanie do wjeżdżającego pociągu relacji Wrocław – Przemyśl, za każdym razem,
no fajne to wsystko, ale jak tak sobie staliście to nikt nie wysiadał tylko do tej Kuźnicy wszyscy uderzali?
ło masakro
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 11.04.2008 - 09:37Do tej Kuźnicy...
...zdążyli po drodze wysiąść wszyscy stacze z korytarza, ale z przedziałów nie wysiadł niemal nikt. Pociąg był pewnie z Legnicy, w której stacjonowały wojska radzieckie. Choć Radzieccy jeździli własnymi pociągami, więc w tym pociągu byli sami swoi…
Pociąg do Przemyśla, z którego miałem szczęście nigdy nie korzystać, oglądałem tylko okazjonalnie będąc na peronie. Zdeterminowani atakowali okna, krzepkie panie nurkowały głową w dół, podsadzane przez odprowadzających, pokazując barchany i nylony. Złote czasy PKP...
jotesz -- 11.04.2008 - 09:46:)
Jak z Małej Moskwy to tak,
wszystko jasne, wszak moje rodzinne miasto:)
max -- 11.04.2008 - 09:53Prezes , Traktor, Redaktor
Ha
Pół życia spędziłem w pociągach. Mój kolega ukuł nawet myśl, według której kolejarzy po pięcioletnim stażu powinno sie w kryminałach zamykać. za liczne frustracje, których nawarzyli.
Pamiętam jeszcze wagony sprzed pierwszej wojny światowej, bez zamykanych przedziałów. I jegomościa polanego sfermentowanym sokiem jagodowym, który wytrysnął wskutek upału z butelki wiezionej w koszyku jakiejś wiejskiej dziewczynki. Wytrysnął wprost na piękną świąteczną marynarkę samodziałową, do półuda, jak moda kazała, sięgającą. Taki był postbikiniarz z posiadacza kapoty.
A teraz. Tłucze się człowiek w miotanym po asfaltowych dziurach samochodzie, ogłuszany idiotyzmami płynącymi z radioodbiornika.
Były czasy.
Pozdrawiam i cieszę się na cd.
Stary -- 11.04.2008 - 10:33Stary
teść opowiadał jak to pewna paniusia w korzuchu białym z kapturem siedziała sobie w wagonie, tzw. kurniku. Za nią wczorajszy jegomość. W trasie (lokalne połączenie) zwrócił co miał w jej szacowny kaptur. O dziwo paniusia kapnęła się dopiero jak wysiadła i próbowała założyć kaptur:)
gdzieś w okolicach stanu wojennego to było:))
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 11.04.2008 - 10:49Stary...
...ja pamiętam z pierwszych w życiu kolonii na jaką imponującą odległość potrafi strzelać z butelki sfermentowany sok malinowy. Wychowawcy, po przypadkowym odpaleniu pooranżadowej butelki, nakazali wyrzucenie wszystkich zbiorów, które my odstrzelaliśmy na pobliskiej elwewacji zruinowanego domu. Smuga malinowego ognia sięgała trzeciego piętra!
jotesz -- 11.04.2008 - 10:51:)
Joteszu, ciekawie się zaczyna opowieść,
w salonie jakoś nie miałem okazji przeczytać, więc czekam na dalsze części.
grześ -- 11.04.2008 - 16:17A i ładne określenie ,,sraczyk”
:)
Pzdr
grześ
subtelnie nieprawdaż?
:)
Prezes , Traktor, Redaktor
max -- 11.04.2008 - 20:56Subtelna subtelność...
...to może nie jest – tak się wtedy mówiło. Niewątpliwie do wagonu PKP z 1970 roku nazwa “toaleta” czy “wucet” zupełnie nie pasowała. Pewnie do wielu tych z roku 2008 też ciągle nie pasuje…
jotesz -- 11.04.2008 - 21:40:)
"berza" ... moja pamięć
wrzuciła mi to słowo. W gronie moich znajomych, też wrocławskich dinozaurów – tak mówiliśmy na nasz dworzec. ...Nad ranem chodziło się na “berzę “ na herbatkę...
Jotesz – może ty pamiętasz skąd to skojarzenie ?
nemo49 -- 11.04.2008 - 22:08Nawet nie tyle, ze subtelne acz tak,
tyle, że to zdrobnienie urocze, bo ja znam wersję ,,sracz”, ale ,,sraczyka” to jeszcze raczej u nikogo nie słyszałem.
grześ -- 11.04.2008 - 22:25I mnie zaintrygowało z lekka.
Nemo z 1949?
Berza nic mi nie mówi – to musiało być jakieś lokalne lub grupowe nazwanie. Może mi się nie kojarzy, bo nie chodziłem w nocy na dworzec, by wypić herbatkę albo piwo. Za to jako wczesny małolat chadzałem niemal regularnie do Kina Dworcowego, gdzie wyświetlano filmy dokumentalne za grosze. Potem kino to, już w kapitaliźmie, stoczyło się do niemal porno repertuaru a w końcu zniknęło…
jotesz -- 12.04.2008 - 06:57:)
Joteszu Szanowny
Określ;enie “berza” na dworzec używane było w Krakowie, i to chyba nawet do drugiej połowy lat 60-tych. Nie mam pojęcia o korzeniach. Zaś kino na dworcu we Wrocławiu pamietam jako dziecko. Podczas jednej z przerw w podróży na północ Ojciec mnie doń zaprowadził; na ile sobie przypominam, było to dla mnie duże przeżycie i powód do zazdrości.
Pozdrawiam
Lorenzo -- 18.04.2008 - 15:27