Mało kto zdaje sobie sprawę z wagi i potrzeby posiadania dobrze zorganizowanego i obszernego archiwum. Pomieszczenie to kojarzy się z ciemnymi piwnicznymi lochami wypełnionymi półkami pokrytymi grubą warstwą kurzu, gdzie zagląda się z niechęcią i w sytuacji najwyższej konieczności. Porządku na ogół też się tam nie utrzymuje, bo po co, kiedy korzysta się z niego niezwykle rzadko. Być może, że tak jest w rzeczywistości z ogromną ilością archiwów w Polsce.
Archiwum grozy
To archiwum, o których będziemy pisać wywołuje najwyższe zainteresowanie wszystkich zawodów, branż i stanów, ludzi wykształconych, robotników, chłopów i dosłownie każdego, kto coś, niecoś już rozumie z tego co go otacza. Słyszałem nawet wypowiedzi dzieci szkolnych, które wyrażały w poważnym tonie swoje zdanie na temat tego archiwum. Jedni chcieliby je zniszczyć i spalić raz na zawsze, aby nikt więcej do zgromadzonych tam akt już nie zaglądał. Niektórzy z nich zamiar ten w znacznym wymiarze nawet zrealizowali. Ich nieszczęściem była tak kolosalna ilość akt, że wiele lat potrzebowali na ich systematyczne niszczenie, a i tak z tego co zostało wieje grozą. Popularnie zbiory tych dokumentów nazywa się „teczkami”, gdyż gromadzono je w zwykłych wiązanych sznurkami papierowych teczkach, na których wpisywano różne tajemnicze symbole, kryptonimy i prawdziwe nazwiska. Wśród zawodowców tej branży utarło się nawet powiedzenie „pokaż mi swoją teczkę, a powiem ci kim jesteś”. Drudzy chcieliby, aby zawartość wszystkich „teczek” była ujawniona, publikowana i dostępna każdemu, kto tylko tego zapragnie. Ich hasłem jest „żądamy prawdy”.
Dziewięćdziesiąt kilometrów akt
Od 1944 do 1990 roku ostało się „tylko” osiemdziesiąt trzy kilometry gęsto ubitych akt, które sporządzały tajne służby Urzędu Bezpieczeństwa (UB) w czasach Polski Ludowej, a następnie Służby Bezpieczeństwa (SB) w PRL. Cechą charakterystyczną tych służb było ich pełne zaangażowanie i oddanie się do jej dyspozycji przez dzień i noc, w każdej chwili i na każde wezwanie. Ich aktywna działalność prowadzona była do ostatniego dnia, którym był 6 maja 1990 roku. W instytucjach tych rozkazy wykonywano bez żadnych zbędnych dyskusji, a w apogeum swojego rozwoju służby były już tak zaprawione w swoim niecnym „rzemiośle”, że najstraszniejsze polecenia wydawano ustnie i w sposób bardzo ogólnikowy. Wystarczyło, że szef mówił: „wici, rozumici, coś z tym trzeba zrobić, powinien zamilknąć”, lub w podobnym tonie, było to odbierane jako wyrok śmierci, bo jak inaczej można było kogoś uciszyć. Litościwi mordercy nie zawsze chcieli brudzić sobie ręce cudzą krwią i młodszym ofiarom, po ich wstępnym pobiciu, wystarczyło przypomnieć, że ich trupy na drugi dzień mogą być wyłowione z Odry, a cel na ogół bywał osiągnięty ten sam. Dziś polecenia te nie podlegają przepisom kodeksu karnego. Bo polecenia aby ktoś zamilkł, to przecież nie to samo, aby zamilkł na wieki. Choć w służbowym żargonie było to równoznaczne. Tych dziesiątek kilometrów akt z tego rodzaju zapisami, poleceniami i skutkami, po prostu z przyczyn czysto technicznych nie da się na raz ani udostępnić, ani ich wydrukować, ani nawet porządnie opisać. Pozostałe 7 km akt, są równie intrygujące, bo dotyczą działalności dwóch sąsiednich państw, które w czasie drugiej wojny światowej dokonały agresji przeciwko Polsce.
Instytut Pamięci Narodowej
Przez 8 lat od chwili, kiedy dawny aparat represji został zastąpiony Urzędem Ochrony Państwa (UOP) trwały dramatyczne przepychanki, co z tymi strasznymi aktami począć. W czasach, kiedy u władzy był AWS postanowiono ustawą z dnia 18 grudnia 1998 r. wszystkie sprawy związane z tą dokumentacją powierzyć IPN. To łatwo napisać, trochę było trudniej przegłosować, a z jej wykonaniem, to była już przysłowiowa „droga przez mękę”. Na początku było tylko kilkaset etatów i sterty pilnie strzeżonych akt, które przechowywano w warunkach składowania makulatury. Nie posiadano odpowiednich budynków, pomieszczeń, pracowni, bibliotek itp. nie mówiąc o braku systemu komputerowego, który powoli i mozolnie wdrażano na użytek tej instytucji. Pomieszczenia zdobywano po „prośbie”, a mając taki materiał do dyspozycji, czasem nawet „po groźbie”. Nie mogły to być pomieszczenia byle jakie, bo musiały spełniać podstawowe wymogi bezpieczeństwa i ochrony posiadanych zasobów. We Wrocławiu Oddział IPN mieści się w koszarach wojskowych przy ul. Sołtysowickiej otoczony wysokim murem, a wewnątrz koszar oddzielony jest od innych budynków równie wysokim ogrodzeniem z siatki drucianej. Część okien jest zamurowana, a na parterze wszędzie znajdują się kraty. Przy wejściu strażnicy ewidencjonują każdego wchodzącego do budynku, i określają dokładnie trasę jego poruszania się wewnątrz licznych pomieszczeń wraz z osobą towarzyszącą, którą z reguły jest pracownik cywilny IPN. Po dojściu do władzy w 2001 roku ekipy SLD los IPN zawisł na włosku. Domagano się jego likwidacji, jako instytucji całkowicie niepotrzebnej, gdyż argumentowano, że z tej paskudnej wiedzy jaką on posiada nic dobrego nie może wyniknąć, a wręcz przeciwnie będą stale jakieś nikomu nie potrzebne rozliczenia. W obronie IPN stanął, któżby zgadnął..., sam Prezydent Aleksander Kwaśniewski, który nie dopuścił do przeforsowania przez SLD odpowiednich decyzji w parlamencie. Złośliwi twierdzą, że Prezydentowi łatwo było bronić IPN, bo wiedział, że jego akt już tam nie ma.
Między młotem a kowadłem
Żmudna praca archiwistów, jak wiadomo wymaga spokoju i ciszy. Nic z tych rzeczy. Lewica głośno krzyczała, że wszystko to fałszywki, rozgrywki i pomówienia wykorzystywane w politycznej walce o władzę. Prawica równie głośno domagała się efektów pracy IPN, teraz i natychmiast i w szczegółach, a nie w jakichś ogólnikowych opracowaniach historycznych, które Instytut rozpoczął wydawać w sposób coraz bardziej kompetentny i profesjonalny. Dla prawicy było to wszystko tylko symbolem tego, czego oczekiwała ona od IPN. Jeżeli spodziewanych przez nią efektów tych nie było, to mówiła, a nawet głośno krzyczała o zaangażowaniu się IPN po stronie lewicy. Aktywny udział w całej kampanii związanej z „teczkami” wzięły wszystkie media, dyskutując, rozważając i prowadząc swoisty plebiscyt i sąd nad działalnością IPN. Ten mając wgląd w tak straszną wiedzę, kluczył i wił się na wszystkie strony, aby nie zrazić sobie większości politycznej, która mogłaby przeforsować jego likwidację. Tak Instytut w między czasie coraz bardziej wzmacniany kadrowo, technicznie i organizacyjnie przetrwał chlubnie do dnia dzisiejszego.
Prowokacje
Jak nie powiodły się odgórne próby likwidacji Instytutu postanowiono go skompromitować. Wiadomo, że każda nowa instytucja, a tym bardziej rozwijająca się musi zatrudniać, nawet przy największej ostrożności w doborze kadr, znaczną część ludzi przypadkowych. Z jednej strony uruchomiono przecieki do prasy, z drugiej żądano ustosunkowania się do nich IPN. Będąc pod duża presją z każdej strony sam IPN podejmował też decyzje co najmniej wątpliwe, niejednoznaczne i nie wiadomo jakiemu celowi służące. Tak było np. z ujawnieniem agenturalnej działalności o. Hejmo. Jego szkodliwość dla państwa polskiego jest co najmniej wątpliwa, gdyż nie pełnił on żadnej funkcji publicznej w organach władzy. Wielomiesięczne dyskusje na podobne tematy skutecznie odwracały uwagę od samego IPN i pozorowały efektywną prace tej instytucji, czego prawica najbardziej się domagała. Dlatego Instytut, moim zdaniem najwięcej ujawniał spraw kompromitujących właśnie te ugrupowania polityczne. Wystarczy tu wspomnieć o sprawach byłego Prezydenta Lecha Wałęsy, rzecznika prasowego Izabeli Niezabitowskiej, Leszka Moczulskiego, czy zaufanego kierowcy ks. Jerzego Popiełuszki, który tak „bohatersko” i „odważnie” skuty kajdankami wyskoczył bez najmniejszego szwanku z pędzącego z dużą szybkością samochodu, i uciekł piechotą w taki sposób, że nawet wytrawni agenci nie byli w stanie dogonić go samochodem! Prasa też będąca na usługach swoich politycznych sponsorów przykładała swoje trzy grosze. Ogłaszając np. aktualną listę polskich agentów na Bliskim Wschodzie, jako otrzymany przeciek z IPN. Po sprawdzeniu okazało się, że byli to agenci, nie państwa polskiego, ale miejscowych mafii, mających prawdopodobnie swoje interesy w handlu bronią i narkotykami na tym terenie. Jest oczywiste, że jako sensacja, takie sprawy drukuje się największą czcionką na pierwszej stronie, a sprostowania małym maczkiem, gdzieś wewnątrz numeru. Tak usiłowano też zniszczyć IPN. Tych prowokacji było kilkanaście, a może nawet i kilkadziesiąt, z tym samym skutkiem, co wyżej.
Milczenie jest złotem
Przysłowie to w pełni odnosi się do obecnych i byłych pracowników IPN. Nie można uzyskać od nich żadnej wypowiedzi dotyczącej ich pracy w tej instytucji. Nie mniej wydaje się, że im większe jest milczenie pracowników, tym większa jest wymowa udostępnianych opracowań w postaci miesięcznego Biuletynu IPN oraz opracowań monograficznych. Są to prace jeszcze nie w pełni satysfakcjonujące, ale droga, jaką wybrał IPN, budzi w społeczeństwie polskim coraz większe zainteresowanie i uznanie. Można przypuszczać, że coraz więcej materiałów z tego archiwum przemocy, na początku syntetycznych, a potem coraz bardzie szczegółowych, wydobytych z ciemnych piwnic ujrzy wkrótce światło dzienne.