Raz na jakiś czas człowiek może mieć dość ambitnych dramatów z psychologiczną głębią, rozrachunków z historią i ma ochotę po prostu się rozerwać. Jednak mózgu nie da się wyłączyć na zawołanie, więc arcydzieła w rodzaju „Nie wszytko złoto, co się świeci” mogą być lekkim szokiem – i wtedy przydałaby się jakaś inteligentna rozrywka z przymrużeniem oka: taka, która obiecuje dać odpocząć szarym komórkom i cieszyć się obrazem i dźwiękiem, nie obrażając jednocześnie za bardzo inteligencji.
I taką mniej więcej produkcją jest kolejny film o amerykańskim superbohaterze – “Iron Man” z Robertem Downey’em Jr. Przyznam szczerze, nie znałem żadnego z komiksów (a seria jest wydawana od prawie czterech dekad), ale na szczęście twórcy filmu wzięli pod uwagę takich jak ja i wszystkie niezbędne informacje dostajemy w filmie.
I wiecie co? Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłem w kinie.
„Iron Man” ma wszystko, czego oczekuje się od hollywoodzkiej produkcji w tej konwencji. Jest główny bohater Tony Stark (Downey Jr.) – genialny wynalazca, potentat w handlu bronią, playboy. Z jednej strony – wybitny intelekt, z drugiej – nieodpowiedzialny chwilami bawidamek (pije i rwie hostessy w kasynie zamiast pojawić się na ceremonii wręczania nagrody czy innego medalu za zasługi dla obronności kraju). Jego przyjaciel pułkownik Rhodes (Terrence Howard) często gęsto świeci za niego oczami – ale czego nie robi się dla najlepszego kumpla? Rhodes to solidność, odpowiedzialność i w ogóle archetyp dobrego amerykańskiego żołnierza – choć gdy nadarzy się okazja, nie trzeba go długo namawiać na kolejkę whisky z Tony’m (taki rys ludzki, żeby nie wyglądał na sztywniaka służbistę).
Mamy podkochującą się w szefie sekretarkę / asystentkę Starka, Pepper Potts (Gwyneth Paltrow) – inteligencja, uroda, poczucie humoru i fantastyczne ogniki w oczach, błyskające spod burzy rudych włosów. Jest wreszcie Obadiah Stane (Jeff Bridges) – partner biznesowy Starka i wspólnik jego zmarłego ojca. Niby postać pozytywna – ciepło i szorstka życzliwość, ale jak nakazuje konwencja, nie jest do końca tym, kim się wydaje.
Nie żeby ktoś tu aspirował do bergmanowskiej głębi psychologicznej – po piętnastu minutach filmu można się mniej więcej domyślić, w którą stronę potoczy się dalej akcja. Ale to nie jest istotne: główni aktorzy (Downey Jr., Bridges – a zwłaszcza Faran Tahir jako straszliwy arabski terrorysta) szarżują trochę w swoich kreacjach, ale usprawiedliwia ich konwencja. Playboy zmądrzeje i zrozumie, że życie nie ogranicza się do robienia kasy. Będzie musiał przezwyciężyć przychodzące z nieoczekiwanej strony śmiertelne niebezpieczeństwo, przejrzy wreszcie na oczy w kwestii uczuć i tak dalej.
Amatorzy efektów specjalnych dostaną to, co tygrysy lubią najbardziej: finałowa walka Iron Mana z Iron Mongerem zrealizowana jest w tak dynamiczny i efektowny sposób, że ogląda się ją z prawdziwą przyjemnością. Są pogonie, wybuchy i znakomity podkład dźwiękowy. Jeśli mogę pomarudzić na jedną rzecz: film o takim tytule po prostu nie mógł obejść się bez tytułowego utworu z repertuaru Black Sabbath – a najsłynniejszy riff w historii heavy metalu pojawia się dopiero pod koniec.
Jak to w komiksach o superbohaterach bywa, mamy tu silny element fantastyczny – konkretnie technologię i warunki, w jakich Stark radzi sobie z kolejnymi wynalazkami. To właściwie jedyny kawałek, przy którym kołek od zawieszania niewiary trochę trzeszczy (nawet nie próbujcie szukać tam sensu z punktu widzenia praw fizyki) – bo sceny nocnego lotu nad Malibu są po prostu taką ucztą dla oczu, że trzeba być jakimś fanatykiem, żeby się ich czepiać. Tak naprawdę tylko jeden element był dla mnie ciut dziwny: Gwyneth Paltrow eksponuje w tym filmie swoje bardzo zgrabne nogi w butach – ale w jaki sposób jest w stanie biegać w takim tempie nosząc szpilki, doprawdy nie rozumiem. Ale może to po prostu jeszcze jeden element science-fiction w tym filmie.
Co urzekło mnie w „Iron Man” to fakt, że w lekkiej formie podrzuca kilka ciekawych uwag – pytań o granice odpowiedzialności twórcy za dzieło, cenę za pościg za marzeniami… A to więcej, niż można powiedzieć o ostatnim „Supermanie”. Cieszy fakt, że twórcy komiksowych ekranizacji czerpią bardziej z tradycji „Sin City” niż „Hulka” czy „Daredevil’a”. A już dialogi to po prostu smaczek na smaczku – zresztą trailer daje dosyć dobre pojęcie, czego się spodziewać. Nie cytuję (wyjątkowo) żeby nie psuć nikomu przyjemności z oglądania.
Warto. Naprawdę warto – podobnie jak jego bohater, film „Iron Man” czasami gubi krok, plącze się i wywraca… Ale podniesienie się i powrót na właściwą drogę nie trwają długo. Prosta historia zrealizowana tak profesjonalnie, jak tylko się da.
A, jeszcze jedno: przeczekajcie końcowe napisy, bo twórcy wrzucili tam nagrodę za cierpliwość.
Trailer: http://www.apple.com/trailers/paramount/ironman/large_trailer2.html
komentarze
IMO ten film to
strata czasu i pieniędzy…
ale każdy traci czas i pieniądze na to co lubi.
“Kto pyta wielbłądzi”
Docent Stopczyk -- 26.05.2008 - 20:05Hm, chyba
mi by się nie spodobał...
grześ -- 26.05.2008 - 22:13Ale ja dziwne filmy lubię.
pzdr
@Docent Stopczyk
Tak przez ciekawość: obejrzałeś, trailer Cię zniechęcił czy moja recenzja?
Banan -- 27.05.2008 - 07:25Tylko Ozzy...
...by mnie przyciągnął, ale jak podałeś, że song pod koniec – to chyba nie warto…
Ostrzegam przy okazji przed filmem “San Antonio” – komedii sensacyjnej z Gerardem Depardieu – chyba jest głupsza od “Iron Mana”, choć go nie widziałem.
jotesz -- 27.05.2008 - 07:46Ta durnota to na dvd…
:)
@jotesz
Oj joteszu… Nie widziałeś i już wiesz, że durnota – tu jest TXT a nie onet :)
pozdro
Banan -- 27.05.2008 - 08:32banan
obejrzałem film
“Kto pyta wielbłądzi”
Docent Stopczyk -- 27.05.2008 - 08:49@Docent Stopczyk
A to w takim razie rispekt – ale co Cię aż tak strasznie zniechęciło?
Banan -- 27.05.2008 - 09:33co mnie zniechęciło?
sztampa, nuda, przerost (kolosalny) formy nad treścią
“Kto pyta wielbłądzi”
Docent Stopczyk -- 27.05.2008 - 11:42