Pierwsze wrażenie po wylądowaniu na lotnisku w Bangkoku (największym, najnowocześniejszym etc. w tej części świata) to gorąco. Zdarzyło mi się być w paru miejscach na świecie, które nie nalezały do najchłodniejszych, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Wychodzi się z lotniska i połączenie gorącego, parnego powietrza ze smogiem po prostu ścina z nóg. Po paru dniach człowiek się przyzwyczaja i zaczyna rozumieć Tajów, którzy patrzą na pędzącego po ulicy faranga jak na durnia: dokąd on się tak spieszy? Więc zwalniasz, zaczynasz się wlec noga za nogą. W takiej temperaturze po prostu inaczej się nie da. I właśnie poprzez takie drobne rzeczy zaczyna do ciebie docierać, że niby leciałeś wszystkiego dziesięć godzin – a jakbyś się znalazł na innej planecie.
Następne wrażenie to chaos: nie istnieje chyba część miasta (może oprócz okolicy, gdzie mieszczą się ambasady) wolna od straganów, sklepików i naganiaczy oferujących a to taksówkę, a to czytanie z dłoni, a to ping-pong show (o tym niżej). O ile nie dziwi to specjalnie na Khoa San Road, gdzie najłatwiej o w miarę rozsądnie wyceniony hotel (ergo: pełno turystów, hipisów etc), o tyle w centrum kontrast jest niesamowity. Super luksusowy hotel o trzydziestu piętrach, ośmiopiętrowe centrum handlowe (samo szkło i stal) – a dwadzieścia metrów od wejścia jakaś kobieta w najlepsze smaży coś podejrzanie podobnego do karalucha czy innego konika polnego (nazwijcie mnie europejskim szowinistą, ale jakoś nie mogłem się zmusić do spróbowania).
I teraz scenka rodzajowa: na ulicy ruch, karaluchy wędzą się w najlepsze na smrodliwym mini grillu, zgiełk, spaliny i ogólne zamieszanie pod hasłem “dzień w wielkim mieście”. Z jednego z wieżowców wychodzi elegancko ubrana dziewczyna. Najpierw idzie się pomodlić do jednego z miliona ołtarzyków zapełniających ulice Bangkoku (piszę “ołtarzyk” z braku lepszego określenia, choć wszyscy mi powtarzają, że buddyzm nie jest religią), a potem je lunch przy stoisku z dziwnymi wynalazkami, konwersując ze sprzedawczynią. Na koniec grzecznie się kłaniają i każda wraca do swojego świata: jedna do ulicznego straganu, druga do pracy w świątyni konsumpcji.
Z tą konsumpcją to w ogóle jest jedna ciekawa sprawa – choć w sumie poboczna. Za wyjątkiem paru rzeczy stricte lokalnych (sieć komórkowa czy inny abonament na net), znaczna część reklam używa zdjęć kobiet o urodzie wybitnie europejskiej, tak jakby pozbycie się własnej odrębności było oznaką, bo ja wiem, awansu społecznego? Jeśli chodzi o paradujących w reklamach facetów proporcja jest ciut lepsza na korzyść autochtonów, choć nie o rząd wielkości. Któregoś dnia jadąc BTS (coś jak szybka wersja metra z lekkim futurystycznym posmakiem – wszystkie przewodniki mówią na to “Sky Train”) doznałem lekkiego szoku na widok reklamy na monitorze: krem wybielajacy cerę, bo przecież to wyraz bycia takim lepszym. I Tajowie chyba kupili tę bzdurę, bo im lepsza dzielnica miasta, tym jaśniejszą skórę mają spotykani wokół ludzie. Kiedyś uważałem że takie zabawy to domena durnowatych celebrytów w typie Michaela Jacksona czy Diany Ross, ale jak widać można spacyfikować w ten sposób cały, nie najmniejszy przecież, kraj. Niech nam żyje reklama w warunkach wolnego rynku.
Właśnie, wolny rynek… Momentami czułem się w Bangkoku jak na pokazie pod hasłem “wolny rynek w praktyce”. Królestwo Słoni ma jeszcze trochę do nadgonienia jeśli chodzi o poziom zamożności (w porównaniu z, powiedzmy, Singapurem), ale jego mieszkańcy wyglądają na zdeterminowanych żeby nie zajęło to zbyt dużo czasu. Handlują wszyscy i czym się da – w szczególności popularną opcją jest transport. Autobusy, busy, taksówki – do wyboru, do koloru. Osobne przeżycie to tuk-tuk – coś jakby motorowa riksza. Wsiadasz do kabiny, kierowca rusza z kopyta – i wtedy się zaczyna. Skręty, wymijanie, trąbienie… Po jakimś czasie człowiek zaczyna się cieszyć z benzynowych spalin owiewających go od tyłu: otumaniony, nie bardzo masz siłę się stresować.
Wszystkie te środki transportu, podobnie jak (z małymi wyjątkami) uliczny handel mają jedną wspólną cechę: bez targowania się ani rusz. Wprawdzie na upartego można by stwierdzić, że nawet wyjściowe ceny podawane przez drugą stronę (rozbój w biały dzień jak na tajskie standardy) są w miarę niskie po przeliczeniu na złotówki czy euro, ale w ten sposób pozbawiłby się człowiek sporej ilości śmiechu. Kierowcy tuk-tuków chyba z definicji rzucają jakieś kwoty z sufitu i podejrzewam, że obraziliby się gdybym przyjął taką cenę z marszu – kilkakrotnie udawało mi się zbić kwotę o jedną czwartą, jedną trzecią nawet… Jest to o tyle zaskakujące, że zawsze uważałem się za kompletny antytalent w tej dziedzinie. Może po prostu pomogły mi perełki humoru sytuacyjnego, które czasem wymykają się zagonionym kierowcom.
Jeden z wyjątków od powyższej reguły dotyczącej targowania to książki: nie jestem pewien czy Tajowie są tacy wyedukowani, czy też po prostu gros turystów odwiedzających ten piękny kraj cierpi na głód słowa pisanego. Jakie by nie były przyczyny, co drugą przecznicę można znaleźć sklepik z używanymi książkami i prasą (z uwagi na kontrowersyjny czasem sposób składowania, waham się przed użyciem słowa antykwariat). Rozmiar oferty trąci postmodernizmem: z jednej strony “Playboy” po szwedzku, z drugiej – osobny fragment półki wydzielony na angielskie tłumaczenia dzieł Tołstoja (z etykietką “Lew Tolstoy”przybitą gwoździem do drewna).
Wspomniałem o poczuciu wyobcowania, i nie była to tylko kwestia bariery językowej. Uświadomiłem sobie w pewnym momencie, że tak właściwie to pierwszy raz w życiu jestem w Azji, w kraju, gdzie dominuje buddyzm (na południu są kawałki bardziej muzułmańskie). I naturalnie bardzo miło się ogląda przepiękne świątynie otaczające pałac królewski, podobnie jak stojącego w jednej z nich Szmaragdowego Buddę – ale dla mnie, białego Europejczyka, to tylko estetycznie przyjemne widoczki.
Dla Tajów natomiast to wyznaczniki systemu filozoficznego, wokół którego zorganizowane jest ich życie – i choćbym nie wiem jak się wytężał, nie pojmę tego. Jest to o tyle istotne, że właśnie z tej różnicy w podejściu do życia wynika zapewne większość różnic, które mnie dziwiły – na przykład opisanych wyżej kontrastów (luksusowa restauracja, a przecznicę dalej śpią bezdomni) i spokoju, z jakim podchodzą do nich autochtoni. Albo same akcje w świątyniach: jak się w pewnym momencie dowiedziałem, posąg Szmaragdowego Buddy jest ubierany w różny strój w zależności od pory roku. Z jednej strony może się to wydawać śmieszne czy dziwne, z drugiej – mówimy tu o naprawdę starej kulturze (a nie plemieniu zaszytym w dżungli), której przedstawiciele podchodzą do tego zupełnie serio.
CDN
komentarze
Wow, ciekawe to wszystko:)
ale domagam się więcej zdjęć i następnych części.
Widać, że TXT Indochinami stoi, kiedyś Gretchen opowiadała w kilku odcinkach pięknie o bali, teraz o Tajlandii.
Podoba mi się i czekam na więcej.
pzdr
grześ (gość) -- 04.07.2009 - 05:31@Banan
Z tym upodabnieniem się do białych, to słyszałem, że Japońce też tak mają. Zauważ np. że postaci w tych ich bajkach nie mają skośnych oczu (wręcz okrągłe jak Księżyce).
Dymitr (gość) -- 04.07.2009 - 08:14Zazdroszczę :-(((
Tym bardziej, że ja siedzę w Warszawce i klepię w klawiaturę a mój wujas właśnie wykupił last minute: Kambodża, Wietnam, Laos a Pan teraz w tym Bankoku…
Ach żizń...
Zbigniew P. Szczęsny -- 04.07.2009 - 18:53@Zbigniew P. Szczęsny
Ale teraz pora deszczowa w Tajlandii (=> taniej), gdzieś tak do września – więc może jeszcze Waść zdążysz?
Banan -- 04.07.2009 - 19:22Panie Konradzie!
Najśmieszniejsze jest to, że przekonanie o wyższości jasnej cery jest zakorzenione w najliczniejszym kraju świata w Chinach i to nie w wyniku kolonizacji, ale w wyniku przekonania, że opalenizna cechuje ludzi z nizin społecznych. U nas w XIX wieku myślano podobnie. To wiek XX wmawiał nam, że opalenizna jest zdrowa (szczególnie czerniak).
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 05.07.2009 - 03:22@Jerzy Maciejowski
No niby tak, ale z drugiej strony: jak w takim razie wyjaśnić nadreprezentację białych (w sensie rasy, nie odcienia skóry) na reklamach?
Banan -- 05.07.2009 - 16:16Panie Konradzie!
Podejrzewam, że nie chodzi o dowolnych przedstawicieli rasy białej (hindusów, arabów) tylko europejczyków i to najlepiej północnych, nieprawdaż? Po prostu cóż może być bardziej białe, jaśniejsze, niż „biały człowiek”?
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 05.07.2009 - 20:58@Jerzy Maciejowski
Typ kaukaski dominuje, jako żywo…
Banan -- 06.07.2009 - 15:45Panie Jerzy
To wiek XX wmawiał nam, że opalenizna jest zdrowa (szczególnie czerniak).
Opalenizna jest tak zdrowa jak zdrowa jest witamina D. Proszę się odizolować od tej ostatniej. Z pewnością będzie Pan zdrowszy. :)
Magia -- 06.07.2009 - 16:17Banan
Nie przypuszczałam, że poczuję duchotę tropików. A poczułam… choć nigdy tam nie byłam.
Nie przypuszczałam, że zobaczę karaluchy na grillu, choć wcześniej ich nie widziałam.
Super tekst.
Lezę do części drugiej…
Magia -- 06.07.2009 - 16:20Pani Magio!
Jest subtelna różnica pomiędzy chowaniem się przed słońcem, żeby „broń Boże” nie złapać opalenizny, a smażeniem się godzinami na plaży, żeby mieć śliczny brązowy kolor. Jeden z nauczycieli, na zajęcia których uczęszczałem, miał zwyczaj wspominać „these idiots”, którzy korzystają z solarium. To jest zachodnioeuropejski nauczyciel biologii. O witaminie D pewnie nigdy nie słyszał…
Pozdrawiam ubawiony
Jerzy Maciejowski -- 06.07.2009 - 17:43Panie Konradzie!
Znaczy, mamy pełną jasność…, choć pani Magia z pewnością nie uwierzy.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 06.07.2009 - 17:45Panie Jerzy
Dostosowując się do zabawowej tonacji powiem tak:
istnieje zasadnicza różnica między smażeniem się godzinami, jak na patelni (z ciałem pokrytym mazidłami z “fitrem przeciwsłonecznym”) a łapaniem czystego zdrowia przez …0.5h-2.5h (tu występują różnice: karnacja, nasłonecznienie, pora dnia, % odkrytego ciała).
Pański zachodnioeuropejski nauczyciel biologii też jest w pewnym sensie idiotą, bo u wszystkich ludzi mieszkających poza strefami zwrotnikowymi występują okresowe niedobory witaminy D. U wielu – więcej niż okresowe. Większość z idiotów, u których te niedobory występują poza okresem zimowym, ślepo podąża za dogmatem wyznaczonym przez multimiliardową naukę, przemysł i media.
Wie Pan, że już krem z filtrem SPF 8 upośledza naturalną produkcję witaminy D w organizmie ludzkim o 95%?
Nie słyszałam, żeby 5 minut solarium raz w tygodniu, w okresie zimowym, komukolwiek zaszkodziło. Wprost przeciwnie.
Wszystko jest kwestią umiaru.
Tak było, jest i będzie.
Pozdrawiam równie ubawiona. :)
Magia -- 06.07.2009 - 18:17Pani Magio!
Nie wiem, gdzie są ludzie twierdzący, że solarium nie szkodzi, natomiast wiem, gdzie są tacy co twierdzą odwrotnie. Co do filtrów, to F8, to ja mogę użyć do smarowania samochodu. Poniżej F15 plus podkoszulek z krótkim rękawem, to nie ma szans wyjścia na słońce. Proszę porozmawiać z tymi trzydziestkami mającymi przesuszoną, starą skórę od okazjonalnych wizyt w solarium. To jest niezły biznes, bo potem różne kremy regenerujące skórę się sprzedają. A braki witaminy D dotykają przede wszystkim przedstawicieli rasy czarnej mieszkających w krajach północnych i sposobem jest nie solarium tylko dieta bogata w witaminę D. Mój nauczyciel wiedział o tym zjawisku i idiotą raczej nie jest, choć może niezbyt poprawnie politycznie się wypowiada. :)
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 06.07.2009 - 18:27Panie Jerzy
Jak by to Panu delikatnie powiedzieć... jest Pan w mylnym błędzie.
Z jednym wyjątkiem: przedstawiciele rasy czarnej mieszkający poza strefami zwrotnikowymi mają przerąbane, jeśli chodzi o witaminę D. Żarciem nie da się tych niedoborów uzupełnić w sposób zadowalający. Witamina D witaminie D nie jest równa. Chyba są różne typy witamin D… ale mogę się mylić.
Te czarnomagiczne bredzenia zaczerpnęłam z oficjalnej strony wydziału medycznego pewnego uniwersytetu. Jakby kto pytał. :)
Cholera, kolejny tekst trza napisać. Ło matulu!
:)
Magia -- 06.07.2009 - 18:43Pani Magio!
Zatem mamy różne autorytety. Na tym chyba musimy zakończyć ustalanie protokołu rozbieżności.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 06.07.2009 - 20:34