Gdyby Clinta Eastwooda nie było, należałoby go wymyślić.Ten człowiek zaczął swoją przygodę z filmem pół wieku temu od małej roli w “Revenge of the creature” – tandetnym horrorze, o którym ktokolwiek pamięta wyłącznie dlatego, że właśnie tam debiutował późniejszy Brudny Harry. Potem został ikoną westernu w dolarowej trylogii, symbolem twardziela z lat siedemdziesiątych, by wreszcie zabłysnąć jako wielki reżyser: “Bez przebaczenia“, “Co się zdarzyło w Madison County” czy “Za wszelką cenę” to obowiązkowe pozycje dla każdego, kto ceni prawdziwe kino.
A teraz, z ósmym krzyżykiem na karku, Clint postanowił pożegnać się z aktorstwem – ale na szczęście nie z reżyserią. Bohater “Gran Torino” Walt Kowalski to nie jest materiał na idola nastolatek – opryskliwy, zgryźliwy, komunikuje się ze światem przy pomocy warknięć wyrwanych z jego przepełnionego niechęcią do świata wnętrza. Zresztą nawet gdyby był uprzejmy, niewiele by to zmieniło: najczęstszy wyraz jego twarzy to intensywny niesmak.
Walta poznajemy w kościele, podczas pogrzebu jego ukochanej żony .Stoi sztywno przy trumnie, a wzdłuż głównej nawy kolejno podchodzą żałobnicy, wśród których jest także rodzina wyglądająca jak koszmar Gabrieli Zapolskiej: klocowaci synowie, ich tępe żony i hałastra wnucząt, z których jedno klika komórką podczas mszy, a inne przedrzeźnia znak krzyża. Walt nic nie mówi, po prostu wściekły mruży oczy. Podczas stypy młody ksiądz, który zbliżył się do żony Walta podczas jej choroby, próbuje przekonać go do spowiedzi (co było życzeniem zmarłej), ale nasz bohater był nominalnie katolikiem za życia żony – a teraz już nie musi udawać i daje księdzu jasno odczuć, co sądzi o nim i religii.
To już daje jakiś obraz człowieka, prawda? Dodajmy jeszcze fakt, że w młodości Walt odsłużył trzy lata w Korei i mamy faceta, który po długim i pracowitym życiu chce tylko, żeby wszyscy zostawili go wreszcie w spokoju. Nie ma złudzeń, niczego od nikogo nie chce: czy to takie wielkie wymaganie, chcieć sobie siedzieć w spokoju na bujanym fotelu, sączyć piwo i gadać z psem? Jak się okazuje, najwyraźniej tak.
Ta postać idealnie nadaje się na ostatnią rolę Eastwooda – jego Walt Kowalski ma w sobie wściekłość Harry’ego Calahana z “Brudnego Harry’ego“, maskowane cynizmem ciepło Franka Dunna z “Za wszelką cenę“, wewnętrzą dyscyplinę Roberta z “Co się zdarzyło w Madison County“, brzemię obejrzanego na własne oczy horroru wojny jak sierżant Highway z “Przełęczy złamanych serc“… Można by długo wymieniać, ale chodzi o coś innego: nie wydaje mi się, żeby tę rolę mógł zagrać ktokolwiek inny. Wielu aktorów z wiekiem tyje, niedołężnieje, rozmienia się na drobne – a Eastwood jest jak stare drzewo. Tam gdzie inni próchnieją, on kamienieje. Chodzi troszkę wolniej niż kiedyś, ale to jest tak jak z minimalizmem w muzyce Cohena: odpadają wszystkie zbędne ozdobniki, zostają emocje przekazywane spojrzeniem, nieuchwytnym prawie grymasem czy minimalną zmianą tonu głosu.
Podobną uwagę można zresztą odnieść do jego stylu reżyserii. Eastwood jest znany w Hollywood ze swojego oszczędnego podejścia do kręcenia filmów: mieści się w budżecie, kończy zdjęcia o czasie i tak dalej. Ten sam styl jest widoczny w sposobie, w jaki opowiada historię: nie ma pobocznych wątków, dłużyzn, płytkich postaci wepchniętych w celach marketingowych. Tu ważny jest każdy gest, każde ujęcie – kluczowa jest opowiadana historia, a nie gadżety.
Ta konwencja czasem wymaga sporo od widza, bo Eastwood lubi operować zmianami nastroju: przez pierwszą część filmu śledzimy historię czując podskórnie, że coś wisi w powietrzu, ale gęsto przeplatana humorem akcja skupia naszą uwagę. A potem nastrój się zmienia, tak jakby reżyser i scenarzysta mówili nam: skupiliście się? Pośmialiście z żartów? Poczuliście coś do bohaterów? To teraz zostańcie z nami, bo dalej będzie inaczej. W tym miejscu muszę wspomnieć o moim jedynym zastrzeżeniu do “Gran Torino”: o ile pierwsza część rozwija się w spokojnym i logicznym tempie, druga wydaje się trochę zagoniona i gnająca do finału. W “Za wszelką cenę” akcenty były rozłożone bardziej równomiernie.
Dużą rolę w tym filmie odgrywa przypadek. Walt ma raczej płytki sen, więc którejś nocy budzi go hałas na sąsiedniej posesji. Wychodzi ze swoim antycznym karabinem w garści i odstrasza młodocianych gangsterów próbujących mieszkające obok rodzeństwo Hmongów, Sue i Tao. Wraca samochodem z zakupów, i właśnie przy mijanym przez niego skrzyżowaniu grupa wyrostków dobiera się do dziewczyny – więc Kowalski robi z nimi porządek i ratuje dziewczynę z opresji. Choć stawia zaciekły opór, te zdarzenia zbliżają go do jego azjatyckich sąsiadów (na których określenie ma głównie arsenał rasistowskich obelg, których nawet nie próbuję tłumaczyć bo po prostu nie umiem)… Ale i to mogłoby nie wystarczyć, bo gdy Sue próbuje zaprosić go na obiad, Walt woli dalej siedzieć na werandzie sącząc zimny trunek. Ale piwo właśnie się skończyło, więc zrezygnowany idzie na imprezę – i trafia między “żółtków”, którzy w którymś momencie staną się mu bliżsi niż własna rodzina.
Walt jest samotnym, cynicznym i zgorzkniałym facetem, którego nie trawi nawet jego własna rodzina i słusznie lub nie, nasz bohater obwinia się o to. Z jednej strony, jego chłodny sarkazm nie sprzyja bliskości, z drugiej – Kowalski całe życie wymagał od innych tyle co od siebie. Ciężko się dziwić, że spotykało go tyle rozczarowań.
Wspomniałem oszczędny styl opowieści, ale w “Gran Torino” dzieje się sporo – i trójka głównych bohaterów (Walt, Sue i Tao) w finale to już nie są ci sami ludzie, co na początku. Cyniczny Walt odkryje w sobie na nowo uczucia i swobodę płynącą ze zrzucenia ciężaru win. Pyskata “dragon lady” Sue przekona się, że nie zawsze musi wchodzić w konflikt – i że jest na świecie zło, z którym potrafią sobie poradzić tylko ludzie tacy jak “biały diabeł” Kowalski. Zahukany młodziak Tao nauczy się, choć chwilami okrężną drogą, na czym tak naprawdę polega bycie mężczyzną.
I jest jeszcze świetna postać księdza – na początku, według słów Walta, “overeducated 27 year old virgin”. Ale młody duchowny się uczy na własnych błędach – ma świadomość swoich ograniczeń, pokorę ale przede wszystkim prawdziwe powołanie. I wytrwale próbuje przebić się przez skorupę cynizmu, którą Kowalski odgrodził się od świata – a Walt potrafi to docenić, choć na swój niezrównanie specyficzny sposób.
Kowalski ma swojego Forda Gran Torino, hołubi go – i nigdzie nim nie jedzie. Wypieszczony samochód ma mnóstwo wspólnego z bohaterem: Walt też jest z innej epoki, nie pasuje do zmieniającego się świata, utknął w jednym miejscu – ale potrafi być prawdziwym skarbem dla kogoś, kto potrafi to docenić.
Rozpisałem się, co jest w pewnym kontraście z wychwalanym przeze mnie minimalistycznym stylem tego filmu. Ale nic nie poradzę: dawno już nie miałem okazji wyjść z kina z uczuciem obcowania z dziełem sztuki. Jeżeli Clint Eastwood rzeczywiście żegna się rolą Walta Kowalskiego z aktorstwem, to jest to pożegnanie wspaniałe. Niewielu potrafi zejść ze sceny w tak dobrym stylu, u szczytu formy – a jemu się udało.
Jako widz mogę tylko powiedzieć: dziękuję.
komentarze
Grand Torino
Trudno coś dodać, recenzja kompletna.
Smaczki rozmów Walta z jego włoskim fryzjerem to scenariuszowa śmietanka.
Jedyny mankament filmu – powinien trwać 4 godziny. Wtopienie się w rodzinę sąsiadów, przy tak nagromadzonych pokładach życiowego sarkazmu i cynizmu, następuje zbyt szybko i przez to staje się zbyt niewiarygodne.
No ale czepiam się.
Na dokładkę należy dodać, że jako reżyser dołożył nam ostatnio “Oszukaną”.
Ktoś (gość) -- 02.04.2009 - 13:15Narobiłeś apetytu!
Tekst bardzo minimalistyczny! To wcale nie musi oznaczać, że ma być krótki. W minimum koniecznym zmieściłeś maksimum przekazu…
jotesz -- 02.04.2009 - 13:33Ja po obejrzeniu tego filmu
Byłam wstrząśnięta. Zupełnie nieprzewidywalnym zakończeniem.
Mida -- 02.04.2009 - 14:19Osobiście uważam, że to dobrze, że akcja mocno przyspiesza. Inaczej finał nie zaskakiwałby aż tak. Mocno go przeżyłam.
Całą rodziną żeśmy go podziewali i zachwyt był ogólny.
Pozdrawiam :)
@Ktoś
“Smaczki rozmów Walta z jego włoskim fryzjerem to scenariuszowa śmietanka. “ – święta prawda. Mnie rozwalił fragment, gdy fryzjer załamany podejściem Tao mówi, że powinien był go zastrzelić gdy miał okazję :)
“i przez to staje się zbyt niewiarygodne. No ale czepiam się. “ – no gusta odmienne po prostu… Ewidentnie ustawienie tempa, które się wszystkim spodoba, nie jest możliwe.
A “Oszukana” to dobry film, ale jednak bardziej trafiają do mnie autorskie rzeczy Eastwooda.
Banan -- 02.04.2009 - 15:37@jotesz
Dzięki, starałem się.
Banan -- 02.04.2009 - 15:38@Mida
“Byłam wstrząśnięta. Zupełnie nieprzewidywalnym zakończeniem.” – ja podobnie. Nie spodziewałem się tego, choć czułem podskórnie, że konfrontacja a’la Brudny Harry jest kompletnie nierealna.
Banan -- 02.04.2009 - 15:41Świetnie napisane
a Eastwood, fakt,i jako aktor i jako reżyser świetny.
Ja go cenię poczynając od westernów Sergio Leone po jego własne filmy (“Bez przebaczenia” czy “Co się wydarzyło w Madison County”.
A co do aktorów, którzy świetnie grali ostatnie role, to nie tak dawno opisywałem (acz to pewnie totalnie odmienny film niż “Gran Torino”, którego nie widziałem jeszcze) “Nad złotym stawem”, gdzie swą ostatnią rolę zagrał bardzo dobrze Henry Fonda, zresztą oskara nawet dostał po tym filmie, a kilka miesięcy później zmarł.
pzdr
grześ -- 02.04.2009 - 16:06P.S. A z tego, co piszesz
to czuję, że polubiłbym tego bohatera, granego przez Eastwooda.
:)
grześ -- 02.04.2009 - 16:07Bananie
Fabularnie zmierzało to do końca. Takiego końca. Przemiana Eastwooda była zbyt głęboka, by miało się to zakończyć sieczką.
Z tempem – sam zauważyłeś, że film przełamany i zagoniony trochę...
Scene z fryzjerem przewijaliśmy z 5 razy… MAAAAAlina.
Pozdro.
Ktoś (gość) -- 02.04.2009 - 16:10Tak sobie muzyczki różnej słucham,
i myślę, że ten pan pod sam koniec życia też wielkie rzeczy stworzył.
Taki jego testament:
http://www.youtube.com/watch?v=SmVAWKfJ4Go
P.S. Oglądałeś “Lektora”?
Bo pogadałbym o tym filmie, a nie chce mi się pisać tekstu, bo weny nie mam, a zresztą film aż tak mnie nie zachwycił.
pzdr
grześ -- 03.04.2009 - 08:30@grześ
“myślę, że ten pan pod sam koniec życia też wielkie rzeczy stworzył.” – oj nie tylko pod koniec… “Hurt” rządzi, choć cała ta płyta (“Unearthed” bodajże) jest znakomita.
A “Lektora” czytałem, do kin wszedł w A-damie dopiero w zeszłym tygodniu. Ale jak tylko się wybiorę, będzie recenzja i okazja do pogadania :)
Banan -- 03.04.2009 - 08:54"Bird"
Właśnie sobie sprawiłem ten film Eastwooda. Dostał za niego bodaj Oskara za reżyserię. Kiedyś już oglądałem go w telewizji, ale do postaci Charliego Parkera warto wracać.
Jazz to wielka miłość Clinta – ostatnio oglądałem też dvd z “Koncertem dla Eastwooda”, gdzie giganci jazzu dziękowali mu za jego twórczą miłość do jazzu. Nie zabrakło wśród nich syna, znanego kontrabasisty, oczywiście jazzowego…
jotesz -- 03.04.2009 - 09:06Bałem się czytać
Bo mam ogromnego smaka na Gran Torino, ale tradycyjnie najbliżej grają 170 km w Krakowie. Załamka z tym Rzeszowem. Na otarcie łez dotarł Slumdog_, dla mnie świetny film (głównie przez egzotykę miejsca)
Co do Eastwooda to dla mnie numero uno, choć aktorsko to gdzies czytałem opinię Sergio Leone, że Eastwood ma dwie miny (jedna z kapeluszem druga bez) Cos w tym jest, ale tym jednym grymasem robi więcej niż inni.
Dla mnie najlepszy film Eastwooda to Dobry, zły i brzydki
Poza tym świetna jest Rzeka tajemnic trochę zapomniana, a dla mnie lepszy film niż “Za wszelką cenę” mimo, ze w rzece Eastwood tylko reżyseruje.
ps. drobna korekt do tekstu. Wzgórze złamanych serc, a nie przełęcz.
Piotr Saj -- 03.04.2009 - 09:18@Piotr Saj
“Bałem się czytać “ – spokojnie, przecież zaskoczenia nie zdradzę...
“Dla mnie najlepszy film Eastwooda to Dobry, zły i brzydki” – dla mnie jednak miejsce drugie, bo ponadczasowo rządzi “Bez przebaczenia”. Choć oczywiście ten drugi nie powstałby, gdyby przedtem nie było tego pierwszego.
“Rzeka tajemnic” to znakomite kino, ale mam z nich trochę taki problem jak z “Długiem” – mimo uznania dla twórców, nie mam chęci (zbyt prędko) oglądać po raz drugi. Za mocno mnie to kopnęło.
“ps. drobna korekt do tekstu” – widziałem w oryginale, więc nie wiem pod jakim tytułem było pokazywane w Polsce. Wg wikipedii, “ridge” to grzbiet górski, więc może faktycznie – wzgórze pasuje bardziej, choć też nie do końca. Na drugi raz zostawię tytuł oryginalny :)
Banan -- 03.04.2009 - 09:27Banan
Bałem się tylko z tego względu, zeby nie narobić sobie jeszcze większego apetytu. I słusznie sie bałem.
Piotr Saj -- 03.04.2009 - 09:35Będę nękał kumpla, żeby mi spiracił, bo do Krakowa na film raczej nie pojadę.
@Piotr Saj
Jeśli mogę zasugerować wstrzymanie się chwilę z piraceniem – nie ma jeszcze DVD, więc max na co można liczyć to wersja zgrywana kamerą w kinie…
Banan -- 03.04.2009 - 09:48Bananie
Niekoniecznie. Jest jeszcze wersja producencka, wystawiona dziennikarzom. Kto by tam oglądał techniczą paść, zgrywaną w kinie kamera… ;)
Unfogiven to absolutny klasyk. Jeden z pierwszych antywesternów. Choć ja w tym gatunku, palmę pierszeństwa zostawiam “Ostatniemu żywemu bandycie” (Last Outlaw).
qwerty (gość) -- 03.04.2009 - 11:00Piotrze, Bananie
Na pewno nie jest tak źle, bo ja oglądałm właśnie w kinie domowym i byłą to wersja lepsza niż zgrywana kamerą. nawet z polskimi napisami (przekład nie był genialmy, ale na pewno dosadny). A było to już miesiąc temu. Więc piraćcie bez obaw.
Mida -- 03.04.2009 - 12:08Dużo filmów z Eastwoodem nie widziałam, ale bardzo lubię, a nikt z was o nim jeszcze nie wspomniał, Paint your wagon. Tamże jest jeszcze znakomita rola Lee Marvina. I te piosenki, ach :)
To tak od siebie dodałam :)
Pozdrawiam.
Donoszę
, że mimo wszystko film dotarł do rzeszowskiego kina. Nie wiem ile w tym konsumenckiego nacisku, a ile rachuby kina, ale byłem, widziałem.
W sumie to narobiłem sobie ogromnego apetytu więc potem lekkie rozczarowanie.
Nie jest to epokowe dzieło Eastwooda, ale chyba nawet do takiego nie pretendowało. Poza wstawką, że “może” to być jego ostatnia rola aktorska. Prosta historyjka, nieźle zagrana z dużą dozą humoru (raczej czarnego) Zakończenie może zaskakujące, ale tylko dzięki Eastwoodowi. Dziadek skorzystał z wielu klisz swoich poprzednich filmów i na końcu wystrychnął widzów na dudka, a może po prostu nie chciał robić filmu Sci-Fi.
Bardzo przyjemny wieczór, spora dawka śmiechu no i sam maestro.
Piotr Saj -- 20.04.2009 - 14:08