Zaciągnął się mgłą morowego powietrza, gęstą jak dym kubańskiego cygara. Dochodziła 3 nad ranem. Z knajp wypełzały języki świateł. Pijackie hordy przecinały rynek z jednej strony na drugą.
Przypominało to mecz rugby, w którym nikt nie chce dobrać się do piłki, a pragną jedynie złożyć zmęczone głowy na przeciwległym krawężniku.
Dniało. O świcie rynek przypominał pokład ogromnego krążownika albo lotniskowca klasy Nimitz. Lśnił w bladoniebieskim świetle jutrzenki jak oksydowana gałka drzwiczek piekarnika.
Porucznik wciągnął powietrze nosem. Zastygło na cement. Splunął i wolnym krokiem ruszył w stronę wylotu ulicy Szewskiej. Tam musi być piekarz i jego synowie. Powoli zanurzał się w ciemność ulicy. Pod stopami chrzęścił bruk…