Nasz Dżonson był ciężki i rozłożysty. Miał potężne nogi i brzuch zasłaniający nogi. Patrzyłem na niego z balkonu rezydencji, a on przejechał językiem po grubych zaślinionych wargach, w których brakowało cygara. W pracy nie palił.
Podszedł do masztu miękko, krokiem rozhuśtanego kelnera, i wciągnął czerwoną chorągiewkę. Patrzyliśmy w milczeniu. Dziś znowu nie popływamy w oceanie. „Nie dla białych, bracie”.
Zza restauracyjnych parasoli wyszedł pomocnik naszego Dżonsona. Niedzielący włosa na czworo Latynos z karkiem byka z Pampeluny. Powoli opuścił stopę na rozgrzane kafle tarasu i syknął zniesmaczony. Tego dnia już go nie widzieliśmy. Ani później.
Nasz Dżonson położył na brzuchu zielone maty leżaków i układał je przy zejściu do wody. Taszczył ciężar schodami, a potem z głuchym plaśnięciem puszczał pod nogi. Mówił coś do siebie głosem rozmarzonym, jakby dostał miskę grillowanych ryb natartych grubą morską solą. Pod butelkę wina. W końcu zniknął gdzieś za drzwiami basenowej pakamery, zostawiając całe życie sobie.
Wrócił w południe. Niósł maczetę, nóż z ostrzem jak brzeszczot i jakiś głupi pas. Do tej pory nie miał nic do roboty, bo nie pływałem. Zatrzymał się pod palmą. Jedynym drzewem, które trochę zacieniało nasz balkon. Położył monstrualną dłoń na zadziorach pnia i przejechał z góry na dół. Na ziemi pojawiły się zwoje pergaminu, poskręcane bibuły, wstęgi rękopisów. „Tak wyglądały płonące biblioteki”. Zaparł się na spalonych na kolor madery potężnych klocach, ale nie wziął się do rwania. Spojrzał w górę. Z dziesięć metrów, może jedenaście. Nie mógł ocenić, bo liczył w stopach. Zapiął pas nad brzuchem, opasał liną pień, i, stękając, powoli wbijał się pod kopułę. Po chwili zaczęły wpadać do basenu pierzaste liście. Najpierw żółte, potem zwichrowane, w końcu te całkiem świeże i zielone. W słońcu błysnęła maczeta naszego Dżonsona.
Była to jedna z tych typowych rezydencji z widokiem na południe, jakich wiele po tej stronie góry. Dzień znowu zapowiadał się upalnie. Wiadomo — początek stycznia. Stałem na balkonie i obserwowałem ocean. Bezkres, aż bolą oczy. Od lewej już rusza słońce. Wszedłem do pokoju sprawdzić lodówkę.
Jakiś czas później, za chwilę, siedzieliśmy na balkonie. Skończyła się butelka niedrogiej pięcioletniej madery. Lodówka jednak za daleko. Sięgnąłem ręką nad głowę po balustradę. Nie do końca ufałem nogom. Nikomu nie ufałem. Nagle zauważyłem, że naprzeciwko stanęło coś na kształt bałwana i machało do mnie plastikowym wężem, rozbryzgując wokół wodę z hydrantu. Odmachałem. Przez okulary zorientowałem się, że to nasz Dżonson w nowych krótkich spodenkach z nogawkami opadającymi luźno na kostki. Na głowę zarzucił ręcznik. Stylowo. Coś do nas mówił, śliniąc mięsiste wargi. Otworzyłem lodówkę. Nie było madery. Nie było też wina białego i czerwonego, ani wódki. Było piwo. Ale piwa na tym wyjeździe nie piłem. Miałem zasady. Za to na stoliku obok łóżka leżały moje słoneczne okulary, których wczoraj szukałem. Znalazłem je, bo założyłem okulary.
Na tarasie nasz Dżonson zabrał się do czyszczenia basenu. Środek słońca, leżaki rozgrzane do czerwoności. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy schodzili przed kolacją z balkonów. Pełno się tu ich kręciło. Nasz Dżonson z wiadrem po farbie emulsyjnej chodził dookoła basenu i wrzucał do wody jakiś granulat. Biały. Przyszło mi do głowy, że to mogło być coś, czego połowa tutejszej policji od kilku dni szukała na nabrzeżu. Postanowiłem przyjrzeć się temu później. Klapki naszego Dżonsona zasysały mu ze stóp skórę i głośnym mlaśnięciem ogłaszały każdy kolejny krok. Dwieście dziesięć kroków na okrążenie, nie licząc brodzika. Policzyłem.
Obudziłem się na balkonie, kiedy słońce przeszło daleko za łysy pień palmy. Stał tam od wczoraj jak minaret. Na dole prężył się nasz Dżonson. Nieodrodny san of de bicz. Gruby i zwinny jak beczka madery. Znowu polewał z węża rozgrzaną terakotę tarasu, co jakiś czas puszczając strumień lodowatej wody do basenu. Wszyscy pouciekali pod parasole hotelowej restauracji i zamówili drinki. Nie zdawałem sobie sprawy, że w tak małym basenie fale mogą być tak ciężkie i rozłożyste. Jak nasz Dżonson.
komentarze
Bardzo fotogeniczna opowieść Panie Referencie, niemal klasyczna;
„ przejechał językiem po grubych zaślinionych wargach, w których brakowało cygara”, w przeciwieństwie do opasłego latynoskiego sędziego z filmu „Lucky Man” Lyndsaya Andersona.
Upalny czas sjesty leniwie obserwowany z okna własnej rezydencji; na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego się nie dzieje, Dżonson pakuje się z maczetą na palmę, a jednak… ten granulat – w chwilę później – wrzucany do basenu sieje ziarno niepokoju…
Michelangelo Antonioni?
Podoba mi się również nienachalny product placement: „Dżonson & Dżonson to firma troskliwa!”… :))
Pozdrawiam serdecznie
yassa -- 14.01.2013 - 16:58-->Yassa
Nie pamiętam, o czym wcześniej myślałem. Najbardziej prawdopodobne, że o niczym. Albo o Chandlerze ;-) Pozdrowienia!
referent -- 18.01.2013 - 11:00