Pora opowiedzieć historię, która, wspomniana mimochodem, cały ten cykl urodziła. Z pomocą, przepadłego gdzieś ostatnio pana Mindrunnera, który się domagał. Nawet nękał mnie marudzeniem. A teraz sobie poszedł. Niefajnie. Wracaj Pan, Panie Mindrunnerze!
Do rzeczy.
Minęło kilka nudnych lat. Lata osiemdziesiąte, poza swą burzliwością podziemną, były przeraźliwie biedne i nudne.
Narrator, czyli ja, zdążył w międzyczasie się ożenić i skończyć studia. Mało tego, nawet znalazł pracę. W zasadzie, to wyszło na to, że ma ciągle bywać w tym samym miejscu, ale w odmiennym charakterze. Co prawda pensja była niższa od ostatniego stypendium, ale bywać musiałem rzadziej, więc jakiś sens w tym był. Poza tym, miałem, co chciałem, więc nie narzekałem. W ogóle rzadko na to narzekam, choć opinie innych osób są zdecydowanie mieszane. Z przewagą niezadowolenia.
Była połowa lat osiemdziesiątych. Kilka lat internatu (szkolnego, jakoś nie stanowiłem przedmiotu zainteresowania wystarczającego, aby zostać kombatantem) i akademika zrobiły swoje. System kartkowy nie pomagał. Mój organizm, zwłaszcza w kwestiach przewodu pokarmowego przypominał o sobie.
Pomińmy nieistotne szczegóły. W lecie, będącym moimi ostatnimi wakacjami, trafiłem na oddział chirurgiczny szpitala na Grenadierów. Tylko niech się komuś nie pomyli z Szaserów. Niby niedaleko, ale całkiem inny klimat. Praga do szpiku kości. Zwłaszcza atrakcyjnie było w weekendy, kiedy to urazówka przeżywała oblężenie, a pacjent często trzeźwiał dopiero po przeprowadzonej operacji. I próbował iść do domu, myśląc, że trafił na Kolską, a boli go pewnie dlatego, że był, dla zdrowotności społecznej, spałowany. No fajnie było. Jak to w szpitalu w czasach kryzysu totalnego.
Lato było cieple. Warunki przyjemne, bo pacjentów mało. Kto się idzie kroić w lecie, kiedy ogólnie upał i przyjemnie na dworze?
Opieka była świetna, bo wakacje to okres praktyk zawodowych dla medycznych szkół różnych stopni. Dodam, że szkoły te akurat nie należą do przesadnie zmaskulinizowanych.
A ja taki biedny byłem, że strach. Tak wyszło, że moja żona (z rocznym natenczas stażem) musiała wyjechać. Wszyscy mnie żałowali. OK.
Przypadku klinicznego opisywał nie będę, bo nie bardzo on jest literacko ciekawy. Chociaż jedno było nawet fajne i przez to warte wspomnienia. Kiedy już dojrzałem do chirurgicznej interwencji, to mnie zawieźli na blok operacyjny. Kazali oddać obrączkę i zegarek. Nawet oddali później, co dobrze o ludziach świadczy.
Jak już mnie zawieźli, to się zrobiło naprawdę zabawnie. W różnym sensie i kontekście. Okazało się, że nie będą mnie kroić jak człowieka, na leżąco, ale na, za przeproszeniem, ginekologicznym fotelu. Taki los szowinisty, że czasem się nieco prawdy o życiu dowie.
Tu należy zaznaczyć, że popełniono kilka bledów myślowych. Albo, co możliwe, prakseologicznych. Najważniejszy był taki, że najpierw dano mi cóś w kręgosłup. Metodą prób i bledów, przez co władzę w nogach odzyskałem później niż należało. Ale początkowo uznano, że mniejsza z tym. Powikłań nie było. Tak na oko.
Zabawne było i to jeszcze, że jak już nie czułem dolnej części mnie, a nastrój miałem od przedawkowanego specyfiku anegdotyczny i opowiadałem historie zabawne oraz się śmiałem z nich do siebie, to kilku rosłych mężczyzn postanowiło mnie posadzić na ten fotel.
Ja duży facet jestem, co do zasady. Wiem, że oszukiwałem, pisząc po wielokroć, że jest inaczej. Wiem. Ale jestem sporowaty w sobie. Wtedy, co prawda nie miałem jeszcze nadwagi, ale i tak fotel się zaczął rozpadać. Jednak, tak czy inaczej, półtora warszawskiego cetnara też piechotą nie chodzi. Zwłaszcza jak nogi są wyłączone. Zabawa się zrobiła, normalnie. Pacjent się chichra, fotel się rozjeżdża. Jak pacjent zleci, to przez znieczulenie wszystko sobie połamie i jako kaleka oddział opuści. Niefajna perspektywa.
Jakoś się jednak udało. Bandażami elastycznymi wzmocniono mebel, mnie kazano się zamknąć i zrobiono, co trzeba. Przez kilka kolejnych dni (oczywiście po tym, jak odzyskałem władzę w nogach) miałem obowiązek usiąść sobie dwa razy dziennie w misce z gorącą wodą. A ściślej – z wodnym roztworem nadmanganianu potasu. Żadna sprawa. Brałem książkę i sobie siadałem. Wracałem do zdrowia szybko, bo byłem młody i wszystko się na mnie goiło jak na psie, tym najlepszym z przyjaciół człowieka.
Niestety, byłem też wtedy więźniem nałogu.
I otóż, któregoś dnia odwiedziła mnie w szpitalu znajoma z narzeczonym swoim. Zadowoleni byli strasznie i troszkę bodaj pod wpływem, ale to w końcu grochowski szpital, więc wszystko było w porządku. Nikt na takie drobiazgi nie zwracał uwagi. Okazało się, że byli na koniach grać i nawet, jako debiutanci, wyszli wygrani. Obkupili się rozmaitym delikatesem i trochę się z chorym podzielili.
W szczególności dostałem od nich paczkę oryginalnych amerykańskich Cameli. Tak jest, prawdziwych: zanieczyszczonych acetonem i smacznych jak złe. W porównaniu z tym, co sprzedawano w kiosku. Czy ktoś pamięta papierosy Wiarus?
Następnego dnia rano, kiedy zasiadłem w miednicy z gorącą wodą, stwierdziłem, że w piżamce mam fajki i zapałki. No to sobie zapaliłem.
Długo nie paliłem, bo mi się w głowie zakręciło i pieprznąłem łbem o posadzkę łazienkową. Ostatnim wysiłkiem podciągnąłem, dla ratowania wizerunku, dolną partię pidżamy i zacząłem odlatywać.
Fajnie mi się leżało nawet, świat zaczął zanikać i dziwnie szumiał, ale jakiś krzyk się podniósł, bo ktoś zajrzał do łazienki. Wnet się okazało, że znów miałem fart dziki, bo jak raz się rozpoczął niezapowiedziany obchód ordynatorski.
W efekcie, do mojego łóżka, ulokowanego w eleganckiej, sześcioosobowej sali, niesiono mnie w paradzie. Czterech ważnych doktorów, nierzadko z poważnymi specjalizacjami, mnie niosło, sam zaś Pan Ordynator moją głowę unosił, żeby się o podłogę nie obijała. Wszyscy się z szacunkiem gapili, bo to nigdy nie wiadomo, czy pacjent jeszcze z nimi porozmawia.
Od tego czasu byłem otoczony nadzwyczajną opieką. Odratowali mnie i zasadniczo nic mi nie było. Tylko jeden doktór, ten, co mi igły nie mógł wbić w kręgosłup należycie, przyszedł wieczorem i privatissime mi oświadczył, że jestem, jak to ujął: głupi przemądrzały kutas.
Jak widać, ta opinia dawno temu już się po ludziach kształtowała.
Potem mi jedna praktykantek przy mierzeniu ciśnienia powiedziała, że onże anestezjolog został wybrany na winnego całego zdarzenia. Przez Pana Ordynatora osobiście. Bo jego Pan Ordynator nie lubił. Podobnież był ponadto ten anestezjolog partyjny i we wronich związkach działający, więc nikt go nie żałował. A ja to już wcale.
I tak znowu z życiem uszedłem. Ale wciąż, jak dziecko, nie rozumiałem, że powinienem za mój fart dziękować. Ale jakoś mi to dobrotliwie odpuszczono.
Potem spoważniałem. Przestałem się o śmierć ocierać. Do czasu, aż po wielu latach znudziło mi się słuchanie muzyki disco polo. Ale ta, całkiem już inna, historia będzie opowiedziana osobno, jako zamykająca archiwalny okres mojej tekstowiskowej twórczości.
Pewnie około piątku, kiedy już kwiatki i światło kupię.
komentarze
No, no,
ciekawie, teraz by więc wypadało i komentatorom szpitalne historie opowiedzieć?
Szpital na cmentarzu?
dziwne:)
Ja jako człek kontaktu z lekarzami chronicznie unikający (poza dentystami i okulistami) spzitalnych historii ma niewiele, ale z jedną by znalazł, choć w szpitalu ze 3 razy byłem, w dodatku zawsze na to samo właściwie.
Choć już żadna krwawa właściwie, znaczy jedna, ale nie ja w niej krwawiłem, ale ona pokazuje mniew niekorzystnym świetle więc nie opowiem:)
Albo opowiem a co tam.
W kazdym razie na szczęscie dobrze się skończyła acz mogło być groźnie, bo w zdenerwowaniu chopaczka pacnąłem w nos i właśnie krwawić zaczął.
Nie było by w tym nic dziwnego, bo gostek se zasłużył totalnie, acz dwie rzeczy sa kompromitujące, że był w sumie trochę młodszy ode mnie, a ja miałem całe ze 12 lat albo 11.
A druga , w sumie właśnie to się mogło źle skończyć, że oddział był okulistyczny i właściwie każdy tam prawie był (*w tym i ja) po operacji oka/oczu albo czekającym na ę operację.
Więc miałem szczęscie, że go w nos trafiłem.
Bo byłoby poważnie i niefajnie.
pzdr
grześ -- 28.10.2008 - 15:32Panie Grzesiu,
Pan jesteś chuligan. Po szpitalach Pan dzieci biłeś. Tylko wiek małoletni Pana usprawiedliwia, moim zdaniem.
Ale trochę Pana tez i rozumiem, bo razy dwa w dziecięctwie leżałem na wewnętrznym oddziale. Towarzystwo było nie do zniesienia.
Historia też mogłaby być z tego nieco przeraźliwa, bo doszło do nieporozumienia, skutkiem którego (nie na to leżałem) rozpoznano u mnie gruźlicę kości. Rodzina była przerażona i uciekała z oczami. Ale komuś przyszło do głowy mnie zapytać, a ja pamiętałem, że jak mi się robi zastrzyk, to trzeba mnie dezynfekować w duchu narodowym – spirytusem. A oni próbowali jakiegoś socjalistycznego ersatzu, który się bodaj sterynol nazywał.
Jak mnie odpowiednio zdezynfekowali, to widmo gruźlicy kości poszło sobie precz.
Spirytus rządzi.
W tym duchu pozdrawiam, choć od lat mocnych alkoholi unikam
yayco -- 28.10.2008 - 16:27Ja alkoholi mocnych,
unikam od poprzedniej soboty a właściwie niedzieli, która była pasmem cierpień posobotnich i w dodatku w tenże niedzielę jeszcze miałem dobrze wypaść na pewnym spotkaniu, po którym sobie wiele obiecywałem, ale nie dość, że dobrze nie wypadłem, to i chyba nic(i) z tego będą.
No, ale cóż, nic na siłę czy jakoś tak.
Ale nie o tym miało być, ja akurat pobyt szpitalny wspominam, dobrze, raz było tak, że byłem przeziębiony, w dodatku problemy jakieś tam z zastawką serca wrodzone były i oczekiwanie na operację oczną się przedłużało, więc sobie dniami i wieczorami cąłymi Karola Maya czytywałem, owoce dobre zajadałem, sok z czarnej porzeczki popijałem, cała rodzinka zatroskana była o mnie itd.
Piekne czasy:)
W dodatku hartem ducha się wykazywałem, bo mama, jak mnie z narkozy zwozili do sali i ja się wybudzałem, tam prawie zapłakana, to jam sie oczywiście głupawo uśmiechał ją widząc acz podobno na duchu pocieszająco.
Zabłysnąłem też poza tym twierdzeniem, że o co ona robi problem, przecież jakby, co , widząc na jedno oko tyż żyć można i w ogóle żaden problem:) (zawsze ten czarny humor i wrodzony pesymoptymorealizm mnie ratowąły przed równie wrodzoną depresyjnością i melancholią).
A jeszcze podobnoż, jak leżałem pierwszy raz i operację na oczy miałem, w wieku lat 5-u, to podobno współszpitalni towarzysze byli mną zachwyceni., ze taki mądry i tak dalej.
grześ -- 28.10.2008 - 16:53Ale głównie było to towarzystwo po 50-tce.
Dobrze lansu szpitalnego z mojej strony koniec:)
Panie Yayco
zdecydowanie poważna to sprawa była,
a że szpitali nie lubię z zasady (choć sam nie przebywałem dłużej niż kilka godzina z żoną)
to i współczucie po cierpieniach tym większe,
a ten co bije słabszych (to do Ciebie grzesiu) ... no grzesiou tak autorytetu nie zbudujesz
:)
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 20:39Panie Grzesiu,
to Pan na początku drogi jest.
Ale pocieszę Pana, że kiedyś miałem się zaprezentować światu na nowej funkcji i z teczką. Nawet samochód z ważniejszym jednym profesorem po mnie podjechał, ale na próżny trud mu to było, bo jeno żona moja do niego podeszła i strasznie nakłamała, że jako zakaźny ani iść, ani mówić, ani też teczki nosić nie mogę.
Prawda była taka, że faktycznie nic nosić nie mogłem, zwłąszcza zaś na żołądku. Takie było moje ostatnie walne spotkanie z piwem wareckim, które niech będzie przeklęte. A kefirowi chwała! No.
Ale to lata temu było, obawiam się.
A co do szpitala, to też aż w podziw w padłem, oraz zachwycenie nad tym rezolutnym pięciolatkiem.
Na pewno coś z niego ciekawego musiało wyrosnąć, tak będę sądzil i się zasadniczo opierał. No.
Pozdrawiam serdecznie
yayco -- 28.10.2008 - 20:59Panie Maxie,
a wie Pan co?
Ja nigdy nie znosiłem odwiedzania innych w szpitalu. Parszywe to było i przykre.
Ale sam jakoś bardziej skłonny jestem do godzenia się z losem.
Pozdrowienia
yayco -- 28.10.2008 - 21:01Pełan zgoda
ale są takie chwile że nie da rady nie być, prawda że banał.
ale nie mam dobrych wspomnień jak to musiałem z kilkutygodniową córką spac przy jej łóżku na ręce
a łóżko obok było, ale nie pozwolono,
no nic, niech im będzie
za to powidziałem sobie- na mnie więcej nie zarobicie:)
kłamałem
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 21:10A ja się trzymam, cholera,
w ostatnich latach tylko raz mamusię musiałem zawieść na ostry chirurgiczny, bo rękę złamala, choć uszek grzybowych, wigilijnych nie wypuściła.
Może to kiedyś opowiem, jak zawieja będzie.
Pozdrowienia
yayco -- 28.10.2008 - 21:22Pozwolę sobie, mimo że kobieta...
Phi!
Panie Yayco, ja rozumiem dramatyzm, ale jak ja w końcu napiszę o tej bliźnie…
Chociaż już dzisiaj doszłam do wniosku, że dam se spokój. Bes sęsu, żebym o tym i innych zdarzeniach pisała.
A teraz się zastanawiam.
Jak to kobieta: zmienna i niezdecydowana…
Gretchen -- 28.10.2008 - 22:16Pani Gretchen,
szczerze mówiąc nie widzę związku. No chyba że taki, iż kobieta.
Pozdrawiam czym prędzej
yayco -- 28.10.2008 - 22:21A to przepraszam
znowu się kobita wtrąciła do męskiej rozmowy.
Gretchen -- 28.10.2008 - 22:31Gretchen
a Ty co taka przepraszająca dzisiaj?
:)
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 22:35Pani Gretchen,
ja coraz mniej rozumiem.
Do jakiej rozmowy?
Na razie żadnej nie ma tu rozmowy.
Z panem Grzesiem się wymieniłem na wspominki szpitalne i zasadniczo cisza. Czasem pan Max zajrzy, coś powie życiowego.
A Pani tak wpada jak po wyprzedaż jakąś, coś na mnie nakrzyczy feministycznie, urazi sie i ucieknie.
Nie wiem o co się Pani rozchodzi. Czyżbym Panią uraził w społeczną służbę? Dziwne by to było, bo opisana historia w pradawnym czasie się dzieje.
A jak Pani chce porozmawiać, to proszę uprzejmie, tylko co mianowicie Pani powie?
Pozostaję w zaciekawieniu
yayco -- 28.10.2008 - 22:39Bo ja Maxie
grzeczna jestem bardzo.
I taka bardziej wycofana, z onieśmielenia.
Ooooo, właśnie to nieśmiałość jest.
No.
Gretchen -- 28.10.2008 - 22:39Nieśmiałość?
wolne żarty, a kto ma w profilu czerwone szpilki?
ha, no widzisz,
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 22:52Panie Yayco
Kobiety wpadają ja po wyprzedaż, a bo to wiadomo czy nie da się czegoś atrakcyjnego taniej kupić? Nie wiadomo, trzeba sprawdzić.
O nic mi się nie rozchodzi. A o służbie to się tekst rodzi na bazie dzisiejszych doświadczeń tylko ja się skupić nie mogę, proszę Pana.
I się czuję niezręcznie odkąd Panowie postanowili ten szowinistyczny klub lanserski założyć .
Się prężycie na zmianę z użaleniem.
No to kobieta chwilowo nie na miejscu. Ale nie mogę obiecać, że się odzywać nie będę.
No nie mogę.
I tak koniec końców się okazuje, że…
Aaaaaa tam.
Poczekam. Popatrzę.
I tak wyjdzie na moje.
hi hi
Gretchen -- 28.10.2008 - 22:58Maxie
Że niby co z tymi czerwonymi szpilkami?
Grzeczne dziewczynki noszą czerwone szpilki.
Nie noszą?
Gretchen -- 28.10.2008 - 23:06Pani widzi obrazy, Pani Gretchen,
czy głosy też już Pani słyszy?
Kto założył klub?
Że sobie na taki żart pozwoliłem. Przepraszam. Następnym razem podkreślę . Wężykiem
Kto się pręży? Bo nie zauważylem? Osobliwie mam wrażenie, że ten tekst jest dosyć ośmieszający dla autora.
Ale użalania też jakoś nie dostrzegam. Widocznie słabo widzę. Wezmę okulary.
Ostatnich 6 linijek Pani wypowiedzi nie pojąlem. Przepraszam
Serdeczności
yayco -- 28.10.2008 - 23:11No własnie nie ma pewności
moje córki noszą różowe, bo są małe i grzeczne (momentami) a ta duża od czerwonego stroni,choć grzeczna (czasami)
jak widac zaleznośc nieteges
nie będe się seksistowsko wyzłośliwiał, ale Szpilki to taki tygodnik zabawny był, co Pan Yayco na pewno czytał i wie że zabawny,
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 23:11Dobry wieczór,
wpasowuję się w temat, bo jak raz wielbłąda palę. Kupiłam sobie wracając paczkę, za pięć hrywien :)
I właśnie przed chwilą, jako że na drugim okienku gram w scrabble, stwierdziłam filozoficznie no, trzeba się odżywiać, co mój kolega sobie nawet w opisie umieścił. Bo my oboje bardzo za dobrym jedzeniem jesteśmy. Całe życie gotował mi ojciec, a ja najwyżej w kuchni czajnik włączałam, więc wszyscy się martwili, co to będzie, jak na studia wyjadę. A ja momentalnie się przestawiłam. Żadnych chińskich zupek ani podobnych świństw nie tykam. Toteż się nie muszę martwić o organizm.
Historia jak zwykle świetna, zwłaszcza mi się to podoba: “Lata osiemdziesiąte, poza swą burzliwością podziemną, były przeraźliwie biedne i nudne.” Niby oczywista oczywistość, a mam wrażenie, że wiele osób postrzega tę dekadę jako coś wspaniałego i romantycznego. Idiotyzm jakiś.
Oczywiście znowu czegoś nie rozumiem. Mianowicie, w jaką to reakcję szkodliwą weszły camele z nadmanganianem potasu. Ale może Gretchen przyjdzie i mi wytłumaczy, jako że chwaliła się kiedyś swoją kompetencją chemiczną.
Szpitale. No cóż, było lato osiemdziesiątego ósmego i moja mama leżała w Bielańskim. Leżała i dziwiła się, co taka słaba jest. W końcu postanowiła iść do łazienki i na korytarzu upadła. Straciła dużo krwi i ją odwodnili do tego. Mnie zresztą też. Tak to chcieli nas obie wykończyć, u schyłku Polski Ludowej i mojego debiutu zarazem.
Półtora roku później przywieźli mnie tam znowu, na inny oddział, oczywiście. I jeszcze raz uszłam z życiem, oraz z blizną. A jak tam po latach zajrzałam samodzielnie z jakąś błahą kwestią, to oczywiście zainteresowali się moją ręką, jak zawsze, przy dowolnej okazji medycznej. Kto pani tak to paskudnie zrobił? – Wy, w dziewięćdziesiątym roku. – Niemożliwe!
Grzesiu, podajmy sobie ręce. Ja miałam jedenaście lat i to było na kolonii w Łebie. Ta dziewczynka była trochę młodsza i mniejsza. I nieznośna dla otoczenia, ogólnie, a mnie sobie czemuś upodobała szczegółowo. Po którejś kolejnej prowokacji nie wytrzymałam i złapałam ją za frak. I wtedy (jedyny raz w życiu) doświadczyłam, jak wściekłość czerwoną mgłą zasnuwa oczy, w kamień zwiera dłoń. Przez tę mgłę mi się wydawało, że ona się ze mnie śmieje. Uderzyłam i wybiłam jej zęba.
A potem oprzytomniałam i się rozpłakałam. Fakt, że to mnie rozmaite dziewczynki zaczęły wtedy pocieszać, ale co to zmienia. Wstyd jak…
Dobrze, że jeszcze wtedy w miarę regularnie chodziłam do spowiedzi.
pozdrawiam Państwa
Pani Pino,
to nie tak.
Zachciało mi się uniku, to mam.
To był ranek wtedy. Camel był na czczo, a moim podstawowym posiłkiem poprzedniego dnia był, pity dla rekonwalescencji olej parafinowy. Proszę nie pytać.
Po prostu bylem tak osłabiony, że mnie ten jeden papieros, sam w sobie, pozbawił przytomności.
Dobrze, że tam na podłodze jakieś szmaty leżały (chyba jakaś pościel pozmieniana, ale nie pamiętam dokładnie) bo jakbym faktycznie łbem walnąl o lastryko, to było by mniej zabawnie.
Co do innych kwestii, to tylko dodam, że regularna spowiedź jest silnie odświerzająca.
A dobre jedzenie to podstawa zdrowotności.
Pozdrawiam serdecznie
yayco -- 28.10.2008 - 23:25Pino
Dobrze, że przyszłaś bo tutaj już naprawdę żaden jeden mężczyzna kobiety zroumieć nie chce.
Camele z nadmanganianem potasu?
To jest mniej więcej tak, że przez śluzówki, które wchłaniają w nasiadówkach wszystko (dosłownie wszystko) wchłania się najszybciej. Natychmiast.
Jeśli dodasz nikotynę wchłanianą przez śluzówki dróg oddechowych górnych, to masz odpowiedź.
Szybkie spotkanie porażające w skutkach.
Co do doświadczeń, to ja nikogo nie biłam.
Chociaż... Raz kolega z klasy Adam dostał ode mnie w twarz, w szatni szkolnej. Za jakieś niegodne wobec mnie zachowanie. No bezczelny był.
I jest jedynym człowiekiem na świecie, którego to spotkało.
Teraz Panom odpowiem Pino, prosząc się o kłopoty…
Gretchen -- 28.10.2008 - 23:35Panie Yayco
ja byłam dzisiaj u lekarza i wszystko ze mną w porządku jest.
Z wyłączeniem jednej sprawy, ale to jest poza tematem.
I co Pan taki dzisiaj jest jakiś taki?
Oczywiście również serdeczności zasyłam.
Gretchen -- 28.10.2008 - 23:40Że jaki niby?
Stanowczo domagający się sensu w pisaniu?
Od zawsze tak mam. Nic nowego. Mógłbym to samo pytanie pod Pani adresem skierować, ale widzę, że do pani Pino Pani napisała zrozumiale i na dodatek na temat.
Znaczy można.
Śluzówki powiada Pani? Jak się zastanowić, to się nie wyklucza,. Jakkolwiek znajomy amerykański lekarz tłumaczył mi to też tym paskudztwem, którym oni wtedy nasączali tytoń, dla smakowitości.
A ja uważam,że po prostu slaby w sobie byłem i tyle.
Pozdrawiam
yayco -- 28.10.2008 - 23:47Maxie
Pewności to nigdy nie było i nie będzie.
Różowy jest wstępem do czerwonego, więc się nie ciesz.
Duże kobiety, w jakiejś części, boją się czerwieni.
Ja pokochałam ją kilka lat temu. I noszę we wszelkich odmianach.
Ku zdumieniu, zgorszeniu, zadziwieniu, zachwytowi.
Bo to zawsze zależy.
Czerwień to piękny kolor, prawdziwy, głęboki.
O czym ja tu gadam?
O mamusiu…
Gretchen -- 28.10.2008 - 23:52Z autopsji jak się domyślam?
ten rózowy w czerwony?
może i tak ale trampki noszą, nie obcasy…
późno już :)
prezes,traktor,redaktor
max -- 28.10.2008 - 23:58Panie Yayco
Pan jak się uczepi…
Pamięta Pan gdzie wkładano cygaro w Stuleciu chirurgów ?
No właśnie.
I niech Pan doda do tego osłabienie wynikające co prawda z postępu chirurgii, ale jednak pewnym sprawom zaprzeczyć się nie da…
Może kiedyś medycyna to tego dojdzie.
Kto wie?
Gretchen -- 29.10.2008 - 00:09Szanowna Pani Gretchen,
niezależnie od tego gdzie Pani pracuje, to mam wrażenie, że medycyna znajduje się poza zakresem Pani kompetencji szczegółowej.
Ale mogę się mylić, bo poza moim zakresem kompetencyjnym jest ona na pewno.
Przyznam jednak, że bardziej trafiają do mnie Pani rozważania dotyczące szewstwa damskiego.
Dobrej nocy życzę
PS Niewątpliwe jest jednak i to, że udowodniła mi Pani dzisiaj, że ten cykl wyczerpał się już całkiem
yayco -- 29.10.2008 - 00:18Panie Yayco
Ja właśnie proszę Szanownego Pana w medycynie pracuję. I jako osoba ciekawska lubię różne rzeczy wiedzieć.
I różne rzeczy wiem.
Bardziej trafiają do Pana moje rozważania o czerwonych bucikach?
Nie dziwi mnie to, bo to chleb mój codzienny. Tak mnie widzą, tak mnie piszą.
Co mnie dziwi to być może to, że i Pan mnie sprowadził do tych spraw podstawowych dla kobiety. Może to i dobrze.
I proszę mi nie wpierać, że ja coś Panu udowodniłam, z powodu takiego że niczego takiego nie miałam w zamiarze.
Dobrej nocy
Gretchen -- 29.10.2008 - 01:18Maxie
Otóż właśnie nie tak za bardzo z autopsji z tym różowym.
Nigdy nie lubiłam, do tego roku właśnie obecnego :)
Zaaaawsze od czegoś trzeba zacząć. Ot, weźmy od trampek. Fajne one są i wygodne.
Ale może o tym innym razem, bo czas mi już zmykać.
Dobrej nocy
Gretchen -- 29.10.2008 - 01:21Szanowna Pani Gretchen,
ja mam pewną blogową teorię krytyczną.
W zalążku i dosyć chałupniczą, ale skoro Pani może pisać autorytatywnie o medycynie dlatego, że tam pracuje, to ja tym bardziej mogę budować krytyczne teorie blogowe. Bo mam bloga.
Otóż wydaje mi się, że każdy cykl blogowy (a ja piszę cyklami) po pewnym czasie nuży czytelników. Zapewne dlatego, że powtarzający się kilkukrotnie sposób opisywania świata, dotykanie podobnych problemów, choćby i poważnych, przestaje być atrakcyjny.
Pierwszym przejawem jest zmniejszenie się liczby komentujących. Widać wyraźnie, że w poszczególnych cyklach komentarze rozkładają się nierównomiernie. I wcale nie jest to zależne od jakości poszczególnych tekstów.
Szczególnie na to narażone są cykle, w których kolejne teksty pojawiają się w nieznacznych odstępach czasu. Tak jak ten.
Czytelnicy się nudzą.
Ale koniec następuje wtedy, kiedy komentarze nie mają już żadnego związku z tekstem. Stanowią raczej manifestację obecności.
Sam tak czasem robię, więc proszę tego nie brać do siebie. Po prostu Pani mi to wczoraj wykazała.
Pozdrawiam porannie
yayco -- 29.10.2008 - 08:23Mam nieco odmienne zdanie, Panie Yayco.
Po pierwsze, jak ktoś nie komentuje, to wcale nie znaczy, że go tekst nie interesuje; może być np. niewiedzącym w kwestii i sie właśnie dowiaduje lub doświadcza, albo przetrawia to, co przeczytał (a owo trawienie może trwać czas jakiś).
Z kolei popularność rozlicznych seriali, takich choćby jak “Pan Wołodyjowski” czy inne, które w latach dawnych po mediach drukowanych Sienkiewicz, Głowacki czy inni zamieszczali też o czyms świadczy. Naród czytał i czekał na następne. Choć przecież nie komentował. Bo jak tu komentować literaturę? A nie wszyscy chcą za eunuchów biegać, co to wiedzą jak, ale nie potrafią.
Miłego dnia życzę
PS. Powodem niekomentowania może byc również skleroza
Lorenzo -- 29.10.2008 - 10:02Panie Lorenzo,
może Pan ma rację, a może nie.
Blog jednak trochę się różni od seriali.
I nie chodzi tylko o możliwości komentowania.
W każdym zaś razie nie znam przypadku, aby widzowie w trakcie serialu malowali na szybach telewizorów obrazki z góralami skaczącymi nad ogniem.
Ale to w końcu dość nowy gatunek jest, dlatego trzeba stawiać hipotezy i je testować.
Być może także i tak, że chroniczne o tej porze roku moje przeziębienie wypacza mi obraz świata.
Pozdrowienia serdeczne
yayco -- 29.10.2008 - 10:08Panie Yayco
Opowiatkę o perypetiach szpitalno – camelowych przeczytałem niejako jak kolejny rozdział książki. Bo tak się to czyta. Książki sie nie komentuje z zasady. Ale dobrze, że komentarze się pojawiają, bo rozwija Pan wątki.
Prawdę mówiąć, cała historia wraz z komentarzami tematycznymi mnie szczerze rozbawiła, acz przy okazji uświadomiła, że nie bardzo potrafię ogarnąć klimat otoczenia. Zeby nie przedłużąc wyłuszcze w prosty sposób: “niewarszawiacy” tych drobnych wrzutek prasko/grochowsko/służewskich nie łapią. To, co dla Pana oczywiste, jest dla mnie i myśle także dla innych czytelników – dość mgliste. A mam wrazenie, że pewne “klimatyczne” kwestie mają znaczenie fundamentalne w takich dość prywatnych opowieściach.
Kiedyś prosiłem, aby może Pan coś o tym swoim Grochowie napisał. Oczami Warszawiaka. Bo te Pańskie historie nie sa opowiastkami oderwanymi od miejsca, w którym się wydarzają. Bez wczucia się w miejsce, tracą prawdopodobnie połowę przekazu.
Mam nadzieję, ze nie namieszalem…
Griszeq -- 29.10.2008 - 10:28Panie Griszqu,
zapewne ma Pan rację.
Ale to chyba już tak jest i być musi, że nie da się wszystkiego objaśniać. Choćby tego, że nie Służew, a Służewiec.
Każdy piszący, nawet jeśli się stara, opisuje tylko swój sposób widzenia świata. Ja tego nie ukrywam. mam wystarczająco dużo dyscypliny intelektualnej, aby wiedzieć co to jest fałszywe założenie znawstwa.
Gdyby to było narzędzie badawcze, to byłby błąd. Ale to jest tylko forma narracyjna.
Na dodatek jej urokiem jest to, że zawsze można zapytać autora, co miał na myśli.
Czy nigdy nie miał Pan ochoty przeczytania jakiejś książki po wizycie w mieście, które opisywała?
Więc oczywiście, że Pan nic nie namieszał. Nie ma nic złego w nierozumieniu, jeżeli to nierozumienie jest otwarte na poznanie i zrozumienie.
Zrozumienie choćby tego, że mamy do czynienia z formami narracyjnymi dość pośpiesznymi.
Co do Grochowa, Kamionka i w ogólności mojej Pragi, to chyba wystarczy przyjąć, że to nie są piękne dzielnice.
To samo wyśpiewal Muniek kiedyś, kiedy skontrastował zielony Żoliborz, z Grochowem, który się budzi z przepicia.
A na Służewcu są Wyścigi konne. Był czas, że była to jedyna dopuszczalna forma hazardu.
Pozdrawiam
yayco -- 29.10.2008 - 10:38Manifestację obecności?
to raczej pochodna, moim zdaniem
proszę zważyć że sam fakt odszukania stanowi nie lada potwierdzenie skutecznej obecności
chociaż liczniki nie działają, ale np. z google analitics z którego korzystam cos tam widać :)
prezes,traktor,redaktor
max -- 29.10.2008 - 10:43Panie Maxie,
dopadło mnie wczoraj wrażenie, że czasem wolę jak ktoś czyta i nie komentuje.
I raz jeszcze powtórzę: sam czasem tak robię, że włażę z komentarzem nie na temat. Zazwyczaj wtedy, gdy chcę pokazać autorowi, że czytałem.
Ale wczoraj odniosłem wrażenie, że napisałem o czymś innym niż o damskim obuwiu.
Myślę, że wniosek z tego jest taki, że powinienem uważać na swoje komentarze i nie robić bliźnim, co mi nie jest specjalnie miłe.
Pozdrawiam
yayco -- 29.10.2008 - 10:57Bo to jest, Panie Yayco,
właśnie to, co sobie nazwałem na prywatny użytek literaturą interaktywną lub wcześniej literaturą nieistniejącą w sensie pojęć dawnych, czyli prezentowanej na innych nośnikach niż papier albo w ogóle funkcjonującej bez nośników w sensie tradycyjnym (bo jednak jakiś nośnik czyli net istnieje).
Prezentowane na tej platformie teksty (w tym również komentarze jako najmniejsza – w sensie objętościowym – forma prezentacji fabuły) pozwalają już na inny niż wspomniane przeze mnie uprzednio odcinki seriali udział czytelnika w konsumpcji literatury. Pewne próby czyni się już gdzieś w świecie kontynuując opowiadana w serialu historię według wyników głosowania widzów. Ale to jednak nie to samo, a poza tym trochę prymitywne. Moim zdaniem.
Natomiast podpięcie tej formy pod internet powoduje całkiem inne i – znowu moim zdaniem – ciekawe efekty. W przeciwieństwie do wspomnianych powyżej eksperymentów, gdzie jednak twórcami sa nadal scenarzyści, w przypadku choćby tego, co sie dzieje na txt (czy u Pana) kierunek rozwoju fabuły jest jednak nieprzewidywalny. Cała historia może także umrzeć śmiercią naturalna, jeśli jej współtwórcy straca zainteresowanie tematem.
Poza tym istnieje jeszcze jeden ciekawy aspekt tej literatury interaktywnej, mianowicie wagę traci tak naprawdę kwestia realności poszczególnych uczestników tego happeningu. Podobnie zresztą jak w przypadku literatury tradycyjnej, bo przecież nikt nie zastanawia się na realnością bohaterów opowieści choćby Grassa, a konfrontuje ze swoją wyobraźnią problemy, z jakimi się oni stykają. Lub sposób ich postępowania.
I tak całkiem realni ludzie tworzą nadrealny świat, posługując się narzędziami ze świata realnego. Co często prowadzi do różnych spięć. Być może właśnie z powodu narzędzi czy sposobu posługiwania się nimi. Ale to może z kolei wynikać z przyzwyczajeń, zwanych niekiedy tradycją.
Pozdrawiam przepraszając za gadulstwo
Lorenzo -- 29.10.2008 - 10:57Panie Yayco
Ja wiem, że jest Służewiec, a nie Służew – to moja pośpieszna niechlujność gramatyczna. Karygodne, wiec kara przyjęta. Nie poprawiam. Niech zostanie ku sromocie.
Miałem czasem ochote pojechać do miasta, które ksiązka opisywala. Dość często nawet. Pod warunkiem, że to dobra książka była. Kiedy warstwa narracyjna jest mocno osadzona w miejscach, budynkach, ulicach… Oraz w ludziach tkankę danego miejsca tworzących.
Piszac prościej – ludziom spoza Warszawy wydaje sie, że Warszawa jest jedna. Już pal sześć, że pełna wieśniaków wyjeżdżających na weekendy do domu i często odpowiedzialnych za niezbyt pochlebny obraz Warszawiaków, którymi przecież absolutnie nie są. Dla nas, Praga, Zoliborz czy Ochota to po prostu dzielnice tego samego miasta, z tą samą tkanka społeczną....
Griszeq -- 29.10.2008 - 11:16Panie Lorenzo,
nie ma za co przepraszać, tym bardziej, że pewnym drobnym rozróżnieniem sprawił mi Pan wielką przyjemność.
Zgadzam się zresztą, w całej rozciągłości z tym, co Pan napisał.
Ale nie obciążałbym tradycji.
Myślę, że spięcia (niektóre) wynikają z tego, że to istotnie jest forma narracyjna. Trochę boję się określenia literatura.
Narrativum żyje względnie samodzielnie, ale jednak autor pozostaje autorem. Jest przywiązany do tego co pisze i czasem się irytuje.
To zresztą też jest nauczka. Dla mnie, w każdym razie.
Wydaje mi się, że im większe znaczenie ma pierwiastek kreacyjny, a mniejsze społeczny, tym większe bywa poirytowanie autora, zwłaszcza przeziębionego.
Mam wrażenie, że czasem pewnych rzeczy nie piszę wprost i czekam na okazję, aby je wyjaśnić w rozmowie. Jak rozmowa idzie w dziwną stronę, to czuję dysonans. Nie tyle poznawczy, co narracyjny. Ale mechanizm jest podobny, mam wrażenie.
Ale to mija. Zazwyczaj.
Przeziębienie jest gorsze.
Pozdrawiam serdecznie
yayco -- 29.10.2008 - 12:09Panie Griszqu,
ale to akurat był dobry przykład.
Ja mam inaczej. Kiedy książka jest dobra, to akceptuję swoją nieznajomość realiów. Ale kiedy mi się zdarzy takie miejsce odwiedzić, to widzę to inaczej.
Kiedyś wpadł mi w ręce album fotograficzny zatytułowany bodaj (nie pamiętam dokładnie) Los Angeles Raymonda Chandlera. Potem jeszcze raz przeczytałem wszystkie jego książki. I też mi się spodobały.
Potem obejrzałem sobie Los Angeles współczesne. I kiedy czytam Connellego, to cieszę się jak dziecko, kiedy przypominam sobie miejsca, w których dzieje sę akcja.
A Warszawa, tak naprawdę nie zdołała odtworzyć swojej tkanki społecznej. Resztki przetrwały, ale się nie zrosły. Tak to odbieram.
Ja zresztą też nie jestem nadmiernie uwiązany miejscami. Moje miejsce to bardziej Krakowskie Przedmieście, niż Grochów.
Ale konteksty praskie są zabawniejsze. Jako konteksty.
Pozdrawiam szczerze
yayco -- 29.10.2008 - 12:18Ciekawa, Panie Yayco,
jest ta pułapka, o ktorej Pan wspomniał. Oto autor, czyli kreator literatury tradycyjnej, pisząc swoja fabułę, ewentualną dyskusję na ten temat z czytelnikami przenosi w dość odległy czas przyszły (choćby ze względów technicznych). Co z jednej strony jest dla niego okolicznością sprzyjającą (ewentualne ustosunkowanie się do zastrzeżeń czy generalnie krytyki), z drugiej pozbawia go dreszczyku emocji związanego z nowym, zdecydowanie szybszym sposobem prowadzenia dyskusji nad dziełem. Pomijając fakt, że krytyka tak przedstawiona nie będzie miała żadnego wpływu (o ile w ogóle) na sposób prowadzenia dalszej narracji.
W przypadku literatury interaktywnej narrator dzieła głównego ma szansę w sposób niemal natychmiastowy wpływać (jeśli mu się uda) na ciąg dalszy fabuły. Ba, może – jeśli sprawny – sterować innymi narratorami (co niektórzy, zdaje się, potocznie nazywają manipulacją). To też jest, gdy idzie o szybkość, dość nowatorskie w przypadku dzieł literackich, bo na płaszczyźnie kontaktu z ogółem społeczeństwa znane jest od dość dawna.
Zaś co do Pańskich wątpliwości, czy twórczość internetowa, a dokładniej – blogerska – może być traktowana jak literatura. Sądzę, że tak, jako że mamy także i w tym przypadku do czynienia z przetworzeniem przypadków na słowo , a przy tym obracamy się na płaszczyźnie nadal nadrealnej. No, może poza literaturą faktu, choć przecież i ta wyraża w sposób choćby bardzo pośredni jakieś stanowisko autora.
Z kolei pewnym dyskomfortem dla narratora głównego (choć nie tylko) jest podniesiona przez Pana kwestia odejścia od tematu współtwórców/komentatorów, lub nabrania przez fabułę kierunku nieoczekiwanego dla twórcy i opiekuna tematu. No cóż, nie ma róży bez kolców, ale zawsze można zawiesić kontynuację, co w przypadku literatury drukowanej (w formie zwartej, a nie odcinkowej) byłoby raczej niemożliwe.
Myślę, że czekają nas ciekawe czasy w tym względzie, acz lampę naftową mam nadal w domu na stanie:-)
Zaniepokoił mnie Pan trochę tym przeziębieniem – mleko z miodem polecam. No i ewentualnie z czosnkiem.
Ukłony zasyłam
Lorenzo -- 29.10.2008 - 12:51Panie Lorenzo,
Nie będę skrywał, że porusza Pan wątki bardzo dla mnie ciekawe. Mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieć wiele okazji, żeby je rozwijać.
Tym razem, pozwoli Pan, że skupię się na jednym. Może dwóch.
Już poprzedni wspomniałem o dwóch pierwiastkach – społecznym i kreacyjnym. Mam wrażenie, że są to dwa główne motory skłaniające nas do twórczości blogerskiej.
Ten pierwszy jest ciekawszy socjologicznie, bo w istocie stanowi przejaw nowego rodzaju więzi społecznej. Ale o tym kiedy indziej, może…
Pierwiastek kreacyjny, czy może ekspresyjny (waham się jeszcze) prowadzi nas do prób kreowania narrativum, owej nadrzeczywistości, o której Pan wspomina. Dla jednych bliższe jest to dawnego dziennikarstwa, dla innych – beletrystyki.
Ja przekonałem się, że ten drugi kierunek jest mi bliższy. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że wolę zadawać pytania niż udzielać odpowiedzi, choć to może jednak zbyt wielkie uproszczenie.
I jeszcze kwestia manipulacji.
Każda ekspresja, która choćby bierze pod uwagę, że zostanie odebrana, jest manipulacją. Manipulacją wizerunkiem autora, to pewne, ale też manipulowaniem reakcjami odbiorców.
Nie ma doskonałych manipulatorów w wystarczająco złożonej rzeczywistości społecznej. Ale są tacy, którzy są mniej lub bardziej świadomi swojego społecznego oddziaływania.
Ja jestem dość świadomy. Powiedzmy, że to mój bagaż, z którym tu przyszedłem. Można by nawet powiedzieć paradoksalnie, że mam rzadką okazję empirycznego weryfikowania swojej wiedzy w tym zakresie. Potwierdzania i, bardzo często, falsyfikowania.
Tylko problem jest z samym słowem. Manipulacja brzmi fatalnie. Wpływ społeczny jest lepszy.
Oczywiście, koniec końców, sprowadza się to do tego, że każdy autor, kreator takiego czy innego narrativum, chce się spodobać. Chce być odbierany, jako podmiot wzorcotwórczy.
To z kolei prowadzi do niebezpieczeństwa zatarcia się granicy miedzy dwoma, zasadniczo odrębnymi podmiotami. Tym, który funkcjonuje społecznie, także w blogosferze (jakże ja nie lubię tego nadętego słowa) i tego, który stwarza nadrzeczywistość.
Ale, pozwoli Pan, że spróbuję skonkludować te chaotyczne uwagi, koniec końców ma to skutki dobroczynne. Napięcie między tymi dwoma podmiotami, nieporozumienia i konflikty prowadzą do rozwoju formy i kreowania doskonalszego narrativum.
Co wcale nie znaczy, że przez tego samego autora.
Pozdrawiam jak najserdeczniej
yayco -- 29.10.2008 - 13:38Pan yayco
Wiarusy, Caro, Carmeny i Stołeczne.
Ja już się tym wprawdzie, gdzieś na blogu chwaliłem, ale pochwalę się raz jeszcze: ślepą kiszkę to mi wycieli w szpitalu w Głownie. O!
pozdrawiam ak
Artur Kmieciak -- 29.10.2008 - 23:18A ja swoją ciągle mam,
Panie Arturze.
Można rzec, że jestem do niej przywiązany.
Pozdrowienia staranne
yayco -- 29.10.2008 - 23:25Można rzec, że jestem do
Można rzec, że jestem do niej przywiązany.
No.
Zazdroszczę Panu.
I tego, że może być Pan o nią spokojny bo szpital w Głownie ewakuowano :-)
pozdrawiam zawistnie
Artur Kmieciak -- 30.10.2008 - 13:07Panie Arturze,
czemu Pan desperuje, przecież Pana ślepej kiszki już tam nie było, w czasie tej ewakuacji, prawda?
Pozdrawiam zdrowotnie
yayco -- 30.10.2008 - 16:21czemu Pan desperuje,
czemu Pan desperuje, przecież Pana ślepej kiszki już tam nie było, w czasie tej ewakuacji,
Prawda, ale Pan wie ile to jeszcze organów u mnie do wycięcia?
Piszę o tym tyle bo, w swoim czasie, w tym właśnie szpitalu był sobie chirurg, który bardzo lubił wycinać i się jąkał.
Tylko ten, kto w swoim życiu usłyszał owe charakterystyczne aaa…aaa… amputować! może naprawdę zrozumieć, że i straszno, i śmieszno może być.
pozdrawiam desperacji się już nie oddając
Artur Kmieciak -- 30.10.2008 - 16:54Panie Arturze,
więcej optymizmu!
Właśnie u Pani Gretchen przeczytałem, ile to kobieta ma organów rozmaitych.
Aż się zastanawiam, czy ja też je mam?
Pozdrawiam
yayco -- 30.10.2008 - 17:12