Zgrabny, bez mała socrealistyczny slogan, czyż nie? „Kury i kaczki z partią!”. Otóż w perspektywie nadchodzących świąt wielkanocnych niemożliwe staje się możliwe! Jakoś przecież trzeba zrekompensować sobie fakt, że ludzkim głosem zwierzęta mówią tylko raz w roku i bynajmniej nie na wiosnę. Dlatego też prawdopodobnie ludność krajowa gremialnie zaprasza do swoich domów zające (względnie – króliki, dla specjalistów od zoologii), kurczaki i baranki. W dowolnej formie – od papierowej po „ciasteczkową”.
Intencją autorki nie jest bynajmniej stylizowanie się na świątecznego Herostratesa, burzenie tradycji czy demitologizowanie rytuałów, wręcz przeciwnie. W tych pięknych okolicznościach przyrody, gdy przy wariującej pogodzie (jakieś plus 15 stopni za oknem, brak wiatru, nie zanotowano śpiewu ptaków, ciśnienie spada) siedzi otoczona kiczowatymi pseudo-ozdobami w osobie: dziwnego żółtego królika o psychodelicznym wyrazie twarzy (pyska, mordki? Toż to sprawa dla biologa, niech ktoś ją wreszcie wyjaśni.) nabitego na patyk, służący do umieszczania w doniczce między równie bajecznie kolorowymi kwiatami; dwóch stojących kurcząt z tworzywa sztucznego (na moje palce coś anilanopodobnego) oraz wielkiego malowanego jajka ozdobionego folklorystycznie malowanymi kurami (Łowicz niech się schowa), nic lepszego nie przychodzi jej do głowy jak tylko nawiązanie krotochwilnego kontaktu z czytelnikiem. Zresztą takie towarzystwo wywiera dość antynomiczny wpływ na sfrustrowaną i zmęczoną autorkę tegoż quasi-dziennika.
I, bynajmniej, nie chodzi tutaj o wszechobecną już komercjalizację świąt czy deprecjację ich prawdziwego, metafizycznego i sakralnego znaczenia, raczej o upadek kultury, szeroko pojętej sztuki we wszystkich jej odcieniach, które zastano właściwie in statu nascendi, co oczywiście nie znaczy, że nic już nie można zrobić, że nie da się wytoczyć dział wojskowych w celu zawrócenia z tej niechybnie złej drogi, w celu przywrócenia sztuce jej patetycznej wzniosłości, w celu rehabilitacji wielkich zapomnianych poprzednich epok. Czy bowiem kiczowate, malowane jajko za jedną tysięczną średniej krajowej może stanąć obok rzeźb Michała Anioła? Czy nie powinno się zawstydzić i zaczerwienić, że zajmuje, jakby jednak nie było, tę samą półkę co dzieła Chagalla? (A „Myśliciel” Rodina zastygł w zadumie.) Ach, skąd w ogóle takie supozycje, takie pytania retoryczne? Ano stąd, że zarówno kraszanka jak i Łuk triumfalny Chalgrina (nie bójmy się tych porównań, nie bójmy się obnażania prawdy) pełnią te same funkcje. Nie, oczywiście, że pod „starą, dobrą” kraszanką żaden zwycięski wódz nie wjedzie do miasta, ale zarówno pomalowane odblaskowymi farbkami jajko jak i dzieło architektury mają wzbudzać uczucia, wrażenia estetyczne u odbiorcy. Są więc pod tym względem równe, a że emocje te pojawiają się u zupełnie innych rodzajów widowni, to już kwestia inna i nie będzie przedmiotem tego dyskursu ze względu na złożoność sprawy. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że pisanka jest lepsza od obrazów da Vinci.
Argumenty? Proszę bardzo. Jajko to symbol życia, symbol odnowy, narodzin, a czego symbolem jest tajemniczy uśmiech Mony Lisy? Czy ktoś wie? On nie symbolizuje niczego, jest zwykłą igraszką malarza, bezsensownym machnięciem pędzlem, może nawet nieuświadomionym, niechcianym? Czymże poza tym jest bycie w tradycji sztuki przez kilka stuleci wobec prymarnej, trwającej pewnie już tysiąclecia, roli jajka jako produktu spożywczego i alegorii (nie bójmy się tego określenia) wpisanej w tradycję religijną? Odpowiedzi cisną się na usta same. Dzieło, wręcz majstersztyk natury (egzemplifikowanej tu przez kurę domową, Gallus domesticus) w swej skromności nie potrzebuje sfumato czy drogich narzędzi, ono jest piękne samo w sobie, tyle tylko, że tego piękna na co dzień nie okazuje, nie ujawnia. Bo co w dzień powszedni się z nim dzieje? Jest bite, poniżane, rozkruszane, gotowane i smażone. A co dzieje się z dziełami da Vinci? Spoczywają sobie spokojnie na ścianach wspaniałych muzeów i galerii ku uciesze koneserów. A co je taki koneser na śniadanie? Otóż właśnie. Jajko je! Gdyby nie ono, nie miałby siły na wyrażania „ochów” i „achów” nad pociągnięciami pędzlem Degasa czy nawet Malewicza.
Biedne, małe jajeczko – ex definitione skazane na porażkę, niedoceniane, niekochane, porzucane nawet przez własną stwórczynię (podczas gdy twórca nie opuszcza nigdy swego dzieła), skazane na tułaczy los romantycznego Pielgrzyma. A przecież do niego słowami wiersza zwracał się kiedyś poeta Mickiewicz – „(...) lecz gdy Cię nie ma, kogoś widzieć żądam (...)”...czy potrzebny jest tu jeszcze czyjś komentarz? Dobrze więc, że choć przez kilka dni w roku ten symbol życia powraca na piedestał, staje się ważny, doceniany – oczywiście do czasu konsumpcji. Staje się też tworzywem malarskim dla domorosłych artystów w wieku lat kilku, ku uciesze rodziców, którzy mają chwilę wytchnienia i spokoju, do czasu, gdy nie będzie trzeba sprzątać.
Te wszystkie hipotezy udowodnić można w prostym postępowaniu dowodowym i autorka nie boi się ewentualnych wyzwisk, obrazoburczych stwierdzeń, skarg i pozwów do Trybunału Stanu. Prosi jedynie o wybaczenie dla tych, którzy wciąż błądzą, kupując w sklepach świąteczne ozdoby. Pod czujnym okiem psychodelicznego królika (zająca?).
komentarze
:)
niezłe to jest.
W sumie jak każdy twój kolejny tekst.
Ale się czepnę, nie za duzo tych trudnych słów jak na jeden tekst?
Antynomiczny, anilanopodobny itd
Ja jako prosty chopak musiałem chwile pomyśleć, co to ten antynomiczny jest:)
A w ogóle to “Mony Lisy” to ja nie lubię, co nie znaczy, że pisanki lubię.
Pozdrówka świąteczno-pisankowe.
grześ -- 09.04.2009 - 17:35Hej, hej
Taaa, ja czasem wpadam w takie ciągi słownikowe :D Chciałam trochę osmieszyć to hermetyczne słownictwo naukowe, ale, fakt, przesadziłam :)
Dzięki za miłe słowa ;)
Pozdrówka pisankowe.
cierńcyprysu -- 09.04.2009 - 19:20No domyślałem się, że to świadome
spoko.
Bo chyba na codzień tak nie mówisz:)
grześ -- 09.04.2009 - 19:25Choć kto wie w sumie.
Nie :D
Nie miewam takich “odpałów słownikowych”. Chyba jestem normalna :D
cierńcyprysu -- 09.04.2009 - 19:36Hm, normalność
jest względna, w sumie ja myślę, że nie istnieje i wszyscy jesteśmy wariatami:)
A normalnośc to tylko etykietka.
Pozdrawiam nienormalnie acz radośnie.
grześ -- 09.04.2009 - 22:54Ale
za tą etykietką można się zawsze schować :)
cierńcyprysu -- 10.04.2009 - 13:54