„Sprawdzę to w komputerze”, czyli przygody z książką opus drugie
Księgarnie to obok bibliotek miejsca ex definitione magiczne i ważne, w końcu prowadzony jest w nich handel wiedzą, handel umiejętnościami zapisanymi mniej lub bardziej umiejętnie na kartach dzieł literackich maści wszelakiej. Jednakże, gdyby zabawić się w szwajcarskiego dadaistę, mogłoby się okazać, że w zbiorze wszystkich księgarni znajdzie się kilka, które z worka wyjęte dadzą dość „surrealistyczny” (a to i tak eufemizm) obraz „księgarnianej” rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę, iż temat ten przypomina już pewną moją wcześniejszą „rozprawę” i należy potraktować go jako swojego rodzaju dopełnienie.
Tylu ilu jest czytelników, tyle też rozróżnień i upodobań w kwestii, gdzie zaopatrujemy się w książki. Rzadkością są niestety małe, rodzinne księgarnie, w których ekspedienci na pamięć znają rozmieszczenie pozycji i na dodatek potrafią coś doradzić, jeśli strudzony czytelnik-wędrowiec nie jest w stanie sobie poradzić w natłoku źródeł wiedzy. Jednak częściej koneser literatury wybierze się do wielkiego sklepu (tzw. chain stores) w jednej z sieci centrów handlowych, dlatego, że pod ręką będzie mieć tam wszystko, czego potrzebuje – książki, płyty, filmy i przede wszystkim – anonimowość. Nikt bowiem, obsługa tym bardziej, nie zagląda klientowi na ręce (Tak zupełnie nikt? Chyba właśnie nie, ale to odrębny problem.). Dlatego też quasi-księgarnie w rodzaju tych na E. czy M. przeżywają prawdziwy renesans, co jest fenomenem nawet nie ekonomicznie zadziwiającym, co po prostu pod wieloma względami dziwnym.
Po wejściu do kilkupiętrowego molocha pierwsze, co rzuca się zagubionemu czytelnikowi w oczy, to tłum ludzi. Istne mrowisko potrzeb, poszukiwań, celów, sposobów, płci, kolorów włosów i oczu. Każdy element jednostkowy tej grupy ma jakiś swój azymut, ale nie jest w stanie zdobyć upragnionego „produktu” bez obijania się o inne ludzkie cząsteczki krążące wokół półek-jąder zamieszania. W wyniku tych przypadkowych zderzeń uwalniają się potężne ilości energii cieplnej – i oto źródło wysokiej temperatury panującej w sklepie. A klimatyzacji brak. W sumie więc czytelnicy sami są sobie winni. Było nie chcieć czytać, było nie wchodzić, było się tak gorąco nie ubierać.
Kiedy już uda się przecisnąć przez bramki alarmowe (książka, wiadomo, może zostać ukradziona przez jakiegoś ucznia na głodzie) czytelnik staje oko w oko z regałami, które zazwyczaj nie są poprawnie oznaczone, jeśli w ogóle są w jakiś sposób oznaczone. I tak „Księgę listów” Brunona Schulza znaleźć można obok najnowszej biografii Baracka Obamy, a Jamesa Joyce’a rzuconego swobodnie obok Paulo Coelho. Ktoś może powiedzieć – książki poukładane są alfabetycznie. Może, jeśli jest to jakiś magiczny alfabet znany tylko i wyłącznie obsłudze, która cały czas biega z jednego kąta do drugiego, zajmując się inwentaryzacją lub siedzeniem przed wszechwiedzącymi komputerami. Powoduje to wzrost zamieszania, chaosu i entropii (więc może to dobrze, bo entropia jest w przyrodzie jak najbardziej oczekiwana).
Co więc pozostaje?
Tak, słusznie, pozostaje podejść do kogoś z „Informacji” i poprosić o pomoc. Ale tu mała uwaga dygresyjna – odwołując się do etymologii słowa „informacja”, pragnęłabym zauważyć, że siedząca za biurkiem osoba nie jest obowiązana do udzielenia nam pomocy, jedynie do zakomunikowania nam, czy poszukiwana książka już jest, czy też jej nie ma, jeśli nie ma, to kiedy ewentualnie będzie, tudzież, gdzie można jej szukać. Ale nie należy liczyć na opuszczenie przez smoka jego jamy, pieczary ze skarbami. Smoki wychodzą tylko wywabione. A wywabia smoka tylko dziewica. Więc, ekstrapolując – szanse marne. Będzie trzeba odejść od stanowiska na dobrą sprawę z pustymi rękami, bo informacja, iż książka A znajduje się w dziale B nie oznacza, że uda nam się ją znaleźć albo, że ona w ogóle się tam materialnie, a nie metafizycznie i komputerowo, ucieleśnia, jak to było w przypadku Schulza, o którym tu już było pisane.
Absolutnie nie poleca się też pytania o tytuły w rodzaju: „Wartościowanie dzieła literackiego” czy „Etyka nikomachejska”, chyba że czytelnik chce zostać obdarzony sarkastyczno-eterycznym uśmiechem Pana zza biurka. Bywa czasem tak (to tyczy się jednak tylko osobniczek płci żeńskiej), że ów Pan wyraża nadmierne zainteresowanie tym, co młoda ofiara plagi czytelnictwa chce nabyć. Może jej wtedy zostać sprezentowana informacja ponadprogramowa, dodatkowa – „O, to ja sobie też sprawdzę, czy mamy tę książkę, bo potrzebna mi na studia. A Pani też studiuje kulturoznawstwo?”. Taka sytuacja ma i swoje zalety, i wady, bo jeśli przy odrobinie szczęścia, kobietka taka zostanie zapamiętana z tłumu innych „puchów marnych”, może liczyć w przyszłości na milsze traktowanie, na przykład na krótką pogawędkę podczas poszukiwania najnowszej płyty Andrea Bocelliego. Dodatkowy plus dla niej, jeśli jest dziewicą, oczywiście.
Problemem jednak nie jest tylko tłum czytelników i słuchaczy, który ostatecznie można jakoś przeżyć (w końcu „za czym kolejka ta stoi…” i te sprawy mocno nas zahartowały), nie jest nim nawet chaos w książkach czy brak opisów regałów, prawdziwymi zmorami polskich księgarń jest niekompetencja obsługi (wiem, że to uogólnienie i za to bardzo przepraszam wszystkich rzetelnych i oddanych pracowników wielkich księgarń) oraz zły stan samych książek wynikający ze złego ich traktowania i przechowywania. Nierzadko pozycje ujęte w miękkie okładki mają pozaginane rogi, są poplamione, jednym słowem – wyglądają jak kombatanci wojenni po powrocie z ciężkiej misji wojskowej. Masowe przechowywanie w kartonowych magazynach ( a książki swojego „Buntu mas” nie wzniecą ), przerzucanie z kąta w kąt w imię: „remanentu” czy „inwentaryzacji” (magiczne słowa-klucze), fenomenologiczne dociekania niektórych czytelników wsadzających palce między kartki a potem, po zaspokojeniu pierwszej ciekawości, odkładających lektury z powrotem na półki, powodują, że proces starzenia się pozycji książkowych przyspiesza z prędkością światła i jest nierzadko nieodwracalny, nawet jeśli ma się w domu baterię kremów z koenzymem Q10 i metry taśmy klejącej. Można co prawda pokusić się o poszukiwania książki w lepszym stanie (ale to nieuczciwe, wygląd ma przecież aksjologicznie marginalne znaczenie), prawdopodobnym jest jednak, iż okaże się, że w rękach mamy „jedyny i ostatni” egzemplarz. Dylemat „brać czy nie brać” dla prawdziwego bibliofila jest a priori rozwiązany. Książkę trzeba wziąć. Bez względu na jej stan. I zapłacić pełną cenę. Żadnych ulg. W końcu wiedza to dobro narodowe, uwłaczające byłoby dla niej podleganie promocjom (jak w hipermarkecie!).
Co do niekompetencji – tu słów tylko kilka, nie ma co sobie strzępić niepotrzebnie języka. Standardowe jest jednak przerzucanie kompetencji z jednego „Biura Obsługi Klienta” do drugiego. W normalnie zbudowanej księgarni typu chain store znajdziemy bowiem kilka takowych – jedno od filmu, jedno od muzyki, jedno od książki, jedno zwane ogólnie „Informacją” (sic!), a w każdym z nich czytelnik odnajdzie „Szefa Działu”. Istny Labirynt! Zaczepienie pracownika w biegu grozi atakiem w postaci bazyliszkowego wzroku, który poprzedzać będzie podejście do wszechwiedzącęgo komputera. W drodze do niego nasz pracownik będzie patrzył z góry na klienta, dowodząc swojej wyższości i większej od niego wiedzy, tudzież obycia kulturalnego. Zadawanie pytań nieobjętych spisem elektronicznym – surowo zabronione! Proszenie o poradę w stylu: „Co by Pan/Pani polecił/a fanowi Borgesa, który czytał wszystkie jego wiersze i opowiadania” jest zwyczajnie bezcelowe. Większość pracowników dużych sieci księgarnianych nie wie, kim był (jest?) Borges, a tym bardziej którzy późniejsi literaci nawiązywali do jego twórczości. Oczywiście to nie ujmuje im klasy i umiejętności. Ale czytelnik tak czy siak radzić sobie musi sam.
Empirycznie rzecz ujmując, wizyta w księgarni to doznanie i doświadczenie niemające sobie równych. Racjonalnie ujmując tę samą rzecz – czasem można wyjść z tego doświadczenia mentalnie wykończonym, by nie powiedzieć – poturbowanym. „Co nas (jednak) nie zabije, to nas (pewnie) wzmocni”. Należy myśleć pozytywnie. W końcu do księgarni chodzi się dla książek a nie dla Pani Joli z kasy. A może…?
komentarze
A o antykwariatach będzie?
Bo to kolejne świątynie dla czytelników.
A w ogóle to świetny ten tekst i taki inteligentnie złośliwy:)
Czyli to co tygrysy lubią najbardziej.
Ano i zgadzam się z wieloma obserwacjami, co do stanu książek, to w tych dużych księgarniach na E. czy jakich tam jeszcze, to se można siedzieć i czytać.
Z jednej strony to fajne, ale na pewno książka się niszczy szybciej przez to.
A, no i fakt, ułożenie jest takie, że trudno cokolwiek znaleźć, w bibliotekach jakoś łatwiej mi zawsze pomiędzy regałami się przemykac i coś fajnego wydobyć niż w księgarniach.
A taką małą klimatyczną i magiczną księgarnie a najlepiej taki klub, gdzie można by też przychodzić i czytać, posłuchać se jazzu czy innych smętów i wypić kawę, to bym w sumie mieć chciał.
No ale to chyba musze w totka wygrać, by taki pomysł zrealizować:)
pzdr
grześ -- 24.03.2009 - 20:39Grzesiu
To oznacza, że mamy podobne marzenie ;) To co – spółka z o.o. ? :) Co do antykwariatów – nie, tu po prostu nie mam się czego czepiać :) Poza tym – ile można o jednym i tym samym? :)
Dzięki za uwagi ;)
pozdrawiam
cierńcyprysu -- 24.03.2009 - 22:19Cieniu cyprysu,
zainteresował mnie temat wielce, ale nie zmogłem go, bo po trzeciej linijce wzrok mój, osłabiony mrozem wiosennym, zaczął latać po różnych wierszach, gubiąc wątek. A szkoda, bo zapowiadał się ciekawie.
Gdybyś łaskawie podzielił go akapitami na kawałki łatwiejsze do przeżucia, to chętnie do niego wrócę. Zwłaszcza, że po tygodniowym urlopie zdrowotnym i rekonwalescencji, twój tekst jest jedynym strawnym z dań dnia.
Miłośnikiem księgarń byłem od zawsze, czyli od momentu, gdym opanował czytanie . W czasach minionych, ciemnych i złych, księgarnia była świątynią jasności. Największym marzeniem było zaprzyjaźnić się z panią z księgarni. Posiadanie własnej “półki” na zapleczu było wielką nobilitacją, budzącą ogólną zazdrość. Chyba większą, niż znajoma sklepowa w mięsnym!
Oczywiście, te świątynie jasności pełne były marnych książek miernych pisarzy, przymilnych władzy ludowej, papierowych cegieł propagandowych i innej pachnącej drukiem makulatury. Bywały jednak dni, gdy trafiał się kolejny Lem! Albo Mrożek. Ewentualnie kolorowy tom prozy iberoamerykańskiej. Ktoś mi przy ladzie zwrócił uwagę na Borgesa. Były akurat i “Fikcje” i “Alef”. Wziąłem oba tomiki i wsiąkłem!
Przerwę jednak, bo po rekonwalescencji nie mogę się nadwerężać, głupio by też wyglądało, gdyby komentarz stał się większy niż nota główna! Miło było znaleźć taki temat, który stał się okazją do powrotu. Bo pod jakąś inną notką tydzień temu zdeklarowałem urlop. A te dzisiejsze inne dania dnia nie pobudzają mego apetytu…
Pozdrowienia i powodzenia
jotesz -- 25.03.2009 - 08:42:)
Cztery obserwacje
W moim rodzinnym, 25tysiecznym miasteczku, nie ma już żadnej księgarni. Bo i po co i dla kogo?
W księgarni w warszawskim supermarkecie, miła pani, zapytana o książkę pogrzebała w kompie i powiedziała, że może ją dla mnie sprowadzić, i sprowadziła.
Po trzecie a niby co kupować i czytać? Gdzie niby jest ta literatura? Kim są ostatni nobliści? Ile razy można odkrywać sensacje II wojny św., albo ze zdziwieniem przekonywać się po raz setny, że jakiś Angol albo Jankes odkrył, że Polacy zdobyli Monte Cassino a losy wojny nie zdecydowały się pod Tobrukiem albo podczas desantu na Sycylię? ( Lubię historię )
I na koniec. Akapity, Jotesz ma racje wzrok truchleje.
Igła -- 25.03.2009 - 09:42Znikanie księgarń...
...jest przerażające! W moim rodzinnym Wrocławiu, liczącym ponad 600 tysięcy mieszkańców, w tym ponad 100 tysięcy studentów (!), z centrum znikają księgarnie, wypychane przez banki! Teraz nawet banki przestały używać książeczek czekowych, więc książki w totalnym odwrocie.
Ceny książek wpływają na zapaść czytelnictwa książkowego. Ja sam najbardziej lubię zakupy w księgarniach Tanie Książki, bo cierpliwość popłaca a książka na ogół nie zachowują się jak mięso…
jotesz -- 25.03.2009 - 10:11A Igła, idźże z tym pesymizmem swym i marudzeniem:)
problemem jest raczej, że nigdy nie przeczyta się wszystkiego, co by się chciało, a nie że nie ma co czytać:)
Choć ja też od lat tkwię w kryzysie jeśli chodzi o czytania, a przez ten net to w ogóle już.
pzdr
grześ -- 25.03.2009 - 10:19Proszę państwa
Ja nie twierdzę, ze nie ma co czytać. Jest.
Ale właśnie przede wszystkim starych autorów a nie różne Masłowsko Gretkowskie a po drugie to co Jotesz napisał, ceny, ceny….
Ja w ubiegłym roku kupiłem jedną albo 2 knigi.
Jedną Rylskiego a drugą nie pamiętam.
I co najgorsze to młodzież mało czyta i na dodatek przeważnie inne lektury niż rodzice.
Igła -- 25.03.2009 - 10:51Stąd bierze się bariera komunikacyjna i mentalna.
Brak wspólnego języka pojęć.
Posłuchaj Grzesiu bełkotu dziennikarzy młodego pokolenia.
Ja kupuję rocznie
kilkadziesiąt książek, ale to kilka- jest zaraz za kilkanaście. Potem leżą na półce nad wezgłowiem i sięgam po nie wedle humoru. Stąd zupełne pomieszanie…
Zrezygnowałem niemal zupełnie z bibliotek, choć ostatnio przez media elektroniczne wracam też do wypożyczania książek. Należę we Wrocławiu zarówno do Mediateki jak i Fonoteki. Obie teki są filiami dużych i rozgałęzionych bibliotek i książki mają także na stanie. Może i inni, tak jak ja, przy okazji pożyczania filmów czy muzyki, wypożyczą książkę, i ją przeczytają! Pierwszą od lat…
jotesz -- 25.03.2009 - 11:22Kiedyś
kupowałem noblistów literackich, usiłując ich kompletować, niestety od kilkunastu lat nagrody są przyznawane wedle jakiegoś dziwnego klucza towarzysko-politycznego.
Więc najpierw przestałem usiłować czytać poszczególne gnioty a potem kupować.
Brakuje mi dobrej literatury pisanej w klasyczny sposób.
W zamian otrzymuję sekciarskie gnioty różnych nowomodnych.
Przestałem czytać.
Igła -- 25.03.2009 - 11:46Sięgam po klasyków.
No ale ile razy można przeczytać Szwejka albo Wiedźmina?
Noblowcy się zdewaluowali,
nie dając nagrody Borgesowi, któremu należała się, jak psu zupa! Tyle, że panowie ze Skandynawii uznali, że Mistrz Jorge Luis popiera krwawego Pinocheta. A laureat nagrody Nobla musi być jak żona Cezara, a najlepiej dziewicą! I przez lewackie bełkoty mistrz z Buenos Aires Nobla nie dostał. Za to dramaturg z Włoch, czerwony jak pomidory na pizzy, dostał...
jotesz -- 25.03.2009 - 12:03Wogóle wszystko się dawluuje
Wedle mnie, co Grzesio zarzuca mi jako marudzenie.
Wszystko już było.
Najpierw mydło robione z ludzi przez hitlerowców teraz z ludzi robi kosmetyki normalna panienka jako dzieło sztuki.
Czas na wojnę panie Joteszu.
Ona jak zwykle weźmie się z niczego.
A jako, żem stary i pamiętam nawet wojnę japońską oglądam sobie i robię szkice jak podstemplować piwnicę oraz gromadzę puste słoiki na wecki.
Igła -- 25.03.2009 - 12:09No fakt, noblisci
sa ostatnimi czasy mniej znani czy niekiedy specyficzni.
Ale czy o to chodzi, by nagradzac tylko tych wielkich?
Wiadomo, ze Llosa, Updike, Kundera, kto tam jeszcze powinni tego Nobla dostac, ale nie dostali, a dostaje Jelinek, ktora sie czyta ciezko i opowiesci tam nie ma raczej.
A ze wszystko juz bylo i wszystko sie dewaluuje?
grześ -- 25.03.2009 - 13:28No bywa.
Już cytowałem ludowe mądrości,
że wszystko jest gówno, oprócz moczu. Podobnie można oceniać większość osiągnięć kultury masowej. Ale tę prawdziwą kulturę, wysoką, niedostępną dla ludzi z nizin społecznych, tworzą twórcy ponadczasowi.
To, o czym wspominacie, to masówka, która za rok, pięć, góra dziesięć, zniknie. Pozostaną kamienie milowe – reszta spłynie, zalana wodą, cieknącą z klawiatur bezustannie. Podobno ta Masłowska jest interesująca. Podobno…
Dlatego wśród moich zakupów książkowych przeważają albumy sztuki, historia sztuki, historia muzyki rozrywkowej, biografie twórców. Bo dają wiedzę, której szukam, i która mnie interesuje. Ostatnio emocje silne wzbudziła we mnie książka opisująca życie Janis Joplin. Nie dla wartości literackich, tylko dla złości, że takie możliwości i taki talent prysnął po jednym wstrzyknięciu, jak bańka mydlana.
Beletrystyka natomiast powoduje we mnie rozpęd. Coraz szybciej przewracam kartki, coraz nieuważniej czytając coraz gorszą prozę. I Rylskiego przerwałem, bo mnie znudziła ta wędrówka dwóch wojaków napoleońskich. Strasznie się zawiodłem na czymś, co tak wychwalano!
jotesz -- 25.03.2009 - 13:45Jotesz&Igla,
ale ta Maslowska nie jest taka zla:)
Ja czytalem “Wojne polsko ruska pod faga bialo czerwona” i mozna sie w to wciagnac czy wczuc.
Acz fakt, wspolczesnej literatury polskie (a i obecej w wiekszosci tez) z zasady nie czytam, bo za duzo badziewia jest.
A co do popkultury?
No ja w sumie w pokulturze od dziecinstwa wyrastam, a wraczej w misz maszu kultury popularnej i tzw. wysokiej, wiec pewnie jestem bardziej liberalny tu.
Zreszta juz romantycy przeciez zakwestionowali podzial na tzw. kulture wysoka i niska:)
P.S. Nie moge pisac polskich liter, wkurza mnie to, wiec spadam z neta
pzdr
grześ -- 25.03.2009 - 13:48Grzesiu&Igła
Się podzieli.
Masłowskie i Gretkowskie – tu zgadzam się z Igłą. Od “Wojny…” mnie odrzuciło, Gretkowska postawiła na politykę zamiast na literaturę, efekt jest taki, że nie ma sukcesu ani w jednym, ani w drugim.
Ale że młodzież nie czyta? To jest jakiś stereotyp. Ten czy tamten nastolatek powie, że nie lubi czytać, a jarzmo spada na całe pokolenie. Proszę mi zaufać – wielu młodych ludzi czyta.
Co do Kundery i Borgesa – Panowie mają naturalnie rację. Komitet Noblowski chyba bardziej kieruje się “polityką” w procesie przyznawania nagród niż prawdziwą wartością literatury.
pozdrawiam
cierńcyprysu -- 25.03.2009 - 17:39Cieniu cyprysu,
pięknie podzieliłaś tort, choć jeszcze ciągle nieśmiało…
Przeczytałem i się zdziwiłem. W sumie to głównie zarzucasz obsłudze niekompetencję. Pewnie masz rację. Ja jakoś tego nie odczułem, może dlatego, że na ogół szukam nowości, o których pojawieniu się wiem wcześniej. Kolesie zaglądają tylko w ekran, czy już doszły. Są jeszcze księgarnie, gdzie wiem, że pracownicy pokażą mi dokładnie, gdzie jest pozycja, której szukam. Możliwe jest to też we wrocławskich empikach, choć jak znajdzie się nowa osóbka, to może być niezorientowana.
Księgarnie powoli, ale zauważalnie znikają...
jotesz -- 26.03.2009 - 09:06Nieśmiałość
Bom ja jest taką nieśmiałą kobietą...przynajmniej wiem, że na przyszłość powinnam się bardziej “ciąć” ;)
Co do niekompetencji.
cierńcyprysu -- 26.03.2009 - 15:46Często, gęsto te osoby po prostu nie kojarzą, o jaką książkę chodzi. Do dzisiaj pamiętam pewnego “kolesia”, który pytał mnie, jak się pisze nazwisko Virginii Woolf i musiałam mu przeliterować. Nie chcę tu wyjść na mola-zarozumialca, ale wydaje mi się, że to dość znana autorka, tym bardziej dla kogoś, kto pracuje w księgarni.
Teraz
w księgarni pracują akurat ci, którzy niedawno jeszcze pracowali na infolinii musztardy Kamis albo w sklepie z używaną odzieżą.
Igła -- 26.03.2009 - 16:44Studiując jednocześnie prawo, marketing i socjologię.