co do tej ironii, mamy problem. Bo dla mnie ona jest dostrzegalna jeśli przykuwa uwagę. Ostatnie sceny “no country…” to jak dla mnie powietrze uchodzące ze scenariusza. Ten moment który już niczego nie mówi, niczego nie podkreśla, za to śliczny balon wyglądający jak piesek zamienia się tylko w sflaczały kawałek gumy. I to takiej, że się nawet w celu zabezpieczenia przed ciążą wykorzystać nie da.
Co do Gilliama, się zgodzę. Ale też zwróć uwagę na to, że te jego filmy robiące wrażenie są również produkowane w USA. A tu coś jest na rzeczy. :)
Wiem, to śmieszne bo producenci hollywoodzcy sami w sobie przecież nie gwarantują artystycznej spójności filmu… Ale coś na rzeczy być musi.
Tyle że,
co do tej ironii, mamy problem. Bo dla mnie ona jest dostrzegalna jeśli przykuwa uwagę. Ostatnie sceny “no country…” to jak dla mnie powietrze uchodzące ze scenariusza. Ten moment który już niczego nie mówi, niczego nie podkreśla, za to śliczny balon wyglądający jak piesek zamienia się tylko w sflaczały kawałek gumy. I to takiej, że się nawet w celu zabezpieczenia przed ciążą wykorzystać nie da.
Co do Gilliama, się zgodzę. Ale też zwróć uwagę na to, że te jego filmy robiące wrażenie są również produkowane w USA. A tu coś jest na rzeczy. :)
Wiem, to śmieszne bo producenci hollywoodzcy sami w sobie przecież nie gwarantują artystycznej spójności filmu… Ale coś na rzeczy być musi.
mindrunner -- 17.02.2009 - 18:00